» Fragmenty książek » Ofensywa szulerów

Ofensywa szulerów


wersja do druku

Duchota nad Northolt


Ofensywa szulerów
Zanim Brown rozpoczął swoją opowieść, najpierw solidnie załadował talerz smakołykami z patery. Owoce i ciasta nie stanowiły co prawda ekwiwalentu porządnej kolacji, ale musiały mu wystarczyć przynajmniej do rana. Nalał do szklanki soku, mocno już rozcieńczonego wodą ze stopionych kostek lodu i – trzymając w jednym ręku talerzyk, w drugim szklankę – wrócił do stołu. Siadając, zastygł w pół ruchu.
– Przepraszam, gapa ze mnie. Życzy pani coś sobie? – zwrócił się do Marthy.
Uśmiechnęła się lekko.
– Tylko pana opowieści – odparła. – Jestem już troszkę zmęczona.
– A tak, oczywiście. – Brown usiadł i wpakował do ust dwie suszone figi.
Drugą ręką odwrócił leżącego przed nim i do tej pory zasłoniętego asa i pokazał kartkę z instrukcjami:

1. Szkolenie w Northolt
2. Jasta 11

– Jak już się okazało – powiedział nieco niewyraźnie, wciąż przeżuwając w ustach figi. Przerwał na moment, po czym zaczął jeszcze raz, już z pustymi ustami. – Jak już się okazało we wcześniejszej rozmowie, jestem pilotem. Polskim pilotem. Nazywam się Jan Zumbach i brałem udział w Bitwie o Anglię.
Ostatnie zdanie podkreślił bardzo wyraźnie i zaraz potem zerknął ukradkiem w stronę Marthy, ta jednak w żaden sposób nie zareagowała. Nie był nawet pewien, czy słucha, tak była wpatrzona w swoją kartkę. Zaskoczyło go to bardzo, ponieważ do tej pory ilekroć mówił o swoich wojennych dokonaniach, kobiety reagowały żywym zainteresowaniem. Nie był w stanie nawet policzyć, ile jego powietrzne zestrzelenia zapewniły mu zestrzeleń na ziemi. Ta kobieta jednak wydawała się chłodna i nieobecna.
Wzruszył ramionami i rozpoczął swoją opowieść.

OPOWIEŚĆ JANA

Wszystko zaczęło się od latającego burdelu.
Stacjonowaliśmy wtedy w bazie Northolt na przysposobieniu do RAF. Mieliśmy już wkrótce, jak nas zapewniano, stać się pierwszym polskim dywizjonem walczącym pod angielskimi barwami.
Wkrótce, srutce – bo oto ubzdurało się wyspiarzom, że z całego świata tylko oni potrafią latać na myśliwcach, a cała reszta to hołota, nadająca się na stare dwupłatowce. Znaczyło to mniej więcej tyle, że nas, doświadczonych pilotów obcokrajowców, przeznaczono do powtórnego szkolenia i marnowano nasz czas na nudne wykłady, ćwiczenia z instruktorami i podobne bzdury. W tym samym czasie szczeniaki, co to nie potrafiły wykonać podwójnej pętli, żeby się przy tym ze dwa razy nie zeszczać w spodnie, dostawały hurricane’y i okazję, by zestrzelić kilku Fryców. Z której i tak nie korzystali. Większość zestrzeleń – pamiętam dokładnie, bo zazdrość zżerała mnie jak rdza starą blachę – łapali bowiem nasi koledzy wcieleni do dywizjonów brytyjskich.
Oj, mieliśmy wtedy chwile zwątpienia. Wyglądało na to, że nawet nasz bóg, podpułkownik Pamuła, przed którym drżeli absolutnie wszyscy polscy piloci, był gotów wymienić nasz dywizjon na taki, w którym dałoby się choć trochę polatać i postrzelać. Swoją drogą nie doczekał tego, załatwiła go dziura w zębie i wynikłe z tego zakażenie.
Właśnie wtedy, podczas tych ciągnących się w nieskończoność dni nudy i bezsilnej wściekłości, wpadłem na pomysł napowietrznego przybytku rozkoszy.
Idea malowała się następująco. Mieliśmy bombowiec, trochę przechodzonego i przemodelowanego Liore-Olivier LeO H-45 B-4, którym część z nas przyleciała tu z Francji. Niby Francuzi byli naszymi sojusznikami, ale uznaliśmy, że nie mamy obowiązku oddawać płatowca, ale możemy go wziąć jako rekompensatę za straty moralne poniesione w bazie Bron pod Lyonem. Takiej demoralizacji nie doświadczyłem nawet w ramionach Ann, stałej bywalczyni "Orchard Inn", która w swym pamiętniku/rejestrze zestrzeleń miała ich więcej niż cały nasz dywizjon razem wzięty. Nawet pobudka i alarm były przez tych francuskich leni traktowane z lekceważeniem. O porządku w koszarach szkoda nawet wspominać!
Trzeba przyznać naszemu brytyjskiemu dowództwu, że jak już się wreszcie dowiedziało, czego tak gorliwie doglądamy w krzakach, chciało ten skradziony bombowiec Francuzom oddać. Tamci jednak ni stąd, ni zowąd złożyli broń i dupa blada. Płatowiec, jak kalekiego, niechcianego bękarta, ukryto przed światem. Stał w kącie hangaru, a wszyscy starali się o nim zapomnieć. Wszyscy oprócz nas, rzecz jasna, którzy, pracując nad nim intensywnie, zrobiliśmy z drania samolot wycieczkowy.
No ale miało być o domu uciech. Jakoś tak sobie obliczyliśmy, ile kosztuje nas schadzka z dowolną dziewczyną, która na co dzień nie zarabia tyłkiem na życie i wyszło nam wreszcie, jak to się stało, że oszczędzając niemal na wszystkim, jak jeden toniemy w długach. Nie byłem bardziej kochliwy niż inni, ale to ja pierwszy stwierdziłem, że fajnie byłoby znaleźć tańszy sposób na miłe spędzenie wieczoru. Albo przynajmniej inaczej finansowany niż z naszego żołdu. Wtedy właśnie pojawiły się dwie refleksje. Po pierwsze, większość dziewczyn, z którymi się spotykaliśmy, oddałaby wszystko, by choć raz wznieść się z nami w powietrze. Po drugie, o ile dodatkowego żołdu zdobyć nie sposób, o tyle paliwo nie stanowiło większego problemu.
Tak się bowiem składało, że każdy z nas, ledwie go wypuszczano w powietrze, kręcił młynki, beczki, spirale i korkociągi byle jak najwięcej bez żadnej przerwy – jak w starej dobrej szkole Pamuły. Chodziło oczywiście o to, by angielskie dowództwo zobaczyło wreszcie, jaką potęgę militarną marnuje.
Ponieważ owo kręcenie i inne szaleństwa i tak nie przynosiły żadnych skutków, zaprzestaliśmy głupot i na każdym locie oszczędzaliśmy szklankę paliwa. Gdy udało nam się zebrać pełen bak naszego liore’a, ruszyliśmy do "Orchard Inn" na podryw.

***


W progu jak zwykle powitał nas Żyd – gospodarz. Nie wiem, czy którykolwiek z nas kiedykolwiek wiedział, jak się ów człowiek nazywał, on natomiast wiedział o nas wszystko. Słuchał naszych historii i zgarniał nasze żołdy – gdyby ktoś nazwał go naszym sutenerem, mógłby mieć dużo racji. Choć niezaprzeczalnie, mówiąc takie rzeczy, dostałby w pysk, aż by go wykręciło.
– Witam szanownych bohaterów – powiedział gospodarz, co jak zwykle skwitowaliśmy drwiącymi uśmiechami. Tacy z nas podówczas byli bohaterowie jak z niego biskup. Kręcić młynki w powietrzu potrafi byle dzieciak, podczas gdy tam, nad wybrzeżem, inne dywizjony gromadziły już pokaźne listy zestrzeleń. Ale, wszyscy się w tej kwestii zgadzaliśmy, bardzo miło z jego strony, że tak właśnie nas tytułował.
– A witam, witam – odpowiedziałem tamtego dnia swoim już nie łamanym, ale wciąż niepewnym angielskim. – Cóż tam? Ma pan jakieś wieści z frontu?
– Tylko takie, że Bóg w niebiosach sprzyja nam jak ludowi wybranemu w starciu z Moabitami, panie poruczniku. Tylko dzisiaj swymi piorunami strącił z nieba cztery messerschmitty. Dosłownie zapaliły się na niebie.
Stojący za moimi plecami porucznik Cebrzyński parsknął śmiechem. Po chwili zawtórowała mu reszta chłopców. Tylko ja jeden zachowałem powagę. Widziałem takie zjawisko nad Francją, to wcale nie było zabawne.
– Mówi pan, że cztery? – upewniłem się.
– Tylko dzisiaj, bo w ostatnich dwóch tygodniach to łącznie z dziewięć. Aż dziw, że te patałachy chcą jeszcze tutaj latać.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem, a może zdumieniem, zaraz jednak przypomniałem sobie, po co tu właściwie przyszliśmy.
– Nie będziemy pić zdrowia Niemców, ale za Boga w służbie Jego Królewskiej Mości to i chętnie kolejkę pociągniemy, prawda, chłopcy?
Piloci za mną ryknęli jednym głosem, aż zatrzęsły się ściany.
– W takim razie – postanowił gospodarz – pierwsza kolejka na koszt lokalu.

***


Nie jedną Ann stało "Orchard Inn", tyle mogę powiedzieć. Był to czas, gdy większość kobiet, nieważne, panien, czy mężatek, gromadziła się w lokalach, gdzie wieczorami kręcili się żołnierze. Jeśli chciały się w ten sposób poczuć bardziej atrakcyjne, nie mogły lepiej wybrać. Wystarczyło, że któraś zakołysała biodrami, a już jeden z drugim kryli pod czapką, co im urosło. Zaproszeń na górę nigdy nie musiały powtarzać dwa razy, a szklaneczki, którymi machały przed naszymi nosami, nigdy nie były puste dłużej niż sekundę.
Tym razem wszystko wyglądało inaczej, bo od razu przejęliśmy inicjatywę. Niemal natychmiast rozbiliśmy szyk, każdy dobierając sobie inny cel. Gdy okazało się, że dwóch z nas wzięło na celownik tę samą sztukę, decydowała ranga albo pojedynek spojrzeń. Wsparcie nie wchodziło bowiem w grę. To były intymne pojedynki jeden na jeden.
Gdy już wszyscy byliśmy na właściwych pozycjach, rozpoczęliśmy ostrzał. Tym razem nie alkoholowy. Tym razem chodziło o pytanie i propozycję.
– Chciałabyś przelecieć się prawdziwym bombowcem, milady? – szeptał każdy z nas do uszka swojej sympatii, swojej upatrzonej ofierze. – Jeśli tak, dziś masz niepowtarzalną okazję.
Nie odmówiła żadna, wyszło więc, że musieliśmy latać na raty. Na szczęście paliwa mieliśmy dość.

***


Oczywiście mnie trafiła się ostatnia tura, kląłem więc w żywy kamień swojego pecha, swoich kolegów i w ogóle wszystko. Ileż się musiałem nasłuchać narzekań i jęczenia mojej towarzyszki, pulchnej blondynki o cudownym biuście, że jej zimno, że komary tną, że kark boli od zadzierania głowy w niebo.
Już ja cię rozgrzeję, gołąbeczko, myślałem wtedy. – Już ja utnę cię tak, że nie tylko kark będzie cię bolał.
A potem znowu zaczynałem kląć w myślach, bo moja towarzyszka, wcześniej tak ochocza, teraz stawiała twarde warunki. Nie mogłem jej nawet dotknąć, zanim nie wsiądzie na pokład.
Wreszcie płatowiec wylądował i rozchichotane towarzystwo wytoczyło się z niego, dopinając garderobę. Pomyślałem, że musieli się do ostatniej chwili tak zabawiać, i ogarnęła mnie nagła wścieklica. Złapałem jednego z przechodzących – a był to Ludwik Paszkiewicz, nasz późniejszy bohater – i przysunąwszy twarz jak najbliżej jego roześmianej gęby, wycedziłem:
– Lecisz z nami jako pilot.
Z Lutka to był jednak mądry chłop. Nie burknął nawet słowa.
Wziąłem swoją dziewczynę pod rękę i wraz z trzema innymi parami weszliśmy na pokład bombowca. Kilka minut później byliśmy – dosłownie i w przenośni – w niebie.

***


Starałem się jak mogłem, mimo uwierających nas pasów i sprzączek, a Ludwik, skurkowaniec, wcale nie ułatwiał mi zadania. Przez chwilę myślałem nawet, że mści się w ten sposób za to, że oderwałem go od dziewczyny i zmusiłem do lotu, zaraz potem jednak spojrzałem w iluminator i dostrzegłem rozgałęzione drzewko błyskawicy. Huk grzmotu stłumiony był przez silniki.
Naraz przypomniałem sobie gadki Żyda o Bogu wspierającym nas swoimi piorunami i, mimo że nie jestem religijny, poczułem bożą trwogę. Czyżbyśmy za sprawą naszego bombowca sprowadzili na siebie gniew Wszechmogącego? Czy moja towarzyszka i jej słodkie usteczka, które bez chwili wytchnienia dostarczały mi właśnie rozkoszy, ogniskowały na nas właśnie jego piorun?
Wierzcie lub nie, ale ledwie dostrzegłem kolejną błyskawicę, wypiąłem się z uprzęży i podciągając spodnie, pognałem na dziób.
– Powinniśmy lądować – krzyknął do mnie Ludwik. – Szykuje się niezła zadyma.
– Masz rację, ląd... – zacząłem, ale nie dane mi było dokończyć, bo oto tuż przed nami srebrzysty zygzak rozdarł chmurę, wypuszczając z niej... czarnego dwupłatowca. Samolot przemknął tuż przed nami, po czym wyrwał w górę i wyleciał z naszego pola widzenia. Obaj z Ludwikiem dostrzegliśmy, że miał na skrzydłach niemieckie krzyże.
– Zejdź niżej – krzyknąłem.
Byłem pewien, że to, co widzieliśmy, to tylko zwid wywołany brakiem tlenu.
Gdy tylko Ludwik skierował drążek w dół, dwupłatowiec pojawił się znowu, lecąc prosto na nas. Znajdował się tak blisko, że żaden manewr nie był możliwy. Zderzenie wydawało się nieuniknione!
No to koniec, zdążyłem pomyśleć, nie zestrzeliłem żadnego Niemca i rozbiję się, lecąc powietrznym burdelem.
A potem dwupłatowiec wniknął w nasz bombowiec niczym duch.
Popatrzyliśmy z Ludwikiem na siebie, zaskoczeni, bez słowa.
– Dobra, ląduj – powiedziałem wreszcie po dłuższej chwili. – Chyba już nam dzisiaj wystarczy.
Odwróciłem się na pięcie i... zamarłem.
Na mojej koi klęczał jakiś mężczyzna i jak gdyby nigdy nic zabawiał się z moją pulchną blondynką! Na głowie miał pilotkę i gogle, na grzbiecie niemiecką kurtkę lotniczą. Tylko na dupie, chudej, kościstej, nie miał nic.
– Ej, złaź z niej natychmiast, psi synu! – wrzasnąłem, zwracając tym uwagę wszystkich tylko nie pary, o którą mi chodziło. Rzuciłem się w ich stronę i już, już miałem ich dopaść, złapać faceta za kurtkę i wtłuc, ile wlezie, gdy nagle za oknem błysnęła błyskawica, a nieznajomy odwrócił się. Wtedy zobaczyłem, że pół jego twarzy stanowiła nadpalona miazga, a drugą połowę goła, poczerniała czaszka.
– Nie wiesz, z kim zadzierasz, poruczniku Zumbach – wyszeptał jakby wprost do mojej głowy.
A potem, gdy nadszedł grzmot, rozwiał się niczym dym z papierosa.
W tym samym momencie moja towarzyszka po raz kolejny tej nocy zawyła z rozkoszy.

***

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Ofensywa szulerów - Jakub Ćwiek
Lekko, historycznie i magicznie
- recenzja
Ofensywa szulerów
Pentazylea na plan
Ofensywa szulerów
Przekleństwo Bella
Ofensywa szulerów
Prolog - Wszyscy ludzie Richa
Vanderus poleca na październik
Cykl: Redaktorzy polecają

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.