» Fragmenty książek » Ofensywa szulerów

Ofensywa szulerów


wersja do druku

Przekleństwo Bella


Ofensywa szulerów
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Każde z nich ściskało w ręku otrzymaną kartę i patrzyło na pozostałych niczym podczas nietypowej, pokerowej rozgrywki. Zdawali sobie sprawę z obecności Dziesiątki usadowionego w mroku, ale milczący chudzielec nie miał teraz znaczenia – liczyli się tylko oni. Trzy osoby przy stole, trzy twarze, w ostrym świetle wyglądające jakby wycięte i naklejone na czarny karton.
Pierwszy odezwał się Smith. Zanim to zrobił, odchrząknął i uśmiechnął się.
– Nie wiem jak wy, ale ja chciałbym się jeszcze tej nocy położyć – powiedział. – Pozwólcie zatem, że zacznę, żeby dłużej nie przeciągać.
– Ależ oczywiście, niech pan się nie krępuje – zachęcił go Brown. – Można wiedzieć, jaką pan dostał kartę?
Smith rzucił na stół jokera. Stwór w błazeńskiej czapce wyglądał jak diabeł wyskakujący z pudełka. Miał przerażająco wielkie oczy, a jego rozciągnięte w uśmiechu usta układały się w kanciasty półksiężyc.
Zaraz po karcie na stole wylądowała karteczka z dwoma punktami:

1. "Przekleństwo Bella"
2. Crowley

– O tym mam opowiedzieć – wyjaśnił Smith, zupełnie jakby jego słuchacze nie słyszeli tych samych co on instrukcji, nie dostali własnych kartek. – Zacznę jednak od tego, że naprawdę nazywam się Jasper Maskelyne i...
Zawahał się.
– ...I ta karta doskonale do mnie pasuje.

OPOWIEŚĆ JASPERA

Spośród czterech mężczyzn siedzących w gabinecie majora Stewarta Menzisa – nowo mianowanego dowódcy wywiadu – ja jeden zachowywałem względny spokój. Być może dlatego, że jako jedyny nie miałem żadnych wątpliwości, iż akcja przeprowadzana w tym samym czasie na ulicach Genewy zakończy się fiaskiem. Pozostali – dwóch kapitanów i jeden porucznik wywiadu, których nazwisk, proszę mi wybaczyć, teraz nie pomnę – wciąż jeszcze się łudzili.
Można by zapytać, cóż robiłem w tak szacownym gronie, podówczas ledwie rekrut, wojskowy entuzjasta proponujący wojsku swoje nietypowe usługi i umiejętności. Odpowiedź w pierwszej chwili brzmi zaskakująco – to ja byłem pomysłodawcą realizowanej właśnie akcji. Tej, w którą tak wątpiłem.
Oczywiście – co należałoby podkreślić – według mojego założenia plan wyglądał nieco inaczej. Przede wszystkim bowiem mówił wyraźnie, że to ja powinienem nadzorować wszystko na miejscu i doglądać wszystkich szczegółów. Akcja w Genewie nie wymagała bowiem od dowódcy zdolności taktycznych czy strategicznych, a raczej umiejętnego odwracania uwagi i dbałości o synchronizację wszystkich szczegółów. Słowem, dowodzić nią nie powinien wojskowy, lecz iluzjonista.
Tak się składa, że wtedy, w pierwszych miesiącach wojny – a całkiem możliwe, że i przez cały czas tego ogólnoświatowego konfliktu – byłem najlepszym iluzjonistą, jakim mógł się poszczycić brytyjski wywiad.

***


– A pan, panie Maskelyne? Życzy pan sobie jeszcze brandy? – zapytał porucznik, szczupły mężczyzna po trzydziestce z twarzą pokrytą piegami i włosami barwy ognia i popiołu. Zapamiętałem to ostatnie tak dokładnie, ponieważ do tamtego dnia byłem święcie przekonany, że rudzi nie siwieją. Zresztą mało kto siwieje tak młodo.
– Nie, dziękuję bardzo – odparłem z uśmiechem, pokazując wciąż jeszcze pełną szklaneczkę. – Myślę, że gdy to dopiję, będzie mi aż nadto huczało w głowie.
Porucznik skinął głową, ale przez moment dostrzegłem na jego twarzy grymas niechęci. Czy miał mnie za mięczaka o słabej głowie, czy też był zły, że odmową odebrałem mu pretekst, by wstać i podejść do barku? Nie wiedziałem, zwłaszcza że obaj kapitanowie również odmówili. Choć całkiem możliwe, że pogardę i niechęć zarezerwowane miał wyłącznie dla cywili i niższych stopniem. Trochę na takiego wyglądał: potomek robotniczej rodziny, którego wojna i łut szczęścia wyniosły na szczyt. Trzeba mu było przyznać, że jeśli rzeczywiście tak było, radził sobie wśród elit nie najgorzej. Nawet jeśli manifestował zdenerwowanie bębnieniem palcami po poręczach fotela i ciągłym patrzeniem na zegarek.
W końcu zlitował się nad nim major Menzis, który wciąż jeszcze starał się zrobić miłe wrażenie zamazujące okrucieństwo jego poprzednika admirała Hugh Sinclaira, o którym to oficerze, starym jak samo Imperium, krążyły wśród podwładnych legendy tak straszliwe, że wielu wolałoby trafić na pierwszą linię frontu niż do sztabu pod jego bezpośrednie rozkazy.
– Poruczniku, mogę pana prosić? – Zamachał pustą szklaneczką, na co niższy rangą oficer zerwał się z fotela, promieniejąc.
Zachowywał się jak wierny chart przywołany przez pana.
Swoją drogą, pomyślałem wówczas, czy naprawdę nie było w całym ministerstwie lokaja, który mógłby nas tego wieczoru obsługiwać? A może żaden nie był dostatecznie godny zaufania, by można go było dopuścić do tajemnicy państwowej? Doprawdy, Imperium Brytyjskie chyliło się ku upadkowi szybciej, niż toczyły się te przeklęte działania wojenne.
Westchnąłem ciężko, co – oczywiście – natychmiast zwróciło uwagę gospodarza.
– Jest pan zmęczony, Maskelyne?
– Myślę, że "znużony" byłoby właściwszym słowem, panie majorze – odparłem. – Nie lubię siedzieć tak bezczynnie.
– Tak, tak, rozmawialiśmy już o tym. – Tym razem to on westchnął. – Ale ufam, że rozumie już pan, iż nie mogliśmy postąpić inaczej. Cywil biorący udział w misji wojskowej...
– Rzeczywiście już o tym rozmawialiśmy, sir – wszedłem mu słowo uśmiechając się szeroko. – I tak jak teraz, nic nie zwiastowało porozumienia. Więc może zamiast wracać do tematu, coś panom pokażę?
Wszyscy trzej przystali na to z ochotą. To była jedna z tych prawd o iluzji, których nauczyłem się jako pierwszy. Nieważne, z kim rozmawiasz, czy z żebrakiem na ulicy czy z premierem Imperium, nikt nie odmówi, gdy zaproponujesz, że pokażesz mu magiczną sztuczkę. Wielu moich przyjaciół pozyskało w ten sposób kochanki, ja natomiast za pomocą iluzji realizowałem swoje wojskowe... marzenie? Nie, raczej powinność. Obywatelskie pragnienie służby krajowi, który od trzech lat nie dał mi ani jednej zapełnionej do ostatniego miejsca sali i zmusił do uznania wyższości kina nad magią.
Z braku sensowniejszych i bardziej widowiskowych rekwizytów, pokazałem numer z monetą przenikającą przez dno szklanki, a potem ze dwa inne związane z kartami – talię jak zawsze miałem przy sobie, w wewnętrznej kieszeni marynarki. Nic nadzwyczajnego, ale udało mi się sprawić, że porucznik przez kwadrans ani razu nie zerknął na zegar, co uważałem za spory sukces.
– Długo trzeba się uczyć takich... sztuczek? – zapytał jeden z milczących dotąd kapitanów.
Gruby szatyn z cieniutkim wąsikiem pod wydatną górną wargą przypominał po trosze tego amerykańskiego komika ze słynnego rzekomo na cały świat duetu. Nie pamiętam, jak się nazywali, ale ten drugi był chudy i wiecznie robił głupie miny.
– Ależ to żadne sztuczki, kapitanie – odpowiedziałem z wyćwiczonym uśmiechem. Zawsze mówię coś w tym duchu, to część zawodu. – To najprawdziwsza magia.
Pstryknąłem palcami i w tym samym momencie zadzwonił telefon, na który czekaliśmy.

***


W kilku słowach na czym polegała akcja w Genewie i jakie w ogóle miała znaczenie.
Pewien niezwykle bogaty bankier, nazwiskiem Krebs, przeczytawszy "Mein Kampf", postanowił bliżej zapoznać się z Hitlerem i jego rosnącą w siłę partią. Wkrótce okazało się, że zgadza się z większością głoszonych postulatów. Jako półkrwi Niemiec – jego ukochana matka pochodziła spod Hamburga, tam też znajdował się jego rodzinny dom, którego tak naprawdę nigdy do końca nie opuścił – Krebs popierał dążenia socjalistów do wyrwania się z powojennego marazmu i wyzwolenia z poczucia winy za konflikt wywołany przez arystokrację. Jako bankier z kolei zgadzał się z opinią na temat Żydów i ich spisku zmierzającego do przejęcia władzy nad światem. Wreszcie sam będąc niespełnionym pisarzem, rozumiał Hitlera jako niedocenionego artystę.
Czy mogli dobrać się lepiej? Śmiem wątpić. Gdyby jeden z nich był kobietą, zapewne pobraliby się po pierwszej rozmowie, taką zapałali do siebie sympatią. Nie bez znaczenia był także fakt, że Krebs wnosił w posagu cały swój majątek, w tym lwią część w złocie i kamieniach szlachetnych. Bogactwo każdego czyni atrakcyjniejszym, czyż nie?
Na nieszczęście dla niemieckiego dyktatora o wszystkim dowiedział się brytyjski wywiad. Trzeba pochwalić agentów Korony, że nie tylko poznali dokładną datę przekazania kosztowności, ale i udało im się wprowadzić kilku swoich ludzi do akcji. Nie dość, by w kluczowym momencie stanowili militarną przewagę, ale wystarczająco, gdyby miast siłą posłużyli się rozumem.
I w tym momencie właśnie wkraczałem ja. Dowództwo, wciąż jeszcze urzeczone moimi dokonaniami jako rekruta ze specjalnego szkolenia Royal Engineers – najbardziej chyba niewinnym żartem, jakim było stworzenie iluzji niemieckiego pancernika płynącego przez zielone pastwiska – zaprosiło mnie do Londynu, by zapytać, czy aby nie mam jakiegoś ciekawego pomysłu.
Dostarczono mi wszystko. Dokładną trasę, którą będzie jechała ciężarówka. Zdjęcia każdego metra drogi, każdego budynku i bocznej uliczki. Makietę dzielnicy. Poinformowano mnie, że kierowca ciężarówki jest naszym człowiekiem; dostarczono mi nawet jego akta personalne, z przebiegiem służby, opinią dowódcy i krótkimi notkami o rodzicach, młodszej siostrze i bracie bliźniaku.
Potrzebowałem trzech dni, by obmyślić sztuczkę. Dali mi tydzień, co wróżyło sprawie bardzo dobrze. Przynajmniej wtedy.
A oto co wymyśliłem:
Ciężarówka – pięciobiegowy opel blitz z drewnianą budą – miała wyjeżdżać z banku Krebsa około dwudziestej drugiej, by przedrzeć się przez miasto pod osłoną nocy. Eskortę stanowiły dla niej trzy mercedesy 260 D z uzbrojonymi po zęby, ale ubranymi po cywilnemu żołnierzami – jeden z przodu, dwa z tyłu. Tuż za miastem do kolumny miała dołączyć jeszcze jedna ciężarówka z ludźmi towarzysząca ładunkowi aż do płyty lotniska, gdzie czekać miały dwa samoloty... Właściwie jest to nieistotne, bo według planu ładunek miał zostać przejęty jeszcze na ulicach Genewy. Do tego wszystko miało się odbyć bez jednego choćby wystrzału. Misja niemożliwa? Bynajmniej, jeśli ma się w drużynie iluzjonistę.
Mniej więcej w połowie drogi przez miasto kolumna była zmuszona wykonać dwa zakręty: jeden w prawo, drugi w lewo. Pomiędzy zakrętami ciągnął się długi na może sto pięćdziesiąt metrów względnie prosty odcinek – najzwyklejsza w świecie handlowa uliczka pełna sklepów o szerokich, przeszklonych witrynach. Sto pięćdziesiąt metrów to dla samochodów poruszających się z narzuconą prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę około osiemnastu sekund. I tyle właśnie miała trwać cała akcja.
– Samochody eskorty jadą w ustalonej odległości dwudziestu pięciu metrów przed i za ciężarówką – tłumaczyłem oficerom sztabu, dotykając drewnianym wskaźnikiem modeli ustawionych na makiecie. – To znaczy, że od momentu gdy pierwszy mercedes pokona pierwszy zakręt i straci z pola widzenia ciężarówkę, do momentu gdy znowu ją zobaczy, miną jakieś trzy sekundy. Można ten czas bez wzbudzania szczególnych podejrzeń wydłużyć do czterech sekund, zwłaszcza że przecież samochody jadące za ciężarówką ani na moment nie tracą jej z pola widzenia. Przynajmniej tak pomyślą sobie Niemcy.
I tu właśnie było miejsce na trik. Skoro, pomyślałem wtedy, mieliśmy bliźniaka kierowcy, to dlaczego nie można by wprowadzić do gry bliźniaczej ciężarówki? Ukryta w pustym sklepie narożnym za iluzoryczną witryną sklepową – wykonaną ze sklejki ścianą na szynach – musiała tylko wyjechać w odpowiednim momencie i ruszyć za pierwszym mercedesem. Z perspektywy siedzących w nim mężczyzn, ciężarówka wyglądała jakby wyjeżdżała z właściwej ulicy we właściwym czasie.
Potem pozostawała już tylko kwestia ukrycia drugiej ciężarówki za podobną witryną po drugiej stronie ulicy – ta nie była odsuwana na bok, tylko opadała z góry, by było szybciej – w ciągu trzech sekund, gdy tylna obstawa nie widziała samochodu. Kierowca drugiego mercedesa nie powinien był zarejestrować faktu, że ciężarówka jest nieco dalej niż powinna i przy odrobinie szczęścia Krebs i jego kochani Niemcy o podmianie dowiedzieliby się dopiero w Berlinie.
Wszystko pięknie, ładnie, panowie oficerowie wyglądali na wielce zadowolonych; kilku nawet poklepało mnie po plecach. A potem nagle poproszono mnie, bym wyjaśnił wszystko kapitanowi Bissonowi z SAS, którego wyznaczono na dowódcę akcji.
Nie pomogły protesty, wyjaśnienia, że muszę tam być, by nadzorować wszystko krok po kroku, dopilnować makiet, ustawić światła i zwierciadła uwiarygodniające iluzję.
– Bez tego akcja przypominać będzie operację bez chirurga – mówiłem. – A przecież nawet najbardziej szczegółowa konsultacja przed zabiegiem nie zastąpi jego doświadczenia i pewnej ręki.
To naprawdę była ładna metafora. Ogromna szkoda, że nie wywarła wrażenia i nie przyniosła pożądanego efektu.

***

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Ofensywa szulerów - Jakub Ćwiek
Lekko, historycznie i magicznie
- recenzja
Ofensywa szulerów
Pentazylea na plan
Ofensywa szulerów
Duchota nad Northolt
Ofensywa szulerów
Prolog - Wszyscy ludzie Richa
Vanderus poleca na październik
Cykl: Redaktorzy polecają

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.