O internecie i głupocie słów kilka.
W działach: science fiction, SF | Odsłony: 10Notkę można przeczytać również pod TYM adresem. Będzie mi niezmiernie miło.
Zwykle nie czytam popularnych serwisów internetowych, ponieważ debilna forma przedstawienia na nich informacji mocno mnie irytuję. Czasem jednak zwrócę uwagę jakiś artykuł (cholerne sensacyjne nagłówki!). Dziś trafiło mi się coś takiego. Tekst jest o tyle ciekawy, że przytacza wypowiedzi dwóch klasyków SF – Isaaca Asimova (ostatnio przeżyłem naiwne zaskoczenie – nie wiedziałem, że pochodził z okolic Smoleńska :P) oraz Arthura Clarka. W czasach, kiedy internet był bardziej futurystycznym snem perorowali oni nad jego wpływem na społeczeństwo.
Łatwo zauważyć, że obaj pisarze byli bardzo optymistyczni w tej kwestii – wolność kontaktów społecznych, wolność myśli, postępująca dezurbanizacja, łatwy dostęp do wiedzy – same pozytywy. Mimo iż w części ich wizje się sprawdziły, to raczej nie przewidzieli przy tym ogromu idiotyzmu, chamstwa i nijakości jakie globalna sieć przyniosła tak naprawdę. Większość internetowej wiedzy jest dziurawa lub stoi na żałośnie niskim poziomie, w sferze społecznej więcej niewyrafinowanej trollerki, hipokryzji i co najgorsze Twarzoksiążki niż oświeceniowego ducha. Nasunęła mi się pewna refleksja, poprzez analogię dotykająca współczesnej fantastyki naukowej.
Różnego rodzaju technologie przyszłości – czy to idzie o inżynierie genetyczną, czy o wirtualne światy, nanotechnologię i transfery świadomości zwykle są w literaturze rzeczami niebywale... chyba właściwym określeniem będzie tu słowo – znaczącymi. Dają niesamowite możliwości, potęgę czasem nadającą ludziom przymioty bytów boskich – nieśmiertelność, zdolności analizy otoczenia zakrawające o wszechwiedzę. Nawet jeśli niosą ludzkości i kosmosowi jedynie zniszczenie to dalej są czymś wielkim, niewyobrażalnym. Czymś co nie tylko góruje nad fabułą, ale w przypadku cięższego SF również nad czytelnikiem – przytłaczając go terminologią, technobełkotem i samą złożonością konstrukcji intelektualnych.
Przyszłości rozwoju technologii dziś nie da się już przewidywać chyba z wyprzedzeniem większym niż kilka lat. Nie jesteśmy w stanie określić jak będzie wyglądał świat w którym przyjdzie nam umrzeć, nie mówiąc o tym, w którym będą żyły młodsze pokolenia. I stąd moja refleksja – dlaczego nie eksploatuje się praktycznie wcale ludzkiego idiotyzmu? Poza Douglasem, czasem Lemem i sporadycznie innymi pisarzami nie spotkałem się z poruszeniem tego tematu. Nie mówiąc już o jego pogłębieniu. Tymczasem wydaje się to całkiem ciekawa konwencja – dla sesji i literatury, które mają być ponure, albo wyróżniać się czarnym humorem.
Bo co by było, gdyby transfer umysłu miast otworzyć ludziom horyzonty, oczyścić umysły sprawiłby jedynie, że oddawaliby się oni jedynie całkiem fizycznym, fizjologicznym przyjemnościom? Wirtualne orgie, inwolucje w wirtualne światy-matrioszki (inwolucja zawsze jest opisywana jako zagrożenie, nigdy nie widziałem by ktoś opisał ja „z wewnątrz”), goniące jedne za drugimi kretynizmy. Ludzkość, która miast przeć dalej natchniona transhumanistyczną technologią rozsypuje się na kawałki, rozmywa i znika w końcu, całkiem zapomniana przez wszechświat – postapokalipsa, w której nie było kataklizmu. Ludzie sami zapomnieli o własnym dorobku cywilizacyjnym pławiąc się w luksusach (Wall-e?). A w bardziej popowych konwencjach: dlaczego w space operach całe flotylle kosmiczne prowadza wojny? Niech będą krążowniki – ale wszystkie zaadaptowane na burdele, kasyna i centra handlowe. Niech z Obcymi się nie walczy, ale robi się z nimi durne obrazki w stylu memów z kotami (xenoturystyka seksualna...?).
To tylko luźny zbiór myśli, jak większość moich ostatnich notek, spisany pod wpływem chwili. Mam nadzieję, że nie stoczyłem się do końca i tekst choć kilka osób zainteresował. To co? Ktoś porwie się na setting, w którym gracze będą walczyli o liczbę znajomych w wirtualnej rzeczywistości futurystycznego portalu społecznościowego?
Pozdrawiam
B.”A.”D.