____________________________
Publicystyka majowego numeru Nowej Fantastyki obejmuje artykuły o bohaterach filmu Avengers (Michał Chudoliński), o futurystycznej książce Edwarda Bellamy'ego z 1887 roku zatytułowanej Looking Backward (Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz) oraz o sylwetce Tima Burtona (Jerzy Rzymowski). Przeczytać możemy także wywiady z Nikolajem Coster-Waldauem, odtwórcą roli Jaimiego Lannistera w serialu Gra o tron, i z pisarką Celią S. Friedman. Oprócz tego dostajemy do rąk felietony Jakuba Ćwieka (o tym, że Polacy nie potrzebują superbohaterów), Michaela J. Sullivana (o dawkowaniu tempa w literaturze), Łukasza Orbitowskiego (którego głęboko zaniepokoił horror Triangle), Rafała Kosika i Petera Wattsa. Dwa ostatnie teksty bardzo dobrze ze sobą współgrają i dlatego zasługują na osobną uwagę.
Rafał Kosik stwierdza, że współczesne nauki ścisłe z powodu dużego stopnia skomplikowania i malejącej częstości przełomowych odkryć przestały być interesujące, a w związku z tym "Ludzie są coraz mniej ciekawi obrazu prawdziwego świata" (przypomina to tezy Buntu mas José Ortegi y Gasseta). Ze względu na to fantastyka naukowa – jeśli chce przetrwać – musi z jednej strony położyć większy nacisk na kwestie psychospołeczne, z drugiej zaś "zmięknąć […], zmniejszyć ilość «S» na korzyść «F»". Peter Watts sądzi natomiast, że "jeżeli w ogóle istnieje «hard SF», to […] w umyśle czytelnika": nawet jeśli w science fiction znajdują się pozornie uczone wywody, to prawdziwi specjaliści w danej dziedzinie będą mogli obnażyć ich niespójność. Autor literatury fantastycznonaukowej powinien tym samym poważnie się zastanowić, czy pisze z myślą o zabezpieczeniu się przed zarzutami ze strony zawodowych fizyków, biologów i chemików (co i tak w ostatecznym rachunku skazane jest na niepowodzenie), czy może tworzy prozę przeznaczoną dla mniej fachowego czytelnika. Obydwa felietony stawiają ważne pytania o istotę i przyszłość hard science fiction.
W literackiej części numeru otrzymujemy tylko trzy – za to dłuższe niż zazwyczaj – opowiadania, dwa rodzime i jedno zagraniczne. Pierwszym z nich jest Po drugiej stronie oka Jacka Wróbla. Historia młodego małżeństwa, w jakim to żona bije zakochanego w niej ślepo męża, z początku zdaje się realistyczna. Tylko pojedyncze słowa i krótkie frazy rozdzierające czasem tok narracji (no dobrze, nie tylko one: pominąłem pierwszą ilustrację, będącą jednym wielkim spoilerem) zwiastują inwazję obcego świata, który w drugiej połowie utworu całkowicie zdominuje rzeczywistość przedstawioną. Kontrast pomiędzy realiami po obu stronach oka – małżeńską codziennością, relacjonowaną ze względnym spokojem, oraz intensywnie zmysłową, piękną i straszną zarazem krainą grozy – stanowi tu jedną z głównych zalet. Do mocnych stron tekstu zaliczam również niedopowiedzenia, jakże cenne w dobrym horrorze, oraz kilka uwag o miłości, które każą ponownie pomyśleć o tym, co się przeczytało. Nie na miejscu wydaje się jedynie Sarevok (tak, Sarevok), ale to nieznaczna słabość w naprawdę dobrym opowiadaniu.
Sąd Ostateczny: Ucieczka Krzysztofa Kochańskiego nie wywarł już na mnie takiego wrażenia. Z pozoru tekstowi nie brakuje rozmachu – mówi on przecież o końcu świata przyniesionym na ziemię przez anioły. Jednak wielkie wydarzenia pozostają daleko za horyzontem, niełatwo też znaleźć scenę obejmującą więcej niż trzy osoby. Czy w takim razie utwór broni się jako kameralna narracja o postaciach, które próbują zrealizować desperacki plan przechytrzenia samego Boga? Niespecjalnie, a to dlatego, że brakuje jakiegokolwiek poważnego konfliktu między bohaterami. Ostatnia próba: może opowiadanie będzie wartościową alegorią, tudzież interesującym ukazaniem relacji między nauką a religią? Niestety i tutaj pudło – z tego, że aniołowie zachowują się bardziej jak roboty z prozy science fiction niż niebiańscy posłańcy rodem z Apokalipsy, nic istotnego nie wynika. Co prawda nastrój poprawia ostatnie parę stron, na których pojawiają się zwroty akcji wiodące do nie całkiem jednoznacznego zakończenia, lecz to zbyt mało, abym mógł dać tekstowi pozytywną ocenę.
W ostatnim utworze, Kwiatach Minli Alastaira Reynoldsa, główny bohater trafia na planetę, której mieszkańcy będą bardzo potrzebowali jego pomocy. Miłośnicy Star Treka niewątpliwie odnajdą w tym tekście nawiązanie do pierwszej dyrektywy Gwiezdnej Floty: czy przedstawiciel zaawansowanej technicznie cywilizacji ma prawo przekazać tuziemcom wiedzę o nowoczesnych technologiach? Jeżeli zaś tak właśnie zrobi, to jakie skutki pociągnie za sobą ta decyzja? Reynolds porusza zatem nienowe problemy, a że czyni to przy użyciu klasycznych motywów fantastyki naukowej (takich jak inteligentny statek kosmiczny, kriogeniczny sen, wynalazki zapomnianych ras, katastrofy i podróże na międzygwiezdną skalę), jego utwór nie wydaje się szczególnie oryginalny. Nie ma tu również pogłębionej psychologii. Niemniej mamy do czynienia ze sprawnie opowiedzianą historią, w której nie zabrakło trudnych wyborów, fabularnych niespodzianek ani istotnych detali (do tych ostatnich należą przede wszystkim podarunki wymieniane między bohaterem-narratorem a tytułową Minlą). Nic wybitnego, ale porządne rzemiosło – można przeczytać.
Trzy opowiadania to niewiele jak na ostatnie kilka numerów Nowej Fantastyki, a że tylko jedno mogę polecić bez zahamowań, majowe wydanie pisma pod względem literackim wypada mi ocenić dość krytycznie. W publicystyce także nie dostrzegłem wyróżniających się materiałów, jeśli nie liczyć felietonów Wattsa i Kosika. Generalny poziom jest zatem średni. Oby w czerwcu okazał się wyższy, tak jak w kilku poprzednich numerach!