» Fragmenty książek » Ofensywa szulerów

Ofensywa szulerów


wersja do druku

Pentazylea na plan


Ofensywa szulerów
– Już chyba czas, proszę pani – powiedział Jasper, przerywając przedłużającą się ciszę. – Została nam tylko pani...
Zawahał się, uznał jednak, że dość już ma tych podchodów, postanowił więc zapytać wprost. Jeszcze zanim kobieta opowie swoją historię. Kto wie, może jej nazwisko pomoże mu rozwikłać zagadkę już teraz? Bardzo by go to cieszyło.
– Przepraszam, ale muszę wiedzieć. Mam nieodparte wrażenie, że skądś panią znam.
– Całkiem możliwe, że z ekranu. – Martha uśmiechnęła się słabo. – Albo z gazet, bo było o mnie swego czasu głośno.
– A jak, że spytam, pani godność, Martho? – wtrącił się Zumbach. – Bo zakładam, że i pani nie podała w recepcji prawdziwego nazwiska.
– Rzeczywiście, nie. – Po raz pierwszy jej uśmiechowi towarzyszyło autentyczne rozbawienie. – Choć chyba tylko ja zataiłam je ze względów bezpieczeństwa. Nazywam się bowiem Riefenstahl. Leni Riefenstahl. I niektórzy nazywali mnie nadworną reżyserką Hitlera.
Spodziewała się ciszy po tych słowach i rzeczywiście, wyglądało na to, że udało jej się zaskoczyć obu mężczyzn. Hura! dla tego małego sukcesu już na samym początku. Realizując swoje filmy, zawsze wierzyła, że to właśnie początek i koniec są najważniejsze. Ten pierwszy, by zaciekawić, drugi, by przedłużyć seans w sercach i pamięci widzów.
Rzuciła na stół ściskaną w dłoni damę pik i odsłoniła instrukcje, które w jej przypadku sprowadzały się do jednego słowa:

1. Dawid.

Odetchnęła głęboko i zaczęła opowiadać:

OPOWIEŚĆ LENI

Gdy po raz pierwszy go zobaczyłam – wtedy dwudziestego czwartego marca trzydziestego drugiego roku w sali widowiskowej UFA Palast po premierze "Błękitnego światła" – był dla mnie tylko kolejnym oczarowanym widzem.
Dziś trudno mi się do tego przyznać, ale tamtego wieczoru, rozpalona gorączką entuzjazmu, nie zauważałam nikogo prócz garstki ważnych osobistości z UFA, rodziny i najbliższych znajomych, z którymi od zawsze dzieliłam szczęście.
Wszyscy pozostali zlewali mi się w jedną masę, wielobarwną rzeźbę z tysiącami rąk, wzniesionymi, by je uściskać, ust recytujących pochlebne recenzje i oczu patrzących na mnie z niedowierzaniem. Czy to możliwe, by tak młoda osoba, do tego kobieta, była w stanie stworzyć takie dzieło? – zdawali się pytać. Niektórzy nawet wyrażali zdziwienie wprost, na co nieodmiennie odpowiadałam uśmiechem. Łudzę się, że naprawdę wyglądał on tajemniczo, a nie głupio jak na większości zdjęć z tamtego wieczoru. Dostałam ich potem całe mnóstwo – dołączone do listów z gratulacjami i podziękowaniami, miały zapewne ucieszyć, ale zamiast tego uświadamiały mi własną niedoskonałość.
Dawid nie był dygnitarzem z UFA ani członkiem rodziny. Tamtego wieczoru nie był też jeszcze moim przyjacielem. Był tylko zwykłym... choć właściwie nie. Zwykłym, oczarowanym widzem też nie. Okoliczności naszego pierwszego spotkania – a zwłaszcza słowa, które padły z jego ust – sprawiły, że już wtedy musiałam go potraktować wyjątkowo.

***


– Mógłbym się w pani zakochać – powiedział, odwracając się do mnie i unosząc głowę, by spojrzeć mi w oczy.
Sam w pustej sali kinowej, jeszcze przed chwilą wpatrzony w biel ekranu. Ręce na poręczach, plecy przyklejone do oparcia i tylko ten ruch głowy, gdy podeszłam; przez chwilę miałam wrażenie, że to ożywiony manekin, a nie prawdziwy człowiek. Ktoś taki jak Maria z "Metropolis" Fritza Langa – mechaniczna kukła stworzona przez szaleńca, by udawała człowieka. Oczy miał jednak żywe, a do tego smutne jak u głodzonego psa.
– Przepraszam?
– Powiedziałem, że mógłbym się w pani zakochać – powtórzył, po czym ponownie skupił wzrok na ekranie, zamierając w bezruchu.
Nie wiedziałam, jak zareagować, więc tylko stałam obok niego w ciasnym przejściu między fotelami, ściskając w ręce torebkę, po którą wróciłam na salę. Wcześniej, niesiona falą gratulacji, na śmierć o niej zapomniałam.
Chwilę trwało, zanim odwrócił się ponownie; sprawiał wrażenie niezmiernie zdziwionego, że wciąż tam jestem, jakby powiedział mi już wszystko, co było do powiedzenia.
– Tak, Frau Riefenstahl?
Nie wiedziałam, jak sformułować pytanie, które chciałam mu zadać. Bo właściwie jak powinno ono brzmieć? Dlaczego powiedział to, co powiedział? Czy może co go powstrzymuje przed zakochaniem się we mnie? Nie chodziło tu żadną miarą o próżność, nie zależało mi na uczuciach tego nieznajomego mężczyzny, zwyczajnie byłam ciekawa. W końcu, ponaglona nawoływaniem Harry’ego Sokala, mojego koproducenta, który właśnie pojawił się w progu wpuszczając jednocześnie gwar i muzykę dochodzącą z atelier, zdecydowałam się na chyba najgłupszy wariant.
– Kiedy? – zapytałam. A po chwili, domyślając się, że mógł mnie nie zrozumieć, dodałam: – Kiedy mógłbyś się we mnie zakochać?
Wciąż na mnie patrzył – smutne, brązowe oczy, niezdarnie ułożone włosy i półuśmiech doświadczonego życiem starca. W tamtej chwili gotowa byłam uwierzyć, że – mimo gładkiej twarzy i postury młodzieńca – mężczyzna siedzący przede mną ma sto lat. A może nawet więcej...
– Mógłbym się w pani zakochać, Frau Riefenstahl, gdyby naprawdę była pani jak jej bohaterka... Junta.
I znowu wlepił wzrok w pusty ekran, jakby specjalnie dla niego odbywała się tam właśnie jakaś projekcja.
Może raz jeszcze ogląda moje "Błękitne światło"? – pomyślałam i nagle zapragnęłam usiąść obok niego, rozeprzeć się wygodnie w fotelu i także skupić na widmowym seansie. Kto wie, może okazałby się lepszy niż ten rzeczywisty? Może zobaczyłabym moją opowieść, historię, którą tak bardzo chciałam opowiedzieć światu, dokładnie tak jak ją sobie wyobrażałam. Nie jako kompromis zawarty między wizją a dostępnymi środkami, ale jako twór absolutny – celuloidowe ucieleśnienie marzeń.
Zaraz potem poczułam na ramieniu dłoń Harry’ego i nieoczekiwane pragnienie rozmyło się w jednej chwili. Sokal obdarzony był chyba takim darem, czy też przekleństwem, jak kto woli, że gdy się pojawiał, wszyscy wokół widzieli świat tak jak on. A w jego wizji nie było miejsca ani na niezwykłości, czary, ani na marzenia. Tylko na pieniądze i władzę.
– Leni, czy ten człowiek ci się naprzykrza? – zapytał, patrząc z pogardą na mężczyznę ciągle siedzącego w fotelu.
Z jego tonu wywnioskowałam, że gotów jest bić się o mnie, jak za dawnych dni, gdy jeszcze się do mnie zalecał. Wtedy odprawiłam go z kwitkiem, a czas – zdawało się – uleczył ranę. Coś w nim najwidoczniej jednak zostało, bo teraz wyraźnie się nadął i zacisnął pięści.
– Jeśli tak, zaraz nauczę go, jak należy traktować damy.
Zerknęłam z ukosa na mężczyznę w fotelu, wciąż skupionego na ekranie. Być może był to wpływ obecności Harry’ego, a może wreszcie otrząsnęłam się z szoku wywołanego pierwszym stwierdzeniem nieznajomego, ale dopiero teraz zauważyłam, że ma on na sobie tani, ciemnoszary garnitur z rodzaju tych, jakie ubożsi kupcy i rzemieślnicy wkładają na wszystkie ważne uroczystości. Kołnierzyk jego koszuli, mimo że starannie wyprany, w kilku miejscach pożółkł od potu, a w jednym nawet odrobinę się przetarł. Trzeba się było przyjrzeć, by to zauważyć. Albo być Harrym Sokalem.
– Jak pan się w ogóle tutaj dostał? – grzmiał Harry, wciąż zaciskając i rozluźniając pięści. – Przecież to była uroczystość tylko dla zaproszonych.
I wtedy właśnie mężczyzna po raz trzeci odwrócił głowę. Zmierzył Harry’ego wzrokiem, w którym nie było ani śladu smutku czy uległości. Dominowała w tym spojrzeniu ciekawość i... może rozbawienie?
Nieznajomy sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej idealnie proste zaproszenie, bez jednego zagięcia. Otworzył kartonik, a ja zdążyłam przeczytać jego imię: Dawid.
– Nie zamierzałem nikomu się naprzykrzać, Herr Sokal – powiedział, wstając. – I już wychodzę. A pani dziękuję za cudowny seans. To było niezwykłe przeżycie i mam nadzieję, że uda mi się kiedyś za nie odwdzięczyć.
Minął mnie i Harry’ego, po czym ruszył w górę, ku wyjściu. Tuż przy samych drzwiach, nie odwracając się, zawołał:
– Naprawdę mógłbym, Fraülein Riefenstahl.
Uśmiechnęłam się, a Harry spojrzał na mnie pytająco.
– Nic takiego. – Machnęłam ręką. – Wracajmy już na przyjęcie, dobrze?

***


Radość z odniesionego sukcesu, to coś zupełnie naturalnego, zawsze tak uważałam. A zwłaszcza gdy sukces przychodzi jako nagroda za ciężką pracę, pełną wyrzeczeń i poświęceń, do tego wbrew wszystkim. Smak zwycięstwa nie daje się porównać z żadnym innym – mogłabym karmić się tą niezwykłą strawą w nieskończoność.
Sukces, jaki odniosło "Błękitne światło", przerósł, pamiętam, wszelkie oczekiwania. Nie tylko moje, ale i dystrybutorów. We Francji krytycy nosili mnie na rękach, opanowani zazwyczaj Anglicy szturmowali kasy kin, a z Ameryki każdego dnia przychodziły depesze gratulacyjne. Docenili mnie nawet Charlie Chaplin i Douglas Fairbanks, a wtedy trudno było o większe wyróżnienie.
Gdzieś w tym wszystkim znowu pojawiały się podziękowania od zwykłych ludzi, szarego tłumu. Ich listy – często ubabrane tłuszczem czy smarem, wygniecione bądź pozbawione znaczków – przynosiły mi radość równie wielką jak te od osobistości, a może i nawet większą. Znaczyły bowiem, że "Błękitne światło", mój film marzenie, trafiło tam, gdzie miało trafić – do ludzkich serc.
A ja, po latach tańczenia i grania w filmach, zdobyłam kolejny szczyt – reżyserię.

***


Gdy wróciłam z podróży po Europie, oczywiście zastałam w mieszkaniu stosy nowych listów. Moja dzielna gosposia Maria dokonała prawdziwie heroicznego wyczynu, segregując je – w jednym miejscu ułożyła depesze oficjalne, w innych listy od widzów z Niemiec, Włoch, Francji... Nie przesadzę, jeśli powiem, że było ich ponad tysiąc.
Oczywiście chciałam je wszystkie przeczytać, ale byłam chyba zbyt zmęczona, a poza tym zdawałam sobie sprawę z ogromu czasu, jaki musiałabym na to poświęcić. Pierwszego dnia po powrocie nie tknęłam więc żadnej koperty, dzieląc godziny na spędzone w wannie i w łóżku. Byłam tak wykończona, że nie sięgnęłam nawet po książkę, ograniczając się do przyniesionej przez gosposię gazety. Potrzebowałam czegoś, co choć na moment wyrwałoby mnie z rzeczywistości "Błękitnego światła" – z tej roli berliński dziennik wywiązywał się znakomicie. Choć, musiałam przyznać, mocno wykazał mi moją ignorancję w kwestii spraw lokalnych. Zwłaszcza polityki.
– Kto to jest Adolf Hitler? – zapytałam Marię, gdy weszła do łazienki ze świeżymi ręcznikami.
Notka, którą właśnie przeczytałam, głosiła, że ów Hitler będzie przemawiał na wiecu w berlińskim Pałacu Sportu. Wiadomość sformułowano tak, jakby było to jakieś niezwykłe wydarzenie, a ja z zawstydzeniem stwierdziłam, że nie mam pojęcia o kim mowa.
– Narodowy socjalista. Mówią o nim, że to trochę wariat, ale bardzo kocha Niemcy – wyjaśniła mi gosposia. – No i podobno jego przemówienia to niezwykłe przeżycie.
– Ciekawe.
Odłożyłam gazetę, bijąc się z myślami. Powinnam ulec kaprysowi i wstąpić jutro do Pałacu? Wielu znajomych chciało się ze mną zobaczyć zaraz po powrocie, ale przecież godzina czy dwie nie zrobią różnicy, a ja jeszcze nigdy nie byłam na wiecu politycznym. Do tego coś – być może intuicja, ale możliwe, że coś zupełnie innego – mówiło mi, że to naprawdę ważne, żebym tam była. Postanowiłam zaufać przeczuciu.

***

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Ofensywa szulerów - Jakub Ćwiek
Lekko, historycznie i magicznie
- recenzja
Ofensywa szulerów
Duchota nad Northolt
Ofensywa szulerów
Przekleństwo Bella
Ofensywa szulerów
Prolog - Wszyscy ludzie Richa
Vanderus poleca na październik
Cykl: Redaktorzy polecają

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.