Przy okazji kręcenia Księcia Kaspiana na stołku reżyserskim po raz kolejny zasiadł Andrew Adamson, dlatego też nie miałem podstaw, aby po dwójce spodziewać się czegoś więcej, niż mało ambitnej historyjki dla najmłodszych. Zmienili się jednak scenarzyści i najwidoczniej była to bardzo dobra decyzja. Zgodnie z tym, co powiedział jeden z bohaterów, Trumpkin, "Narnia nie była już tak przyjazna, jak wcześniej".

Trzynaście wieków upłynęło od zniknięcia czwórki władców z Ker-Paravel. Wspaniały zamek popadł w ruinę, niedobitki rdzennych mieszkańców Narnii ukryły się w sercu puszczy, a na czele Telmarów stanął ambitny i bezlitosny Miraz, wuj księcia Kaspiana. To w młodym następcy tronu miała odrodzić się nadzieja, na przywrócenie starego ładu. W tym właśnie czasie czwórka rodzeństwa Pevensie zostaje wezwana z powrotem do magicznej krainy, by stanąć po stronie tytułowego bohatera i raz jeszcze zażegnać grożące jej niebezpieczeństwo.
Ogólnie rzecz biorąc, główny wątek w niewielkim stopniu różni się od fabuły części pierwszej - wielki i wszechpotężny wróg przyciska Narnijczyków do muru, a jedyną nadzieją na ratunek jest pomoc synów Adama i córek Ewy. Mimo wszystko, bardzo dużo się zmieniło. Narnia jest jakby pusta, wyzuta z całej swej magiczności, dzika. Widać to już w pierwszych scenach, podczas nocnego pościgu. W Lwie… dominował blask dnia, a tymczasem atmosfera Księcia Kaspiana jest dużo bardziej mroczna. Owa różnica klimatu w dużym stopniu przypomina zmianę, jaka dokonała się w sposobie przedstawiania świata Harry’ego Pottera pomiędzy Komnatą tajemnic a Więźniem Azkabanu. Twórcy poniekąd odeszli od cukierkowatej bajki dla dzieci, robiąc krok w kierunku kina fantasy.

Olbrzymie znaczenie miała tu przede wszystkim bardzo dobra praca kamery. Dynamiczne ujęcia wyśmienicie oddawały - momentami zawrotne - tempo akcji, co w największej mierze zaowocowało bardzo udaną sceną pojedynku. Wprawdzie do Achillesa i Hektora z Troi jeszcze sporo brakowało, ale już tylko na gruncie przebiegu samej walki, a nie od strony wizualnej. Karl Walter Lindenlaub wykonał kawał dobrej roboty, a w połączeniu z niezgorszymi efektami specjalnymi otrzymaliśmy sporą dawkę naprawdę bardzo dobrych ujęć (szczególnie w finałowej bitwie).
Spore zmiany wprowadzono także w kwestii walk, a dokładnie ilości ofiar. Co tu dużo mówić, w tej części trup ściele się gęsto, a sporą zasługę ma w tym nie kto inny, jak rodzeństwo Pevensie. Nareszcie Piotr i Edmund zaczęli robić użytek ze swoich mieczy, a Zuzanna, w iście legolasowskim stylu, z łuku. Widać, że filmowcy tego elementu nie zaniedbali, chcąc pokazać, że mimo iż główni bohaterowie wyglądają jak dzieci, tak naprawdę już nimi nie są (w końcu opuszczając Narnię w pierwszej części byli już dorośli). Chłopcy najwyraźniej dużo czasu poświęcili na ćwiczenia z choreografami walk, a efektami tych treningów nader często się chwalili (czasami aż za często, ale o tym za chwilę).

Sztuka połączenia psychiki dorosłego z elementami charakteru bohatera z pierwszej części powiodła się jedynie w przypadku Edmunda, który to wyrósł na zdecydowanie najciekawszą postać w całym filmie. Trudno mi ocenić, czy to zasługa reżysera, czy też sam Skandar Keynes podkoloryzował nieco swoją postać, ale bardzo podobało mi się nie tyle to, co mówił, ale sposób w jaki to robił. Aż biła od niego ironia, dystans do samego siebie i chłodne opanowanie, niekiedy przeradzające się w oschłość. Co ważne, ani na chwilę nie wypadł z roli, pokazując, że pod względem umiejętności aktorskich na łeb bije Moseleya, Popplewell i Henley, wcielających się w pozostałą trójkę rodzeństwa.
Z kolei Ben Barnes, grający księcia Kaspiana ograniczał się do rzucania pochmurnych spojrzeń, romantycznego spoglądania w dal, bądź szczerzenia zębów. Może pod względem aparycji pasował do roli młodego monarchy, ale poza tym aż biła od niego sztuczność.
Dobre imię obsady ratowali za to Sergio Castellitto (Miraz), Peter Dinklage (Trumpkin) i Pierfrancesco Favino (lord Glozelle). Na pochwały zasługuje także Tidla Swinton, czyli Biała Czarownica, która mimo iż pojawia się dosłownie na chwilę i tak udowadnia, że co jak co, ale obsadzenie jej w tej roli było świetną decyzją.

Nastrój magiczności bardzo dobrze buduje także oprawa muzyczna. Miejscami melancholijnie (gdy rodzeństwo pojawia się w Narnii w tle przebrzmiewa Björk), a gdy trzeba - doniośle (chociażby w scenach batalistycznych). Na plus Harry’emu Gregson-Williamsowi policzyć można umiejętne podkreślenie atmosfery sceny walki w zamku, ale jednocześnie niezbyt do gustu przypadła mi piosenka, która przebrzmiewała, gdy bohaterowie żegnali się z Kaspianem – była zbyt nowoczesna, za bardzo pop.
Na koniec należałoby wspomnieć jednak o kilku rażących błędach, jakie popełnili filmowcy. Nie licząc kwestii charakterów głównych bohaterów, w Opowieściach z Narnii: Księciu Kaspianie znaleźć można i inne, tak zwane wpadki. Na przykład, do tej pory nie mam zielonego pojęcia, po co Piotr kazał Edmundowi walczyć z uratowanym przez nich karłem, Trumpkinem. Gburowaty kurdupel niespecjalnie kwapił się do uwierzenia, że oto stoi przed nim czwórka władców sprzed wieków, ale w czym miał pomóc fakt, iż młodszy z braci Pevensich go rozbroił? Ot, wytrącił mu miecz i tym gestem podbudował w nim wiarę…

Jedyna pociecha jest taka, że zarówno te zaniedbania, jak i inne niedociągnięcia nie psują seansu. Owszem, mogą drażnić co bardziej dociekliwych widzów, ale bądźmy szczerzy, większość nawet tego nie zauważy, a jeżeli już, to zapewne machnie ręką i dalej delektować się będzie naprawdę świetnym widowiskiem. Książę Kaspian może wzruszyć, rozbawić, przyprawić o szybsze bicie serca, a przede wszystkim zagwarantować podróż do magicznej krainy Narnii, która tym razem do gustu na pewno przypadnie także i starszym widzom.
Podsumowując, gorąco polecam ten film. Niech nikt nie spodziewa się Władcy pierścieni, bo też adaptacje prozy C.S. Lewisa nie powinny być rozpatrywane w odniesieniu do jacksonowskiej trylogii, ale mimo wszystko wątpię, aby ktokolwiek żałował poświęconego Narnii czasu.