- * *
Osobliwy dom pani Peregrine - Ransom Riggs
Gdy podniosłem się z podłogi i rozejrzałem dookoła, dotarło do mnie, że niewątpliwie trafiłem do pokoju pani Peregrine. Wyglądał jak sala w zamku Śpiącej Królewny. Ze świec w kinkietach zwisały pajęczyny, na toaletce z lustrem ustawiono kryształowe buteleczki, a w kącie znajdowało się olbrzymie dębowe łoże. Wyobraziłem sobie panią Peregrine, gdy była tu po raz ostatni. Na dźwięk wyjących syren zerwała się z łóżka i zgromadziła zaspane dzieci, które po drodze na dół pospiesznie chwytały płaszczyki.
„Bałyście się?” — spytałem w myślach. „Słyszałyście nadlatujące samoloty?”
Poczułem się dość dziwnie, bo przyszło mi do głowy, że dzieci nadal tu są i — ukryte za ścianami i zakonserwowane jak chłopiec z trzęsawiska — spoglądają na mnie przez szczeliny i dziury po sękach.
Przeszedłem do pokoju obok, rozjaśnionego bladą poświatą zza okna. Płaty jasnoniebieskiej tapety zwisały nad dwoma łóżeczkami, nadal zasłanymi zakurzoną pościelą. Przeczucie podpowiadało mi, że znalazłem się w sypialni mojego dziadka.
„Dlaczego mnie tutaj wysłałeś? Co takiego pragnąłeś mi pokazać?”
Pod jednym z łóżek zauważyłem jakiś przedmiot i ukląkłem, żeby przyjrzeć się temu bliżej. Była to stara walizka.
„Należała do ciebie? Czy właśnie ją wziąłeś do pociągu, kiedy po raz ostatni widziałeś swoich rodziców? Kiedy umykało ci twoje pierwsze życie?”
Wysunąłem walizkę i podłubałem przy skórzanych pas¬kach. Otworzyłem ją bez trudu, ale okazała się pusta, jeśli nie liczyć rodziny martwych żuków.
Ja również czułem pustkę i było mi dziwnie ciężko, zupełnie jakby Ziemia obracała się zbyt prędko, zwiększając siłę grawitacji, która przyciągała mnie do podłogi. Nagle poczułem, że jestem najzwyczajniej wyczerpany, i usiadłem na łóżku, być może należącym dawniej do dziadka. Sam nie wiem czemu, ale wyciągnąłem się na brudnej pościeli i wbiłem wzrok w sufit.
„O czym rozmyślałeś, leżąc tutaj nocą? Czy i ciebie nawiedzały koszmary?”
Nagle wybuchnąłem płaczem.
„Czy wiedziałeś, że twoi rodzice umierają? Czułeś, jak odchodzą?”
Płakałem coraz rozpaczliwiej. Nie chciałem, ale nic nie mogłem na to poradzić.
Wbrew sobie zacząłem myśleć o wszystkim, co złe, i nakręciłem się tak, że w końcu ryczałem bez opamiętania, z trudem chwytając powietrze między jednym szlochem a drugim. Rozmyślałem o moich pradziadkach umierających z głodu, wyobraziłem sobie, jak ich wyniszczone ciała trafiły do krematorium dlatego, że zupełnie obcy ludzie ich nienawidzili. Myślałem o dzieciach, które mieszkały w tym domu, dopóki nie spłonęły w wybuchu, gdy jakiś obojętny pilot nacisnął guzik, i o dziadku, któremu odebrano rodzinę, przez co w dzieciństwie mój tata czuł się pozbawiony ojca, mnie dręczyły niepokoje i senne koszmary, a teraz utknąłem samotnie w ruinie domu i zalewałem się gorącymi, idiotycznymi łzami. Wszystko dlatego, że siedemdziesięcioletnie cierpienie wniknęło we mnie niczym trujące dziedzictwo, razem z potworami, których nie zdołałem pokonać, bo były już martwe. Nie dało się ich zabić, ukarać ani w żaden sposób osądzić. Dziadek mógł przynajmniej wstąpić do wojska i z nimi walczyć. A co ja mogłem zrobić?
Kiedy mi przeszło, czułem tylko dotkliwe łupanie w głowie. Opuściłem powieki i przycisnąłem do nich kostki palców, żeby choć przez chwilę nie czuć bólu. Gdy w końcu otworzyłem oczy, pokój wydał mi się cudownie odmieniony. Przez okno wpadał do środka jeden jedyny słoneczny promień. Wstałem, podszedłem do pękniętej szyby i przekonałem się, że na zewnątrz jednocześnie pada deszcz i świeci słońce. Byłem świadkiem niewielkiej meteorologicznej anomalii, którą każdy nazywa inaczej. Moja mama mówi o tym „sieroce łzy” — poważnie. Potem przypomniałem sobie, że zdaniem Ricky’ego w takich chwilach „diabeł leje swoją żonę”. Zarechotałem, a humor trochę mi się poprawił.
Nagle dostrzegłem, że plama szybko zachodzącego za chmurę słońca pada na przedmiot, którego dotąd nie zauważyłem. Spod drugiego łóżka wystawał kufer, czy może raczej jego brzeg. Podszedłem bliżej i uniosłem prześcieradło, które zasłaniało większość tego przedmiotu, a wtedy moim oczom ukazał się wielki, stary kufer podróżny, zamknięty na ogromną, zardzewiałą kłódkę. Przyszło mi do głowy, że z pewnością coś w nim jest, inaczej przecież nie byłoby tej kłódki. „Otwórz mnie!” — zdawał się krzyczeć. „Skrywam mnóstwo tajemnic!”
Chwyciłem kufer za boki i pociągnąłem, ale nawet nie drgnął. Kiedy ponownie szarpnąłem, tym razem mocniej, nie przesunął się ani o centymetr. Nie byłem pewien, czy jest aż tak ciężki, czy też przez zebrane latami warstwy kurzu i wilgoci przywarł do podłogi. Wstałem i kilkakrotnie kopnąłem kufer, dzięki czemu się ruszył. Wtedy szarpnąłem raz z jednej, raz z drugiej strony, jakbym przesuwał kuchenkę albo lodówkę, i całkiem szybko udało mi się wyciągnąć go spod łóżka. Na podłodze zostały wydrapane ślady w kształcie zawiasów. Potrząsnąłem kłódką, ale pomimo grubej warstwy rdzy wydawała się mocna jak skała. Przez chwilę kusiło mnie, żeby poszukać klucza. Z pewnością znajdował się gdzieś w pobliżu, jednak nie miałem kilku godzin na zbyciu, poza tym zamek był w tak opłakanym stanie, że zapewne nie dałoby się przekręcić w nim klucza. Jedyne, co mi pozostało, to wyłamać kłódkę.
Zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego narzędzia i w innym pokoju mój wzrok padł na połamane krzesło. Wyrwałem z niego nogę, wróciłem i zaatakowałem zamek, unosząc ją nad głową niczym katowski topór. Kilka razy rąbnąłem z całej siły, aż w końcu noga pękła i pozostałem z roztrzaskanym pieńkiem w dłoni. Musiałem znaleźć coś solidniejszego. Szybko udało mi się wypatrzyć poluzowany pręt z ramy łóżka i wystarczyło parę kopniaków z góry, żeby zagrzechotał na podłodze. Jeden koniec pręta wepchnąłem w kłódkę, za drugi pociągnąłem, ale znów na próżno.
Uwiesiłem się na pręcie całym ciężarem ciała. Kufer zatrzeszczał, ale na tym koniec, więc go kopnąłem i z całej siły szarpnąłem za pręt. Naprężyłem się tak mocno, że nabrzmiały mi żyły na szyi.
— Otwieraj się, do jasnej cholery, durna skrzynio! — krzyknąłem.
Wreszcie mogłem wyładować na czymś frustrację i gniew. Skoro nie było szansy na wydobycie tajemnic od zmarłego dziadka, chciałem przynajmniej poznać sekrety starego kufra. Chwilę później pręt wyśliznął mi się z rąk i bez tchu zwaliłem się na podłogę.
Leżałem, wpatrując się w sufit i z trudem chwytając powietrze. Sieroce łzy ustały i teraz lało jak z cebra, intensywniej niż kiedykolwiek. Zastanawiałem się, czy nie wrócić do miasteczka po młot kowalski albo piłkę do metalu — ale wzbudziłbym niezdrową ciekawość, a nie miałem ochoty odpowiadać na żadne pytania.
Wreszcie wpadł mi do głowy błyskotliwy pomysł. Gdybym znalazł sposób na rozbicie kufra, nie musiałbym przejmować się kłódką. Co było silniejsze ode mnie i od moich, co tu kryć, niedorozwiniętych mięśni, które żałośnie zmagały się ze skrzynią, atakując ją przypadkowymi narzędziami?
Siła przyciągania ziemskiego.
Znajdowałem się na pierwszym piętrze domu, i choć w żadnym razie nie zdołałbym unieść kufra i wyrzucić go przez okno, poręcz na szczycie schodów zawaliła się już dawno temu. Wystarczyło przeciągnąć skrzynię przez korytarz i zepchnąć. Inna sprawa, że nie miałem pojęcia, czy i w jakim stopniu zawartość przetrwa upadek, liczyłem jednak na to, że dowiem się przynajmniej, co skrywa kufer.
Przykucnąłem i naparłem na grat, pchając go w kierunku korytarza. Po zaledwie kilku centymetrach stalowa noga kufra zapadła się w miękką podłogę i utkwiła w niej na dobre. Niezrażony obszedłem kufer na drugą stronę, oburącz chwyciłem kłódkę i pociągnąłem. Nie posiadałem się ze zdumienia, kiedy przesunął się gładko o metr. Taki sposób pracy nie wyglądał specjalnie elegancko, bo musiałem wielokrotnie przysiadać, napinać się i naprężać, a każdemu przesunięciu mebla towarzyszył rozdzierający zgrzyt metalu o drewno. Jednak w niedługim czasie wyciągnąłem kufer z pokoju i powlokłem go, metr po metrze, obok kolejnych drzwi, prosto ku schodom. Zatraciłem się w rytmicznych, powtarzalnych czynnościach, od których pot zalewał mi oczy.
Wreszcie dobrnąłem do poręczy i nieelegancko posapując, skierowałem kufer nad przepaść. Na klatce schodowej przesuwał się całkiem łatwo, więc wystarczyło kilka pchnięć, żeby zachybotał się na skraju podestu. Teraz już bez najmniejszego wysiłku mogłem go zrzucić. Chciałem jednak zobaczyć, jak się roztrzaskuje — to miała być nagroda za mój wysiłek — dlatego wstałem i ostrożnie przysunąłem się do krawędzi przepaści, żeby widzieć podłogę w ponurym pomieszczeniu na dole. Potem wstrzymałem oddech i lekko trąciłem kufer stopą.
Zachwiał się przez moment na krawędzi podłogi, a następnie przechylił się naprzód i zanurkował, wykonując w powietrzu piękny obrót, zupełnie jak podczas wspaniałego pokazu baletowego w zwolnionym tempie. Chwilę później rozległ się ogłuszający huk, a ściany budynku aż się zatrzęsły. Z dołu wystrzelił pióropusz pyłu, więc musiałem zakryć twarz i schronić się w głębi korytarza, żeby zaczekać, aż kurz opadnie. Po ¬chwili wróciłem i znowu stanąłem nad krawędzią, jednak zamiast sterty pogruchotanego drewna ujrzałem w podłodze dziurę o kształcie zbliżonym do kufra, który wpadł prosto do piwnicy.
Zbiegłem po schodach i podczołgałem się po zdeformowanej podłodze do dziury, jakbym chciał dotrzeć na skraj przerębla w cienkim lodzie. Kilka metrów niżej, w półmroku i w kłębach pyłu, zobaczyłem to, co pozostało z kufra. Roztrzaskał się niczym gigantyczne jajo, a jego fragmenty utworzyły jedną stertę z gruzem oraz szczątkami desek podłogowych. W stosie drewna i cegieł dostrzegłem kartki papieru. Wyglądało na to, że jednak znalazłem pudełko z listami! Jednak potem, kiedy zmrużyłem oczy i przyjrzałem się uważniej, zobaczyłem na papierze ludzkie sylwetki, twarze i ciała. Nie były to zatem listy, tylko dziesiątki zdjęć. Ogarnął mnie entuzjazm, który znikł równie szybko, jak się pojawił, bo nagle zmroziła mnie straszna myśl — muszę zejść do piwnicy.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę