» Fragmenty książek » Od nowiu do pełni

Od nowiu do pełni


wersja do druku

Namiętność już wydestylował


Od nowiu do pełni
Nie miał zamiaru brać sobie żony – byłaby dla niego kulą u nogi. Obecność małżonki pociągnęłaby za sobą istnienie dzieci, hałaśliwych, nielogicznych istot, które odrywają od pracy i o które trzeba się troszczyć. On w całości oddał się nauce. Trzy lata temu próbował dociec, jakie obrazy pokazują się w lustrze odbijającym w sobie inne lustro. Ze zrozumiałych względów nie mógł sprawdzić tego za pomocą empirii – wszak gdyby stanął pomiędzy zwierciadłami, ukazałyby one tylko jego sylwetkę. Problem zaprzątał mu myśli przez prawie trzy tygodnie, aż w końcu spłynęło na niego olśnienie. Multiplikowane lustrzane odbicia odzwierciedlały labirynt czystej nieskończoności, ciągnącą się bez początku i końca strukturę wymiarów, prowadzącą ku sferom idealnym, siedzibie Istoty Najwyższej. Bóg mądrze urządził ten świat, zakrywając przez ludzkimi oczyma rzeczy przerastające człowieka; badacz, zajrzawszy w głąb nieskończoności, musiałby oszaleć. Rozwiązanie objawiło mu się nad ranem, jednej z wielu nocy, podczas której nie mógł zasnąć. Uszczęśliwiony wiedzą, jaka mu się objawiła, zasnął słodko i spał do południa. Tak spędzał czas – poświęcając go nauce i sobie. Dla rodziny nie zostałoby go już wcale. Właśnie tak pragnął żyć – wolny, niezwiązany zbędnymi obietnicami, bez uciążliwych zobowiązań, z podjętych decyzji rozliczający się wyłącznie przed sobą.
I tylko, czasem jak swędzenie w miejscu, gdzie trudno się podrapać, powracało uczucie, że samotność, choć właściwa Bogu, nie jest idealnym stanem dla mężczyzny.
Brak kobiety dawał mu się we znaki – i oto rok temu wymyślił sposób na swoje rozterki. Jeśli wszystko mu się powiedzie, jeśli doświadczenia, które przez ten czas wykonał, doprowadziły go do właściwych konkluzji, a posiadana wiedza okaże się wystarczająca, resztę swoich dni spędzi w towarzystwie kobiety idealnej. Skromnej, niewinnej, łagodnej, gospodarnej, uczciwej, oddanej, szanującej jego pracę, lubiącej sypialniane igraszki, przepełnionej wdzięcznością i bezwarunkowym uczuciem. I pięknej.
Skoro Bóg nie postawił do tej pory na jego drodze niewiasty obdarzonej tymi przymiotami – sam musi się o nią zatroszczyć.
Edeltraud zaczęła pozbywać się ubrania natychmiast po przekroczeniu progu jego domu. Musiał ją powstrzymać – z jednej strony w sieni było zimno, z drugiej zaś – chciał sprawdzić, jakie wrażenie zrobi na niej wyposażenie jego pracowni. Wchodziła za nim po schodach, chichocząc. Bernhard zacisnął zęby. Nie potrafił się zdecydować, czy towarzysząca mu kobieta budzi w nim większe pożądanie czy obrzydzenie.
Ślubna małżonka rycerza Odona nie należała do niewiast, które wyczekują powrotu swojego mężczyzny, modląc się w kościele o jego zdrowie albo haftując kapę na ołtarz. Umiała w inny sposób wypełniać swe dni – barwniejszy i znacznie ciekawszy. Upatrzyła sobie uczonego magistra podczas jednego z jego nielicznych pobytów na zamku. Bernhard nie protestował – nie miał na to ani siły, ani ochoty.
Osamotniona przez męża Niemka chętnie poświęcała czas rodakowi, jednak jej uroki okazały się dlań nazbyt pierwotnej natury. Pewnej księżycowej nocy, podczas której pokazała mu, że lejce i bacik niekoniecznie służą tylko do poskramiania konia, Bernhard nabrał do niej nawet niejakiego wstrętu. Wierzył, że niewiasta, podobnie jak mężczyzna, jest doskonałym tworem Bożym, w równym stopniu pragnącym strawy cielesnej, co duchowej. Pani Edeltraud, aczkolwiek ciepła, pomysłowa i zawsze w pełnej gotowości, w nieprzyjemny sposób kojarzyła mu się z pozbawioną świadomości samicą w stanie permanentnej rui. Jej potrzeby były natury wyłącznie cielesnej. Owszem, potrafiła zaspokoić żądzę Bernharda na rozmaite interesujące sposoby, po każdym jednak spotkaniu nie mógł opędzić się od myśli, że oto popełnił grzech sodomski, dokładnie tak samo, jakby odbył poniżający akt płciowy z kozą lub kobyłą.
– Naprawdę pokażesz mi swoją pracownię? – wyrwał go z zamyślenia głos kochanicy. – Te wszystkie tygielki? Retorty? Śpiące dzieci w butelkach?
– Nie jestem alchemikiem – sprostował Bernhard. – Nie zajmuję się tworzeniem sztucznego życia ani trans-mutacją. Badam ludzkie dusze, transformację lustrzaną i światło Księżyca.
– Tak, tak. – Edeltraud otarła się o niego zmysłowo. – W nocy, przy księżycu, wszystkie koty są czarne, a każda niewiasta piękna, prawda?
– Prawda – powtórzył machinalnie, otwierając drzwi pracowni.
Edeltraud stanęła jak wryta. Przez chwilę próbował spojrzeć na pomieszczenie jej oczyma – oczyma osoby, która widzi to wnętrze po raz pierwszy w życiu.
Próbował – i nie potrafił. Bo doskonale wiedział, do czego służy system ośmiu wielkich zwierciadeł, których tafle odbijały się w sobie pod precyzyjnie wyliczonymi kątami. Zdawał sobie sprawę, jakie znaczenie ma wzór wyryty na deskach podłogi. Nie stanowiła dla niego tajemnicy zawartość szklanych słojów i ampuł stojących na specjalnie skonstruowanym regale. Wiedział też, że liczne niewielkie lusterka, wiszące w równych odstępach na drewnianym wysięgniku przy ścianie, nie służą do tego, by się w nich przeglądać. Umiał powiedzieć, o czym traktuje każda z ksiąg ułożonych w schludny stos na niewielkim stoliku.
Jego towarzyszka najwyraźniej nie zaprzątała sobie głowy wyposażeniem i oryginalnym umeblowaniem komnaty. Jej uwagę przykuł szczegół znajomy i lubiany – przykryte miękkimi owczymi skórami posłanie, które nakazał wstawić tu dzień wcześniej.
– Tutaj? – pisnęła radośnie. – Naprawdę tutaj? – Usiadła na łożu i pieszczotliwym gestem pogłaskała futrzane przykrycie.
Bernhard westchnął z rezygnacją. Reakcje tej kobiety były przewidywalne jak wschody i zachody Słońca.
– Tutaj – odpowiedział. – Dlaczego nie?
– Mój ty uczony koziołku – roześmiała się perliście. – Ty to umiesz mnie zaskoczyć! Owszem, w stajni, w alkowie, nawet kiedyś na ulicy, w biały dzień pod murem... Ale w pracowni? Przy tych wszystkich lustrach?
– Wszystko dla ciebie, moja piękna. – Uczony zajrzał jej głęboko w oczy. – Czy nie powiedziałaś mi, że twój małżonek wraca niebawem? Zapamiętaj mnie. Zapamiętaj, jak to było po raz ostatni.
Edeltraud delikatnie przesunęła mu dłonią po policzku, a potem wbiła paznokcie w kark.
Zaczęło się.
Za oknami powoli robiło się szaro. Bernhard wtulił twarz w poduszkę. Wieczorem nie mógł zapaść w sen, a kiedy wreszcie mu się to udało, nawiedził go koszmar. Po części dlatego, że bał się zasnąć, a po części z ekscytacji wydarzeniami dnia poprzedniego, przewracał się z boku na bok, wspominał i snuł plany.
Głupia Edeltraud sądziła, że ustawił wokół posłania system zwierciadeł po to, by mogli się w nich oglądać podczas swoich igraszek. Dokładnie tego się spodziewał, wiedział przecież, że ta kobieta ma tyle rozumu, co kocica w marcu. Podniecony tym, co niebawem przyjdzie mu zrobić, doprowadził towarzyszkę do spazmatycznego krzyku. Wkrótce potem, wyczerpana, osunęła się w otchłań miłosiernego snu. Bernhard tylko na to czekał.
Wyskoczył z łoża nagi jak Adam w Raju i przyskoczył do pierwszego ze zwierciadeł. Delikatnie ustawił je pod odpowiednim kątem, używając zamontowanego z tyłu precyzyjnego pokrętła. Pierwsze, drugie, trzecie... ósme. Odsunął się poza ich zasięg i patrzył. Naga Edeltraud poruszyła się na posłaniu i przez sen okryła się kapą z miękkiej skóry.
Według traktatu Hatifa al-Saleh O ludzkiej naturze i woli, esencja ludzka najsilniej uwalnia się podczas snu oraz w czasie trwania zaspokojenia, jakie następuje po spełnionym akcie miłosnym. Zdaniem tego arabskiego mędrca, substancją znakomicie nadającą się do magazynowania emanacji ludzkiej osobowości była zwykła sól. Bernhard przeciągnął się nerwowo. Właśnie zrobił pierwszy krok na drodze do stworzenia kobiety idealnej. Odbity i ukierunkowany przez system luster apetyt na mężczyzn, jaki stanowił przyrodzoną cechę Edeltraud, wczorajszego dnia osadził się na kryształach soli umieszczonych w srebrnej rynience pod łożem. Kryształach, które obecnie, bezpiecznie odizolowane od niszczącego ich zawartość słonecznego światła, spoczywały bezpiecznie w skrzyni w laboratorium.
Uczony przewrócił się na brzuch. Niebo nad Pragą stało się zupełnie jasne. Zdawał sobie sprawę, że już nie zaśnie, ale wciąż leżał w łożu, rozkoszując się jego ciepłem i gładkim dotykiem pościeli. Nie chciał jeszcze wstawać, wiedział, że w pokoju jest przenikliwie zimno. Mróz, jaki ozdobił szyby lodowymi kwiatami, narysował ich minionej nocy jeszcze więcej.
Edeltraud spała w pracowni około godziny. Obudziła się ciepła i różowa, założyła suknię i płaszcz, na pożegnanie zostawiła Bernhardowi na szyi czerwony ślad swoich zębów i zniknęła. Magister miał nadzieję, że na dobre. Owszem, była użyteczna, ale jej czas dobiegł końca. Uzyskał od niej wszystko, co chciał, zarówno w sensie cielesnym, jak i duchowym. Nie sądził, by miała do niego pretensję o nagłe rozstanie. Umilał jej czas oczekiwania na powrót małżonka. Był kimś ciekawszym niż pierwszy z brzegu jurny żołnierz, handlarz czy piwowar. Był uczonym, prowadził tajemnicze eksperymenta, dotykał nieznanego. Nie wątpił, że właśnie to fascynowało w nim jego kochankę najbardziej. Należała do kobiet, które pociąga inność i obcość. W przeszłości poznał niewiastę, która zażywała rozkoszy wyłącznie z karłami. Wzdrygnął się. Słyszał i o takiej, co parzyła się z psem. Na ich tle Edeltraud wydawała mu się cudownie normalna... no, prawie.
Zamknął oczy. Już niedługo. Już uczynił pierwszy krok. Kobieta powinna być namiętna, uczciwa, zaradna, musi też darzyć go bezwarunkowym uczuciem.
Namiętność już wydestylował.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Nawiedziny - antologia
Książka (podobno) nawiedzona
- recenzja
Nawiedziny
Ta ducha?
Nawiedziny
Zaklął cicho w 9. językach

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.