Ostatnia z Dzikich - Trudi Canavan

Autor: Małgorzata 'Schleppel' Tomaszek

Ostatnia z Dzikich - Trudi Canavan
Po raz kolejny przyszło mi się zmierzyć z "syndromem drugiego tomu". Historia, tak obiecująco zaczęta w Białej kapłance, w kontynuacji zmienia się w arcynudną i nijaką opowieść z wielkimi dylematami w tle. Bohaterowie, którzy zamiast działać, wiecznie nad czymś deliberują, nowe postacie przypominające klony tych już nam znanych, nikła ilość wydarzeń i błaha fabuła − to wszystko, niestety, czytelnik znajdzie w Ostatniej z dzikich. Poprzednia część cyklu Ery pięciorga wielką literaturą nie była, ale Canavan, jako sprawny rzemieślnik, potrafiła mnie nią zainteresować na tyle, bym z ciekawością sięgnęła po tom drugi. Niestety, całą radość z lektury szlag trafił już po kilkudziesięciu stronach…

Chciałoby się rzec: taki gruby tom, a nie ma czego czytać. Nacisk położony jest głównie na wydarzenia po wielkiej bitwie, przegranej przez innowierców − wyrzuty sumienia dręczące Kapłankę Białych, nastroje wśród Pentadrian po klęsce, poszukiwanie tożsamości przez Tkacza Snów, ukrywanie się czarownicy Emerahl przed bogami i jej poszukiwania innych Dzikich. Rozdmuchiwanie fabuły Canavan uskutecznia na dwa sposoby: wprowadzając liczne wątki poboczne oraz rozciągając te już istniejące. Stąd wynikają ciągłe podróże wszystkich głównych bohaterów, którzy ganiają po całym świecie pieszo, w łódce, bądź drogą powietrzną. Wprowadzona zostaje także cała galeria postaci, które niczemu nie służą. Ot, pojawiają się, pokrótce scharakteryzowane, by za moment zniknąć i nie ukazać się już przez całą książkę. Przez te wszystkie zabiegi akcja ciągnie się niemiłosiernie, w dodatku okraszona jest długimi i pompatycznymi dialogami. Te z kolei służą głównie relacjonowaniu wydarzeń, o których przed chwilą czytaliśmy! Jeżeli ktoś ma pamięć złotej rybki, to bardzo ucieszy się z takiego sposobu prowadzenia akcji, inni mogą mieć dosyć czytania w kółko o tym samym.

Całość powieści oglądamy oczyma czterech bohaterów, narracja przeskakuje więc od protagonistki do jej eks-kochanka, księżniczki z ludu Elai oraz Reivan, dziewczyny z kręgu Pentadrian. Wszystko wiąże się ze sobą w spójną, choć mało interesującą całość. Prawie wszystkie rozwiązania serwowane nam przez Canavan są do bólu schematyczne i przewidywalne, rezultat każdego spotkania jest z góry znany, tak samo jak postępowanie postaci. Niektóre pomysły autorki rozśmieszyły mnie swoją naiwnością, na przykład idea, by podkradać sobie nawzajem wyznawców zaraz po wielkiej krwawej bitwie, jako pomysł na główny nośnik akcji, może tylko rozczulić. Największym rozczarowaniem okazali się główni przeciwnicy: zamiast groźnego wroga, mamy do czynienia praktycznie z lustrzanym odbiciem Cyrklian. Jedyne co ich różni od obrzydliwie praworządnych Białych, to lekka dyskryminacja kobiet oraz powszechne niewolnictwo. I tyle.

Z kolei wodny lud Elai stanowi rodzaj awanturniczej wstawki, dopełnia także nieznośną tendencję Canavan do tworzenia symetrycznych układów. Skoro ci dobrzy przyjaźnią się z ludźmi-ptakami, ci źli także muszą mieć jakiegoś sojusznika.

Podobały mi się wtręty nawiązujące do minionej Ery Wielu oraz przemiana Tkacza Snów, zakończona w dosyć ciekawy sposób. Zapamiętam także złotą myśl: "Człowiek, który nie cieszył się dobrym jedzeniem, musiał mieć jakieś braki w charakterze". To jednak trochę zbyt mało, bym wyczekiwała niecierpliwie Głosu bogów. Zaledwie kilka pomysłów wprowadza nadzieję na ciekawe rozwiązania w zakończeniu trylogii, niestety, by do niego dotrzeć, trzeba się przedrzeć przez tom drugi. A w nim: banalne rozterki miłosne protagonistki, niekonsekwentnie postępujący bogowie, wycieczki krajoznawcze morskich księżniczek, "przebiegli inaczej" antagoniści i naiwne intrygi.