» Fragmenty książek » Obcy w obcym kraju

Obcy w obcym kraju


wersja do druku

JEGO POKALANE POCZĘCIE


Obcy w obcym kraju
I

Dawno temu, kiedy świat był młody, żył sobie pewien Marsjanin nazwiskiem Smith.
Valentine Michael Smith był równie realny, jak podatki, ale był jedynym w swoim rodzaju.
Członków pierwszej ziemskiej ekspedycji na Marsa dobrano, kierując się teorią, że w kosmosie największym zagrożeniem dla człowieka jest on sam. W tym czasie, jedynie osiem ziemskich lat po założeniu pierwszej kolonii na Lunie, każda podejmowana przez ludzi podróż międzyplanetarna z konieczności musiała się ograniczać do tras swobodnego spadania po torach stycznych do orbit Marsa i Ziemi, trwała po 258 dni w jedną i w drugą stronę. Do tego należało dodać 455-dniowy okres oczekiwania na Marsie, podczas którego obie planety powoli wracały do położenia pozwalającego na wyznaczenie stycznego toru lotu powrotnego, wobec czego wyprawa trwała więc niemal trzy ziemskie lata.

Trudna do zniesienia długość lotu nie była jedynym ryzykiem, jakiemu musieli sprostać członkowie wyprawy. Jej powodzenie zależało też od tego, czy będący w zasadzie prymitywną latającą trumną ENVOY zdoła uzupełnić paliwo na stacji kosmicznej, a potem wrócić na trasę, muskając ledwie ziemską atmosferę. Po dotarciu na Marsa statek mógł powrócić, o ile: przedtem nie rozbiłby się przy lądowaniu, zdołano by znaleźć wodę do uzupełnienia ubytków w układach chłodzenia reaktorów, znaleziono by na Marsie coś nadającego się do spożycia i nie zaszłaby którakolwiek z fatalnych okoliczności, jakie zawsze mogą się zdarzyć.
Uznano jednak, że fizyczne niebezpieczeństwa są mniej groźne od stresów psychicznych. Ośmiu ludzi stłoczonych niczym małpy na niewielkiej przestrzeni, musiało zgadzać się ze sobą lepiej podczas trzech ziemskich lat, niż zdarza się to w zwykłych okolicznościach. Doświadczenia dawniejszych wypraw kazały odrzucić projekt wyłącznie męskiego składu załogi, jako niezdrowego i niestabilnego społecznie. Uznano więc, że optymalnym zespołem będzie załoga czterech par małżeńskich – oczywiście, o ile udałoby się znaleźć taką kombinację niezbędnych do lotu specjalistów.

Uniwersytet Edynburski, któremu zlecono dobór załogi, przekazał to zadanie Instytutowi Studiów Społecznych. Po odrzuceniu mnóstwa ochotników, z których zrezygnowano z powodu ich wieku, zdrowia, zdolności umysłowych, wyszkolenia czy temperamentu, pozostała grupa dziewięciu tysięcy kandydatów, z których każdy nadawał się pod względem fizycznym i psychicznym, oraz posiadł przynajmniej jedną z niezbędnych umiejętności i specjalności. Spodziewano się więc, że instytut znajdzie wśród nich przynajmniej kilka układów czterech par kandydatów na członków załogi.
Niestety, tak się nie stało. W wyprawie mieli wziąć udział: astrogator, lekarz, kucharz, mechanik, dowódca statku, semantyk, inżynier chemik, inżynier elektronik, fizyk, geolog, biochemik, biolog, inżynier atomista, fotograf, hydroponik i inżynier od rakiet kosmicznych. Każdy z członków załogi musiał być specjalistą w więcej niż jednej z tych dziedzin, albo być zdolnym do opanowania dodatkowych specjalizacji w jak najkrótszym czasie. Znaleziono setki możliwych kombinacji ośmiu ludzi o powyższych specjalizacjach, wśród których były nawet trzy zespoły dwóch par małżeńskich o dostatecznym zdrowiu i inteligencji – ale we wszystkich trzech przypadkach psychologowie badający wpływ temperamentu na możliwości współpracy zespołów rwali sobie włosy z głów, ogarnięci przerażeniem.

Zleceniodawcy zaproponowali obniżenie wymagań, zleceniobiorcy odpowiedzieli kontrpropozycją zwrotu symbolicznej zaliczki. Tymczasem pewna nieznana już z nazwiska programistka zleciła komputerom wybranie załogi szkieletowej składającej się z trzech par.
Znalazła kilkadziesiąt kombinacji par o różnych charakterystykach, które mogłyby stanowić potencjalną załogę.
Podczas tego wszystkiego maszyny kontynuowały przegląd listy kandydatów, nieustannie zmieniającej się z powodu śmierci jednych, rezygnacji drugich i zgłaszania się nowych ochotników. Kapitan rezerwy, pilot z nieograniczoną licencją, komandor inżynier Michael Brant, nieco ponadtrzydziestoletni weteran wypraw na Księżyc, miał w instytucie swojego człowieka, kogoś, kto zechciał przejrzeć dla niego listę samotnych kobiet-kandydatek, które mogłyby z nim dopełnić listę załogi. Sprawdził następnie, przepuściwszy symulację określonych sytuacji przez komputer, czy wraz z kandydatką tworzy parę odpowiednią dla wymagań wyprawy.

I tej właśnie okoliczności należy przypisać fakt, że poleciał do Australii i oświadczył się doktor semantyki Winnifred Coburg, o dziewięć lat starszej od niego starej pannie o końskiej twarzy. W Karlsbadzkich Archiwach odnotowano, że choć nie była zbyt atrakcyjna, miała spokojny, pogodny charakter.
Być może zresztą Brant działał bez porozumienia z informatorem instytutu, kierując się wyłącznie intuicją niezbędną dowódcy ekspedycji. Tak czy owak kompy zamigotały lampkami, wypluły perforowane karty i załoga ENVOYA została skompletowana w następującym kształcie:

Kapitan Michael Brant; pilot dowódca, astrogator, inżynier rakietowy mogący w razie potrzeby zastąpić kucharza lub fotografa.
Doktor Winnifred Coburg-Brant, wiek 41 lat, semantyczka, pielęgniarka, oficer zaopatrzeniowy i historyczka.
Francis X. Seeney, lat 28, pierwszy oficer, drugi pilot, astrogator, astrofizyk i fotograf.
Doktor Olga Kovalic-Seeney, lat 29, kucharz, biochemik, hydroponik.
Doktor Ward Smith, lat 45, lekarz, chirurg i biolog.
Doktor Mary Jane Lyle-Smith, lat 26, inżynier atomista, technik elektronik i elektryk.
Siergiej Rimski, lat 35, inżynier elektronik, inżynier chemik, doświadczony mechanik, specjalista od niskich temperatur.

Eleonora Alvarez-Rimski, lat 32, geolog i selenolog a także hydroponik.
Załoga miała więc dobrze dobrany profil umiejętności, choć w kilku wypadkach swoje drugie specjalizacje zdobyli podczas kilku tygodni intensywnego szkolenia przed startem. Co ważniejsze, ich profile psychologiczne wskazywały, że będą umieli ze sobą wytrzymać.
Być może aż za bardzo.

ENVOY wystartował zgodnie z planem i bez wypadków. Podczas wczesnej fazy lotu codzienne raporty ze statku były przejmowane także przez radioamatorów. Wraz ze wzrostem odległości i osłabieniem sygnałów wiadomości były przechwytywane i rozpowszechniane przez krążące wokół Ziemi satelity telekomunikacyjne. Wyglądało na to, że załoga pozostaje w dobrym zdrowiu i nastrojach. Najcięższym z przypadków medycznych, jakim musiał stawić czoło dr Smith, była grzybica. Załoga szybko przystosowała się do stanu nieważkości i po pierwszym tygodniu nie trzeba było nawet nikomu ordynować leków przeciwko nudnościom. Jeżeli nawet kapitan Brant miał jakieś kłopoty natury dyscyplinarnej, wolał o nich nie meldować Ziemi.
Na orbicie parkingowej ENVOY znalazł się nieco poniżej orbity Fobosa i przed dwa tygodnie przeprowadzał zwiad fotograficzny. Kolejny komunikat radiowy kapitana Branta brzmiał:
„Jutro o 12.00 czasu standardowego podejmiemy próbę lądowania na południe od Lacus Soli”.
Na tym łączność z ENVOYEM się urwała.

II

Musiało minąć ziemskie ćwierćwiecze, zanim Ziemianie trafili na Marsa ponownie. Po sześciu latach milczenia ENVOYA automatyczna sonda ZOMBIE, wysłana dzięki połączonym wysiłkom Geographic Society i La Société Astronautique Internationale, pokonała pustkę i ustaliła swoją pozycję na orbicie wokół Marsa, po wyznaczonym zaś okresie, nie doczekawszy się odpowiedzi, wróciła ku Ziemi. Wykonane przez automat zdjęcia ukazywały niezbyt atrakcyjne wedle ludzkich standardów krajobrazy, a aparatura zapisująca potwierdziła, że marsjańska atmosfera nie nadaje się do oddychania dla istot ludzkich.

Zdjęcia dokonane przez ZOMBIE pokazywały jednak wyraźnie, że kanały były tworami sztucznymi, a niektóre szczegóły można interpretować tylko jako ruiny miast. Wybuch III wojny światowej przeszkodził jednak w niezwłocznym wysłaniu ekspedycji na większą skalę, w której wzięliby udział ludzie.
Wojna i spowodowana przez nią zwłoka, zaowocowały w końcu wysłaniem liczniejszej i lepiej zabezpieczonej ekspedycji niż zaginiony ENVOY. Statek Federacji CHAMPION, obsadzony przez wyłącznie męską załogę – osiemnastu doświadczonych próżniarzy – i niosący jeszcze większą liczbę mężczyzn pragnących zostać pionierami, poruszany napędem Lyle’a, pokonał odległość w ciągu jedynie dziewiętnastu dni. CHAMPION wylądował na południe od Lacus Soli, ponieważ kapitan van Tromp zamierzał odszukać ENVOYA. Druga ekspedycja codziennie nadawała na Ziemię meldunki radiowe, ale trzy z nich zainteresowały nie tylko naukowców. Oto ich treść:

"Znaleziono ENVOYA. Nikt nie przeżył".
Drugi meldunek, którego treść wstrząsnęła światem brzmiał:
"Mars jest zamieszkany".
W trzecim meldowano:
"Poprawka do meldunku 23-105. Znaleziono jednego ocalałego rozbitka z ENVOYA".

III

Kapitan Willem van Tromp był dowódcą ludzkim, mającym sporą dozę zdrowego rozsądku. Przed przybyciem na Ziemię wysłał taki oto meldunek radiowy:
"Mój pasażer nie może, powtarzam, nie może zostać poddany napięciu wynikającemu z publicznej prezentacji. Konieczne będą: prom zapewniający niskie ciążenie, nosze, ambulans i ochrona".
Wraz z pacjentem dowódca wysłał lekarza pokładowego, doktora Nelsona, żeby się upewnić, że Valentine Michael Smith zostanie umieszczony w izolowanym apartamencie Bethseda Medical Center, przeniesiony ostrożnie i położony na wodnym łóżku oraz chroniony przed natrętami przez strażników z piechoty morskiej. Sam zaś udał się na nadzwyczajne posiedzenie Rady Najwyższej Federacji.

W chwili, gdy Valentine’a Michaela Smitha przenoszono na łóżko, dostojny minister ds. nauki przemawiał z napięciem w głosie:
– Przyznaję kapitanie, że pańska władza jako dowódcy wojskowego ekspedycji, mającej pierwotnie charakter wybitnie naukowy, daje panu prawo, by nakazać otoczenie powierzonej panu tymczasowo osoby troskliwą opieką medyczną, nie rozumiem jednak, dlaczego uzurpuje pan sobie obecnie prawo do przeszkadzania działaniom właściwym mojemu departamentowi. Przecież ten Smith, to istna skarbnica informacji naukowych!
– Owszem, przypuszczam, że ma pan rację, sir.
– To dlaczego… – dostojny minister nauki urwał i zwrócił się do dostojnego ministra pokoju i bezpieczeństwa wojskowego. – Dawidzie? Ta sprawa w oczywisty sposób podlega teraz mojej jurysdykcji. Czy zechcesz wydać niezbędne polecenia swoim ludziom? Ostatecznie nie można naukowców pokroju profesora Kennedy czy doktora Okajamy – o innych nie wspominając – karmić w nieskończoność uspokajającą papką informacyjną.
Minister pokoju nie odpowiedział, ale spojrzał pytająco na kapitana van Trompa, który potrzasnął przecząco głową.

– Nie, sir.
– Dlaczego nie? – zapytał nagląco minister nauki. – Przyznał pan sam, że on nie jest chory.
– Pierre, pozwól kapitanowi się wytłumaczyć – wtrącił minister pokoju. – A więc, kapitanie?
– Smith nie jest chory – wyjaśnił van Tromp ministrowi pokoju. – Ale też i nie czuje się dobrze. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z ziemskim polem grawitacyjnym. Waży teraz ponad dwa i pół razy więcej, niż przywykł, i jego mięśnie nie mogą sprostać temu ciężarowi. Nie przywykł też do ziemskiego ciśnienia atmosferycznego. Wszystko jest dlań nowe, a towarzyszące temu napięcie nerwowe prawdopodobnie przewyższa jego siły. Tam, do licha, panowie, sam jestem diablo zmęczony powrotem do normalnej ziemskiej grawitacji, a przecież ja się na tej planecie urodziłem.

Minister nauki zrobił pogardliwą minę.
– Jeżeli wszystkim, co pana martwi, drogi kapitanie, jest zmęczenie przeciążeniem, niechże się pan pozwoli zapewnić, że zostało to przewidziane. Będziemy bardzo uważnie śledzili pracę jego płuc i serca. Nie jesteśmy pozbawieni zdolności przewidywania i uprzedzania wypadków. W końcu i ja kilkakrotnie opuszczałem naszą planetę. Wiem, co się wtedy czuje. Ten człowiek, Smith, musi…
Kapitan van Tromp tę właśnie chwilę wybrał na rozładowanie dręczącego go napięcia. Mógłby to wytłumaczyć własnym zmęczeniem – bardzo realnym zmęczeniem, czuł się tak, jakby właśnie wylądował na Jowiszu – i zdawał sobie sprawę, że nawet czcigodny minister nie mógłby zbyt ostro potraktować człowieka, który niedawno był dowódcą pierwszej zwieńczonej powodzeniem wyprawy na Marsa.

– No właśnie! – przerwał przedmówcy, parskając z niesmakiem. – "Ten człowiek!" CZŁOWIEK! Czy nie widzi pan, że on nie jest człowiekiem?
– Co proszę?
– SMITH NIE JEST CZŁOWIEKIEM!
– Ehm… Czy zechciałby pan to wyjaśnić, kapitanie?
– Smith nie jest człowiekiem. Jest inteligentną istotą o genach i pochodzeniu ludzkim, ale nie jest człowiekiem. Jest bardziej Marsjaninem niż człowiekiem. Nigdy nie widział istoty ludzkiej, zanim się nie zjawiliśmy. Myśli jak Marsjanin, czuje jak Marsjanin, został wychowany przez rasę diametralnie różniącą się od naszej. Marsjanie, na przykład, są bezpłciowi. Smith nigdy nie widział kobiety – i tak by pozostało, gdyby dopilnowano wykonania moich rozkazów. Jest człowiekiem z pochodzenia, ale Marsjaninem dzięki wychowaniu i środowisku. Jeżeli chcecie, żeby oszalał, jeżeli chcecie stracić waszą "skarbnicę informacji naukowych", wezwijcie tych waszych zapierdziałych profesorów i pozwólcie im go nękać. Nie dajcie mu szansy na wyzdrowienie, wzmocnienie się i przyzwyczajenie do tej wariackiej planety. Idźcie i wyciśnijcie go jak cytrynę. Co mnie to obchodzi, ja swoje zrobiłem!

Ciszę, która zapadła, przerwał gładki głos sekretarza generalnego Douglasa:
– I dobrze się pan spisał, kapitanie. Pańska sugestia zostanie wzięta pod uwagę i niechże się pan uspokoi, bo my nie zrobimy nic pochopnego. Pete, jeżeli ten człowiek, lub ten Marsjanin, Smith, potrzebuje kilku dni na przystosowanie się do nowych warunków, jestem pewien, że nauka zniesie jeszcze tę zwłokę. Panowie, zamknijmy tę część narady i przejdźmy do innych spraw. Kapitan van Tromp jest zmęczony.
– Jedną rzecz musimy rozstrzygnąć niezwłocznie – odezwał się minister informacji publicznej.
– Cóż takiego, Jock?
– Jeżeli szybko nie pokażemy człowieka z Marsa w triwizji, wybuchną zamieszki uliczne, panie sekretarzu.
– Mmmm… Przesadzasz, Jock. I tak wszystkie kanały zapchane są Marsem. Jutro, na przykład, będę publicznie dekorował kapitana i jego dzielną załogę, a potem kapitan van Tromp będzie mówił o swoich wrażeniach z podróży – oczywiście po całonocnym odpoczynku, kapitanie.

Minister potrząsnął głową.
– To nie wystarczy, Jock?
– Telewidzowie spodziewali się, że ekspedycja przywiezie z powrotem choć jednego prawdziwego i żywego Marsjanina, na którego wszyscy będą się mogli gapić do woli. Ponieważ nie możemy tego zapewnić, musimy mieć Smitha i to już!
– Żywi Marsjanie? – sekretarz generalny Douglas odwrócił się do van Trompa. – Macie filmy z Marsjanami, prawda?
– Setki.
– Więc masz swoją odpowiedź, Jock. Kiedy publice opatrzą się już widowiska na żywo, pchnij w eter filmy o Marsjanach. Ludzie to pokochają. A teraz kapitanie, wróćmy do zagadnienia eksterytorialności: powiedział pan, że Marsjanie nie są mu przeciwni?
– No cóż, sir – nie – ale nie opowiedzieli się też wyraźnie za nią.
– Nie rozumiem…

Kapitan van Tromp zagryzł wargę.
– Nie wiem, jak to wyjaśnić, sir. Rozmowy z Marsjanami przypominają czasami dyskusje z echem. Nie ma sporu, ale też nie otrzymuje pan odpowiedzi.
– Trudności językowe? Może powinien był pan przyprowadzić ze sobą tego… jak mu tam… semantyka? A może on czeka na zewnątrz?
– Nazywa się Mahmoud, sir. Nie, doktor Mahmoud nie czuje się dobrze. Przeżywa lekkie załamanie nerwowe, sir. – Van Tromp uznał, że można użyć tego określenia mówiąc o osobniku zalanym na umór i w trupa.
– Euforia przestrzeni?
– Może trochę… - Cholerne szczury lądowe!
– No cóż, proszę go tu ściągnąć, jak tylko poczuje się lepiej. Ten młody Smith też powinien być pomocny w przekładach.
– Może i będzie – odrzekł van Tromp z powątpiewaniem w głosie.


Tymczasem ten młody Smith był zajęty pozostawaniem przy życiu. Jego ciało, nieznośnie zgniatane i osłabione przez dziwaczny kształt przestrzeni w tym miejscu, doznawało chwilowej ulgi dzięki miękkości gniazda, w którym umieścili go ci obcy. Dał sobie spokój z wysiłkami dotyczącymi zewnętrznego ciała i skoncentrował swój trzeci poziom na oddychaniu i biciu serca.
Natychmiast się zorientował, że jeszcze trochę, a może skonsumować samego siebie. Jego płuca pracowały niemal z takim trudem, jak w domu, serce jednak biło w zastraszającym tempie, żeby wtłoczyć w tętnice odpowiednie ilości krwi. Jednocześnie musiało sobie poradzić z ciśnieniem zewnętrznym i to w sytuacji, w której organizm był niemal kompletnie rozłożony przez zabójczo bogatą w tlen i niebezpiecznie gorącą atmosferę. Smith podjął natychmiastowe kroki zapobiegawcze.

Zwolniwszy bicie serca do dwudziestu uderzeń na minutę i spłyciwszy oddech do niemal niewyczuwalnego, zostawił je i odczekał chwilę, żeby się upewnić, że zająwszy uwagę czymś innym, mimowolnie się nie odcieleśni. Usatysfakcjonowany, że organy pracują właściwie, przeznaczył na czuwanie drobną część drugiego poziomu swojego "Ja" i wycofał resztę jaźni. Musiał koniecznie przejrzeć konfiguracje licznych wydarzeń ostatnich dni, żeby dostosować je do siebie, a potem je uznać i polubić – w przeciwnym razie mogłyby go pochłonąć.
Gdzie powinien zacząć? Kiedy opuścił dom i przyłączył się do tych, z którymi dzielił teraz gniazdo? A może po prostu od jego przybycia do tego ciasnego miejsca? Nagle opadły go towarzyszące temu zdarzeniu dźwięki i światła, i odczuł je ponownie z rozdzierającym umysł bólem. Nie, nie był jeszcze gotów na przyjęcie i pogodzenie się z sytuacją. Cofnąć się! Cofnąć poza pierwsze spotkanie z tymi, którzy teraz byli jego ziomkami. Cofnąć się nawet poza uzdrowienie, które nastąpiło po tym, gdy po raz pierwszy zgrokował fakt, iż nie jest taki, jak jego bracia w gnieździe… Musiał się cofnąć do samego gniazda.

Żadnej z tych myśli nie wyrażały ziemskie symbole. Angielskiego nauczył się niedawno, ale używał go z mniejszą ochotą, niż Hindus użyłby go w rozmowie z Turkiem. Posługiwał się nim, jak szyfrant, żmudnie i z trudem przekładając każdy symbol. Teraz jego myśli, będące czysto marsjańskimi abstrakcjami wypracowanymi przez pół miliona lat przez absolutnie obcą kulturę, były kompletnie nieprzetłumaczalne i błądziły daleko od jakiegokolwiek ludzkiego doświadczenia.
W gabinecie przylegającym do izolatki, doktor „Tad” Thaddeus grał w cribbage’a z Tomem Meechumem, osobistym pielęgniarzem Smitha. Utkwiwszy wzrok z kartach, Thaddeus jednym okiem bacznie śledził wskaźniki i przyrządy, rejestrując każde uderzenie serca pacjenta. Kiedy błyskające światełka zmieniły tempo migotania z dziewięćdziesięciu dwu uderzeń na minutę do mniej niż dwudziestu, odłożył karty, zerwał się z krzesła i z depczącym mu po piętach Meechumem wpadł do pokoju Smitha.

Pacjent spoczywał na giętkiej powłoce hydraulicznego łoża. Wyglądał na martwego. Thaddeus zaklął krótko i warknął:
– Sprowadź doktora Nelsona!
– Tak jest, sir! – odpowiedział służbiście Meechum i dodał: – Doktorze, a może spróbujemy defibrylacji? On już chyba odjechał.
– SPROWADŹ DOKTORA NELSONA!
Pielęgniarz wypadł z pomieszczenia. Internista zbadał pacjenta tak dokładnie, jak tylko mógł, powstrzymując się jednak od dotykania. Był nadal zajęty badaniem, kiedy wszedł starszy doktor, poruszający się z czujnością człowieka, który po długim pobycie w nieważkości nie przywykł jeszcze do ziemskiego ciążenia.
– I cóż my tu mamy, doktorze?
– Oddech, temperatura i puls spadły nagle, mmm… mniej więcej dwie minuty temu, sir.
– Co pan dla niego zrobił?
– Nic, panie doktorze. Zgodnie z pańskimi instrukcjami…
– To dobrze. – Nelson obrzucił Smitha krótkim spojrzeniem, a potem przeniósł wzrok na przyrządy ustawione za wezgłowiem łóżka, takie same, jak w dyżurce obok.
- Proszę mnie powiadomić, gdyby cokolwiek się zmieniło.
I ruszył do wyjścia.
Obojętność doktora zdumiała młodszego kolegę.
– Ależ doktorze… – zaczął i urwał.
– Słucham, kolego. Jaka jest pańska diagnoza? – zapytał ponuro Nelson.
– Mmm… nie chciałbym się wypowiadać na temat pańskiego pacjenta.
– Niech pan mówi. Poprosiłem pana o zawodową opinię.
– No cóż, sir… – mówca zawahał się lekko. – To szok, może nietypowy, ale niemniej jednak szok, którego pacjent może nie przeżyć.
Nelson kiwnął głową.
– W normalnym przypadku byłaby to trafna diagnoza, ale to nie jest normalny przypadek. Wyluzuj, synu. Podczas powrotnej podróży widywałem pacjenta w takim stanie kilkanaście razy. To nic nie znaczy. Proszę spojrzeć. – Nelson podniósł prawe ramię Smitha i je puścił. Ramię nie opadło, trwając w pozycji, w jakiej je zostawił.
– Katalepsja? – zapytał Thaddeus.
– Niech pan to nazwie, jak się panu spodoba. Nazwanie ogona nogą nie zmieni pierwszego w drugie. Niech się pan przestanie przejmować, doktorze. W tej sprawie nie ma nic typowego. Niechże pan tylko dba o to, żeby nikt mu nie przeszkadzał i proszę mnie zawiadomić, gdyby coś się zmieniło.
Powiedziawszy to, ułożył ramię Smitha na prześcieradle.
Po wyjściu Nelsona Thaddeus raz jeszcze obejrzał uważnie pacjenta, potrząsnął głową i wrócił do Meechuma. Ten zaś zebrał karty i zapytał:
– Dobiera pan?
– Nie.

Pielęgniarz odczekał chwilę, a potem dodał:
– Gdyby mnie zapytano o zdanie, doktorze, to powiedziałbym, że nasz klient do rana strzeli w kalendarz.
– Ale nikt pana nie pyta.
– Przepraszam.
– Niech pan wyjdzie na korytarz i zapali ze strażnikami. Muszę pomyśleć.
Meechum wzruszył ramionami i wyszedł. Thaddeus otworzył dolną szufladę, wyjął butelkę i nalał sobie porcję trunku, który miał mu pomóc w myśleniu. Meechum wyszedł na korytarz do strażników, którzy początkowo wyprężyli się służbiście, ale na widok pielęgniarza wyluzowali.
– Cześć, stary – odezwał się wyższy ochroniarz. – Co to było za zamieszanie?
– Nic wielkiego. Pacjent właśnie urodził pięcioraczki i spieraliśmy się, jak je ponazywać. Ma który skręta i ognia?

Drugi wartownik wyjął z kieszeni paczkę papierosów.
– Gotów jesteś do roli mamki? – zapytał.
– Nie za bardzo. Dzięki – Meechum wetknął papierosa do ust, mówiąc jednocześnie: – Słowo byłego skauta, panowie, nic nie wiem o tym pacjencie. A chciałbym wiedzieć, o co biega.
– O co chodzi z tym zakazem: „Żadnych kobiet”. To jakiś maniak seksualny, czy co?
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że przywieziono go z CHAMPIONA i powiedziano, że ma mieć absolutny spokój.
– CHAMPION! – odezwał się pierwszy z marine. – Jasne! Wszystko się zgadza!
– Niby co i z czym?
– No, jedno z drugim. Nie miał żadnej kobiety, nie widział żadnej i od miesięcy żadnej nawet nie dotknął. I jest chory, prawda? Oni się boją, że jak dopadnie jakąś laskę, to mogłoby go to zabić. – Zamrugał i odetchnął głęboko. – Idę o zakład, że gdyby mnie spotkało coś podobnego, też by mnie zabiło. Nic dziwnego, że nie chcą widzieć przy nim żadnej dupy.


Smith zdawał sobie sprawę z wizyty lekarzy, natychmiast jednak zgrokował, że mają przyjazne zamiary i uznał, iż nie musi przywoływać całej swojej jaźni z miejsca, w które ją posłał.
Powrócił rano, kiedy pielęgniarki budzą pacjentów, przecierając im twarze zimną, mokrą szmatą pod pozorem mycia. Przyspieszywszy tętno i oddech, z pogodną miną rozejrzał się dokoła. Zbadał wzrokiem pokój, zwracając nie bez podziwu uwagę na wszystkie szczegóły, ważne i nieważne. Tak naprawdę spoglądał na nie po raz pierwszy, ponieważ nie był w stanie niczego zrozumieć, gdy go tu wczoraj wniesiono. Miejsce było dlań niezwykłe; niczego takiego nie widział na Marsie, pokój nie przypominał również metalowych kajut na CHAMPIONIE. Ożywiwszy jednak w pamięci wszystkie wydarzenia pośrednie, jakie wiązały jego pobyt w gnieździe z tym miejscem, gotów był je teraz zaakceptować, uznać, a nawet w pewnym stopniu polubić.

Zdał sobie sprawę, że oprócz niego jest w pokoju inna żywa istota. Z sufitu spuszczał się ku niemu na długiej nitce pająk, którego można by uznać za pradziadka wszystkich pająków. Stwór się kołysał, a Smith obserwował go przyjaźnie i zastanawiał się, czy nie patrzy przypadkiem na gniazdową formę człowieka.
W tejże chwili do izolatki wszedł doktor Arche Frame, internista, który zmienił Thaddeusa na dyżurze.
– Dzień dobry – powitał pacjenta. – Jak się czujemy?
Smith zastanowił się nad odpowiedzią. W pierwszym zdaniu rozpoznał czysto formalne stwierdzenie, nie wymagające odpowiedzi, choć można też było na nie odpowiedzieć. Kolejna fraza, jak pamiętał, mogła mieć kilka znaczeń. Jeżeli używał jej doktor Nelson, miała znaczenie, ale w ustach kapitana Trompa była dźwiękiem formalnym, również nie wymagającym odpowiedzi.
Poczuł konsternację, która często towarzyszyła mu, gdy próbował porozumieć się – było to niepokojące wrażenie, którego nie doznawał, zanim nie spotkał ludzi. Zmusił jednak ciało do zachowania spokoju i zaryzykował odpowiedź:
– Czuję… dobrze.
– Dobrze! – zawtórowało mu stworzenie. – Za chwilę zjawi się tu doktor Nelson. Jesteśmy gotowi na śniadanie?
Wszystkie cztery słowa, z jakich składało się zapytanie, znajdowały się w słowniku Smitha, nie miał jednak pewności, czy dobrze zrozumiał całość. Wiedział, czym było śniadanie, nie był jednak pewien, czy jest na nie gotowy. Nie ostrzegano go, że może spotkać go taki zaszczyt, iż zostanie zjedzony. Nie miał też pojęcia, że z braku dostatecznej ilości pożywienia trzeba tu redukować liczebność społeczeństwa. Przepełnił go łagodny żal, ponieważ tak wiele nowych wydarzeń miał jeszcze do zgrokowania, gotów jednak był pogodzić się z losem i nie stawiać oporu.

Wejście doktora Nelsona oszczędziło mu jednak wysiłku tłumaczenia odpowiedzi. Lekarz pokładowy niewiele do tej pory zaznał odpoczynku, a okazji do snu jeszcze mniej; nie tracąc czasu na mowę, w milczeniu przyjrzał się Smithowi i wskaźnikom.
Potem zwrócił się do Smitha z pytaniem:
– Co ze stolcem?
Smith zrozumiał pytanie, ponieważ Nelson zadawał je nie po raz pierwszy.
– Nie, na razie nic – odpowiedział.
– Zadbamy o to później. Ale najpierw coś zjedz. Pielęgniarz, proszę podać ten talerz.
Nelson podał mu dwa, może trzy kęsy, potem polecił wziąć łyżkę w palce i dalej jeść samodzielnie. Była to nużąca czynność, ale poczuł radosny tryumf – po raz pierwszy, od kiedy znalazł się w tym dziwnym miejscu, zrobił coś samodzielnie. Opróżnił talerz, pamiętając, żeby podziękować dobroczyńcy pytaniem:
– Kto to jest?
– Chciałeś powiedzieć, co to jest – poprawił go Nelson. – To syntetyczna galaretka odżywcza na bazie aminokwasów – i teraz wiesz tyle, co przedtem. Skończyłeś? To dobrze, dość już tego byczenia się.
– Co proszę? – był to symbol niepokoju, o którym wiedział już, że się przydawał przy zakłóceniach w komunikacji.
– Powiedziałem, żebyś wstał z łóżka. Usiądź. Wstań. Pospaceruj dookoła. Możesz tego dokonać. Owszem, jesteś słaby jak kocię, ale z pewnością nie nabierzesz krzepy na wodnym łóżku. – Nelson otworzył zawór u wezgłowia posłania i woda opadła. Smith stłumił uczucie niepewności, wiedział, że Nelson chce tylko jego dobra. Niedługo potem leżał na podłodze na pomiętej wodoszczelnej pokrywie łóżka.
– Doktorze Frame – odezwał się Nelson. – Niechże pan go chwyci za drugi łokieć. Podnieśmy go, i pomóżmy mu zachować równowagę.
Przy pomocy dodającego mu otuchy doktora Nelsona i podtrzymującego go z drugiej strony Frame’a Smith wstał i przekroczył chwiejnie brzeg łóżka.
– Spokojnie – polecił doktor Nelson. – Teraz spróbuj stanąć sam. Bez obaw, w razie czego zdążymy cię złapać.

Uczynił wysiłek i stanął o własnych siłach – szczupły, młody człowiek o niewyrobionych muskułach i nadmiernie poszerzonej klatce piersiowej. Włosy ścięto mu jeszcze na CHAMPIONIE i starannie ogolono twarz i skronie. Najbardziej charakterystyczną cechą jego wyglądu była pozbawiona wyrazu, niemal dziecięca twarz o oczach, które bardziej byłyby na miejscu w twarzy dziewięćdziesięciolatka.
Przez chwilę stał bez ruchu, drżąc tylko lekko, a potem spróbował się przejść. Udało mu się zrobić trzy chwiejne kroki, po czym jego twarz rozjaśnił dziecięcy uśmiech. – Grzeczny chłopiec! – pochwalił go Nelson.
Zrobił jeszcze jeden krok, zadrżał gwałtownie i nagle zaczął osuwać się na ziemię. Lekarze ledwie zdążyli go złapać.
– Cholera! – zaklął Nelson. – Znowu wpadł w ten swój trans. Kolego, niech mi pan pomoże dotaszczyć go do łóżka. Nie… najpierw proszę je napełnić wodą.
Frame zrobił, co mu kazano, zamykając dopływ, gdy powłoka uniosła się mniej więcej sześć cali nad krawędź ramy. Przenieśli go ostrożnie, bo zamarł w pozycji płodowej.
– Niech mu pan założy kołnierzową poduszkę pod szyję – polecił Nelson. – I proszę mnie zawołać, kiedy się ocknie. Nie… daj mi pan pospać, bardzo tego potrzebuję. No, chyba że coś by pana zaniepokoiło. Po południu przegonimy go jeszcze raz, a od jutra zaczniemy systematyczne ćwiczenia. Za trzy miesiące będzie fruwał po drzewach jak małpa. Tak naprawdę, nic mu nie dolega.
– Skoro pan tak mówi, doktorze… – odparł Frame z powątpiewaniem w głosie.
– A, jeszcze jedno, jak się ocknie, niech go pan nauczy używania łazienki i toalety. Tylko niech przy tym będzie pielęgniarz, nie chcę, żeby znów się przewrócił.
– Jak pan sobie życzy. Mmmm… czy mam użyć jakiejś szczególnej metody… znaczy jak…
– Co? A tak, proszę mu pokazać, co i jak! Niewiele pewnie rozumie z tego, co pan do niego mówi, ale jest bystry jak koniec bata. Pod koniec tygodnia będzie się sam kąpał.

Smith zjadł obiad zupełnie samodzielnie. Zaraz potem do sali wszedł pielęgniarz, żeby usunąć naczynia. Rozejrzawszy się konspiracyjnie dookoła, pochylił się nad pacjentem i powiedział cicho:
– Mam dla ciebie niezły interes.
– Co proszę?
– Interes, sprawę, sposób, w jaki możesz szybko i łatwo zarobić furę forsy.
– Forsa? Co to jest forsa?
– Daj spokój filozofowaniu, każdy potrzebuje szmalu. Teraz posłuchaj – będę mówił szybko, bo nie mogę zostać zbyt długo, a musiałem grubo posmarować kilka łap, żeby się tu dostać. Jestem z Peerless Features. Zapłacimy sześćdziesiąt tysięcy za wyłączność twojej historii, a ty się nie musisz o nic martwić. Mamy najlepszych pisarzy; ty tylko będziesz mówił i odpowiadał na pytania, a oni już wszystko załatwią za ciebie. – Wyjął zza pazuchy jakiś papier. – Tylko przeczytaj i podpisz. Mam przy sobie forsę.
Smith wziął papier i przez chwilę gapił się nań z namysłem, trzymając dokument do góry nogami. Wysłannik spojrzał na niego i stłumił okrzyk zaskoczenia.
– Boże! Ty nie czytasz po angielsku?
Smith zrozumiał z tego tyle, że zdołał odpowiedzieć: – Nie.
– No to ci przeczytam, ty przyłóż kciuk do tego kwadratu, a ja to potwierdzę. „Ja, niżej podpisany Valentine Michael Smith, znany skądinąd jako Człowiek z Marsa, przyznaję Peerless Features wyłączne prawa do mojej historii, która wyjdzie pod tytułem Byłem więźniem na Marsie, w zamian za…”
– Pielęgniarz!
W drzwiach dyżurki stał doktor Frame; papier tymczasem zdążył zniknąć za pazuchą wysłannika prasy.
– Już się wynoszę, sir. Właśnie zabierałem talerze.
– Co tam czytałeś?
– Nic.
– Widziałem. Nieważne, zmiataj. Tego pacjenta nie wolno niepokoić.
Salowy zniknął; a doktor Frame zamknął drzwi. Smith leżał w bezruchu przez następne pół godziny, ale choć bardzo się starał, w ogóle nie mógł zgrokować, co się wydarzyło.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Obcy w obcym kraju
Trochę swój a trochę obcy
- recenzja
Na skraju jutra
SF z japońską precyzją
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.