Nieśmiertelny

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Nieśmiertelny
1 Trzej mężowie przybywają na ulicę Grochową W pewnym nadmorskim mieście, które niegdyś nazywano Petersburgiem, później Piotrogrodem, następnie Leningradem, a potem, znacznie później, ponownie Petersburgiem, przy długiej, wąskiej ulicy stał długi, wąski dom. Tam przy długim, wąskim oknie, dziewczynka ubrana w bladobłękitną sukienkę i bladozielone kapcie czekała na ptaszka, który się z nią ożeni. Większość rodziców zapewne zamknęłaby takie dziecko w jego pokoju, póki nie da sobie spokoju z niepokojącymi pomysłami, jednakże Maria Moriewna obserwowała przez okno mężów wszystkich trzech swoich sióstr, zanim ci zapukali do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, dlatego była pewna swego losu, tak jak była pewna koloru księżyca. Pierwszy mąż pojawił się, gdy Maria miała zaledwie sześć lat. Jej siostra Olga była wysoka i piękna, a złociste włosy spinała z tyłu jak belę jesiennego siana. Był srebrzysty wilgotny dzień, a długie, wąskie chmury wałkowały się po ich dachu równiutko jak papierosy. Maria patrzyła z ostatniego piętra, jak ptaki gromadzą się na dębach i chwytają pierwsze najmniejsze krople deszczu, które wszystkie skrzydlate istoty lubią najbardziej, wiedząc, że są jak malutkie winogrona pękające na języku. Ze śmiechem obserwowała gawrony walczące o deszcz, a wtedy całe stado nagle odwróciło się w jej stronę, przeszywając ją spojrzeniami jak igły. Jeden z ptaków, gruby i czarny, niebezpiecznie pochylił się na zielonej gałęzi, i nie spuszczając wzroku z okna Marii, ciężko upadł – łup, trach! – na chodnik. Ptaszek odbił się, a gdy stanął na nogach, zmienił się w przystojnego młodzieńca o dużym, złowieszczo zakrzywionym nosie, ubranego w elegancki czarny mundur, którego guziki lśniły jak krople deszczu. Młodzieniec zapukał do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, a matka Marii Moriewny zarumieniła się pod wpływem jego spojrzenia. – Przyszedłem po dziewczynę z okna – odezwał się urywanym, miłym głosem. – Jestem porucznik Gracz z carskiej straży przybocznej. Mam wspaniałe domy pełne nasion, wspaniałe pola pełne ziarna, i więcej sukni, niż pani córka będzie w stanie włożyć, nawet gdyby przebierała się każdego ranka, wieczoru i nocy, aż do końca życia. – Pewnie chodzi o Olgę – odrzekła matka Marii, unosząc drżącą dłoń do gardła. – To najstarsza i najpiękniejsza z moich córek. I oto Olga, która rzeczywiście siedziała w oknie na pierwszym piętrze i wyglądała nie na ulicę, lecz na sad pełen opadłych jabłek, pojawiła się przy drzwiach. Widok przystojnego młodzieńca w eleganckim czarnym mundurze napełnił ją radością, tak jak wino napełnia bukłak, i ucałowała go przyzwoicie w oba policzki. Razem odeszli ulicą Grochową i żołnierz kupił dla swojej ukochanej złoty kapelusz z rondem przystrojonym długimi czarnymi piórami. Kiedy wieczorem dotarli na miejsce, porucznik Gracz spojrzał na fiołkowe niebo i westchnął. – To nie jest dziewczyna z okna. Ale będę ją kochał tak, jakby nią była, gdyż teraz widzę, że tamta nie jest mi przeznaczona. I tak Olga wdzięcznie podążyła do majątku porucznika Gracza, skąd pisywała do sióstr pięknie ułożone listy, w których czasowniki były strzeliste jak zamki, a celowniki rozwijały się niczym pielęgnowane róże. Drugi mąż się pojawił, gdy Maria miała dziewięć lat. Jej siostra Tatiana była przebiegła i rumiana jak lisica, a jej bystre szare oczy łapczywie spoglądały na wszystko, co ją zaciekawiło. Maria Moriewna siedziała w oknie i haftowała rąbek szatki do chrztu dla drugiego synka Olgi. Była wiosna i po porannym deszczu długa, wąska ulica lśniła wilgocią, a mokre różowe płatki zdobiły ją jak klejnoty. Maria patrzyła z ostatniego piętra, jak ptaki ponownie gromadzą się na potężnym dębie i chwytają przemoczone, pomarszczone kwiaty wiśni, jakie wszystkie skrzydlate istoty lubią najbardziej, wiedząc, że są niczym korzenne ciasteczka rozpuszczające się na języku. Ze śmiechem obserwowała siewki kłócące się o kwiaty, a wtedy całe stado nagle odwróciło się w jej stronę, przeszywając ją spojrzeniami jak noże. Jeden z ptaków, mały i brązowy, niebezpiecznie pochylił się na zielonej gałęzi, i nie spuszczając wzroku z okna Marii, ciężko upadł – łup, trach! – na chodnik. Ptaszek odbił się, a gdy stanął na nogach, zmienił się w przystojnego młodzieńca o krągłych i życzliwych ustach, ubranego w elegancki brązowy mundur z długą białą szarfą, którego guziki lśniły jak słońce. Młodzieniec zapukał do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, a matka Marii Moriewny uśmiechnęła się pod wpływem jego spojrzenia. – Jestem porucznik Zujok z Białej Gwardii – powiedział, ponieważ oblicze świata się zmieniło. – Przyszedłem po dziewczynę z okna. Mam wspaniałe domy pełne owoców, wspaniałe pola pełne dżdżownic, i więcej klejnotów, niż pani córka będzie w stanie włożyć, nawet gdyby zmieniała pierścionki każdego ranka, wieczoru i nocy, aż do końca życia. – Pewnie chodzi o Tatianę – odrzekła matka Marii, przyciskając dłoń do piersi. – To druga pod względem wieku i piękności spośród moich córek. I oto Tatiana, która rzeczywiście siedziała w oknie na pierwszym piętrze i wyglądała nie na ulicę, lecz na sad pełen kwiatów jabłoni, pojawiła się przy drzwiach. Widok przystojnego młodzieńca w eleganckim brązowym mundurze napełnił ją ogniem, tak jak gorące powietrze napełnia jedwabny balon, i ucałowała go niezbyt przyzwoicie w same usta. Razem odeszli ulicą Grochową i żołnierz kupił dla swojej ukochanej biały kapelusz z rondem przystrojonym długimi kasztanowymi piórami. Kiedy wieczorem dotarli na miejsce, porucznik Zujok spojrzał na turkusowe niebo i westchnął. – To nie jest dziewczyna z okna. Ale będę ją kochał tak, jakby nią była, gdyż teraz widzę, że tamta nie jest mi przeznaczona. I tak Tatiana z radością podążyła do majątku porucznika Zujoka, skąd pisywała do sióstr mądre listy, w których czasowniki tańczyły po kwadratach, a celowniki były pełne jak stoły zastawione do uczty. Trzeci mąż się pojawił, gdy Maria miała dwanaście lat. Jej siostra Anna była smukła i delikatna jak łania, a rumieniec zakwitał na jej twarzy szybciej niż przemykające cienie. Maria Moriewna siedziała w oknie i haftowała kołnierzyk balowej sukienki dla pierwszej córki Tatiany. Była zima, a sterty śniegu na ulicy Grochowej piętrzyły się niczym długie zamarz­nięte kurhany. Maria patrzyła z ostatniego piętra, jak ptaki ponownie gromadzą się na potężnym dębie i chwytają ostatnie jesienne orzechy kradzione wiewiórkom bądź wydłubywane z kory, o których wszystkie skrzydlate istoty wiedzą, że są najbardziej gorzkie, jak stare smutki ciężko osiadające na języku. Ze śmiechem obserwowała dzierzby kłócące się o żołędzie, a wtedy całe stado nagle odwróciło się w jej stronę, przeszywając ją spojrzeniami jak bagnety. Jeden z ptaków, dostojny i szary, z czerwonym paskiem na policzku, niebezpiecznie pochylił się na zielonej gałęzi, i nie spuszczając wzroku z okna Marii, ciężko upadł – łup, trach! – na chodnik. Ptaszek odbił się, a gdy stanął na nogach, zmienił się w przystojnego młodzieńca o przymrużonych, diabelsko sprytnych oczach, ubranego w elegancki szary mundur z długą czerwoną szarfą, którego guziki lśniły jak latarnie. Młodzieniec zapukał do potężnych drzwi z wiśniowego drewna, a matka Marii Moriewny zmarszczyła czoło pod wpływem jego spojrzenia. – Jestem porucznik Żułan z Armii Czerwonej – powiedział, gdyż niezdecydowanym obliczem świata targały wtedy wewnętrzne zmagania. – Przyszedłem po dziewczynę z okna. Mam wspaniałe domy, którymi dzielę się z bliźnimi, wspaniałe rzeki pełne ryb, i dzielę się nimi ze wszystkimi, którzy mają sieci, i więcej książek, niż pani córka będzie w stanie przeczytać, nawet gdyby sięgała po inną każdego ranka, wieczoru i nocy, aż do końca życia. – Pewnie chodzi o Annę – odrzekła matka Marii, stanowczo opierając dłoń na biodrze. – To trzecia pod względem wieku i urody spośród moich córek. I oto Anna, która rzeczywiście siedziała w oknie na pierwszym piętrze i wyglądała nie na ulicę, lecz na sad pełen bezlistnych gałęzi, pojawiła się przy drzwiach. Widok przystojnego młodzieńca w eleganckim szarym mundurze napełnił ją słodyczą, tak jak woda napełnia wiadro, i ze straszliwym wstydem pozwoliła jedynie, by ucałował jej rękę. Razem odeszli nowo przemianowaną ulicą Komisarską, i żołnierz kupił dla swojej ukochanej prostą szarą czapkę z czerwoną gwiazdą. Kiedy wieczorem dotarli na miejsce, porucznik Żułan spojrzał na czarne niebo i westchnął. – To nie jest dziewczyna z okna. Ale będę ją kochał tak, jakby nią była, gdyż teraz widzę, że tamta nie jest mi przeznaczona. I tak Anna posłusznie udała się do posiadłości porucznika Żułana, skąd pisywała do sióstr poprawnie ułożone listy, w których czasowniki były sprawiedliwie rozmieszczone między rzeczownikami, a celowniki nigdy nie prosiły o więcej niż potrzebowały. 2 Czerwony szalik W tym samym nadmorskim mieście, które teraz nazywało się Piotrogrodem, i nawet pod groźbą kary nie przypomniałoby sobie, że kiedyś zwało się Petersburgiem, w tym samym długim, wąskim domu przy tej samej długiej, wąskiej ulicy Maria Moriewna siedziała przy swoim oknie i robiła na drutach płaszczyk dla pierwszego synka Anny. Miała piętnaście lat, piętnaście dni i piętnaście godzin, była czwartą córką pod względem wieku i urody. Spokojnie czekała, aż ptaki zgromadzą się na letnich drzewach, czekała, aż stoczą bitwę o karmazynowe wiśnie, a jeden z nich niebezpiecznie pochyli się na swojej gałęzi. Niestety, żaden ptak się nie pojawił i Maria zaczynała się martwić o swój los. Długie czarne włosy nosiła rozpuszczone. Chodziła boso po drewnianej podłodze domu przy ulicy Grochowej, by oszczędzać swoje jedyne buty na długą wędrówkę do szkoły. Tak jak dziecko, którego owdowiała matka powtórnie wyszła za mąż, wciąż zapominała, że długa, wąska ulica nosi nową nazwę, gdyż przez całe dzieciństwo znała ją jako Grochową. Oczywiście, obecnie w domu mieszkały też inne rodziny, ponieważ taki wspaniały budynek nie mógł dłużej służyć jednemu samolubnemu rodowi. „Takie zachowanie było ohydne”, zgodził się ojciec Marii. „Tak z pewnością jest lepiej”, przytaknęła matka Marii. Do długiego, wąskiego domu wciśnięto dwanaście matek i dwunastu ojców, każde małżeństwo z czwórką dzieci, dzieląc pokoje starymi kobaltowosrebrnymi zasłonami, tworząc labirynt złożony z dwunastu jadalni, dwunastu salonów, dwunastu sypialni. Ktoś mógłby rzec, i rzeczywiście tak mówiono, że Maria Moriewna ma teraz dwanaście matek i dwunastu ojców, podobnie jak pozostałe dzieci mieszkające w długim, wąskim domu. Jednakże wszystkie matki Marii śmiały się z jej bezcelowych zachowań. Wszyscy jej ojcowie z niepokojem spoglądali na jej niepokorne, rozpuszczone włosy. Ich dzieci kradły jej herbatniki ze wspólnego stołu. Nie lubiły jej, i ona także ich nie lubiła. Przebywały w jej domu, pośród jej przedmiotów, i chociaż dzielenie się jest niewątpliwie rzeczą szlachetną, jej żołądek nie maszerował w pochodzie i nie rozumiał swojego patriotycznego obowiązku. A jeśli uważali jej zachowanie za bezcelowe, ją samą zaś za nieco szaloną, to trudno. Dzięki temu miała święty spokój. Zresztą, Maria wcale nie działała bez celu. Myślała. Potrzeba bardzo dużo czasu, by przemyśleć coś tak osobliwego jak ptaki. Nie sposób pozostawić tej kwestii chaotycznej pamięci i jej zakulisowym knowaniom. Kiedy więc stało się jasne, że nie przyleci żadna dzierzba, by zabrać Marię z przeludnionego domu, od nieustającego gwaru gotujących Błodników albo Diaczenków naprawiających schody, od coraz rzadszych i bardziej kruchych włosów, coraz dłuższego wspólnego stołu, a także od spoconych natarczywych spojrzeń towarzysza Pjakowskiego, umysł dziewczyny zaczął wszystko porządkować. Nieważne, czym się akurat zajmowała – zamiataniem liści, uczeniem się historii, czy pomaganiem jednej ze swoich matek w szyciu koszul – jej serce rozważało zagadnienie ptaków, starając się odnaleźć jakieś miejsce, w którym wszystko znów mogło nabrać sensu. Maria przyszpiliła swoje dzieciństwo jak motyla. Analizowała je tak, jak matematyk analizuje równanie. Dane: Świat jest skonstruowany w taki sposób, że ptaki mogą w każdej chwili zmienić się w mężów i nikt tego nie komentuje. Jaki można z tego wyciągnąć wniosek? Że wszyscy o tym wiedzą i jest to nietypowe jedynie dla mnie. Albo tylko ja to widziałam, a nikt inny nie wie, że świat tak wygląda. Skoro ani jej matka, ani Swietłana Tichonowna, ani Jelena Grigoriewna nigdy nie wspominały, by ich mężowie kiedyś byli ptakami, Maria odrzuciła pierwszą możliwość. Jednakże druga doprowadziła ją do jeszcze bardziej drażliwej i niepokojącej hipotezy. Pierwszy wniosek: Być może nikt nie powinien widzieć, jak wygląda mąż, zanim się nam nie przedstawi. Być może republika mężów to dziwne i przerażające miejsce, pełne nie tylko ptaków, ale także nietoperzy, jaszczurek, niedźwiedzi, robaków i innych zwierząt, które tylko czekają, by spaść z drzewa prosto w ślubną obrączkę. Być może Maria złamała jakąś zasadę i odwiedziła ten kraj bez dokumentów. Czy tacy są wszyscy mężowie? Maria zadrżała. Czy taki był jej ojciec? Czy taki był towarzysz Pjakowski, który wodzi za nią wilczym wzrokiem? A co z żonami? Czy ona również zmieni się w coś innego, gdy wyjdzie za mąż, tak jak ptak zmienia się w przystojnego młodzieńca? Drugi wniosek: Niezależnie od zasad, zdecydowanie lepiej widzieć te rzeczy, niż ich nie widzieć. Maria czuła, że posiadła tajemnicę, bardzo dobrą tajemnicę, która odpowiednio pielęgnowana może również o nią zadbać. Ujrzała obnażony świat, zaskoczyła go w chwili słabości. Jej siostry zostały uratowane z tego miasta, gdyż piękne dziewczęta często ratuje się przed nieprzyjemnościami, lecz nie zdają sobie sprawy, kim naprawdę są ich mężowie. Ich wiedza jest niepełna. Maria zrozumiała, że to wypacza małżeństwo, i sama chciała tego uniknąć. „Nigdy nie będzie mi brakowało wiedzy” – postanowiła. „Będę lepsza od sióstr. Jeśli jakiś ptak albo inne zwierzę przybędzie z tej niezwykłej republiki, gdzie hoduje się mężów, zajrzę mu pod skórę, zanim przystanę na zakochanie”. Ponieważ właśnie tak Maria Moriewna postrzegała miłość: jako umowę, traktat między dwoma państwami, który można podpisać bądź odrzucić, wedle uznania. Gdy znów zobaczy coś niezwykłego, będzie przygotowana. Będzie sprytna. Nie da się omotać ani oszukać. Sama dopuści się oszustwa, jeśli będzie trzeba. Przez długi czas widziała jednak tylko nadciągającą zimę, ludzi kłócących się o chleb, oraz własne coraz chudsze ręce. Wzbraniała się przed wyciągnięciem trzeciego wniosku, ale gnieździł się on w jej sercu, aż w końcu nie mogła go dłużej ignorować. Ptaki nie przyleciały po nią, ponieważ jest gorsza od swoich sióstr. Czwarta pod względem urody, zbyt zagubiona we własnych myślach, by odebrać chleb straszliwym małym bliźniaczkom o identycznym, okrutnym śmiechu. Mężowie nie przyle­cieli do niej, ponieważ widziała ich bez kostiumów. Może małżeństwo musi być wypaczone, a ona miała zbyt wysokie wymagania, gdyż wyśledziła to, czego nie powinna. Mimo wszystko było jej przykro. Jeśli świat dzieli się na widzących i niewidzących, zawsze wybiorę widzenie, myślała. Ale myśli to nie pokarm. Samotna i pozbawiona ptaków, Maria Moriewna płakała z powodu odejścia sióstr, pustego brzucha, i ­przepełnionego domu, który nocami stękał jak kobieta usiłująca wydać na świat jednocześnie dwanaścioro dzieci. *** Tylko raz Maria Moriewna spróbowała podzielić się swoim sekretem. Jeśli godna potępienia jest niechęć do dzielenia się domem, z pewnością to samo można powiedzieć o niechęci do dzielenia się wiedzą. Była wtedy młodsza, miała zaledwie trzynaście lat i już przestało jej zależeć na siewkach i dzierzbach. Właśnie wtedy nauczyła się dotrzymywać tajemnicy oraz zrozumiała, że sekrety są zazdrosne i nie dopuszczają spoufalania. W tamtych dniach Maria Moriewna tak jak wszystkie dzieci chodziła do szkoły z szyją owiniętą czerwonym szalikiem. Uwielbiała go – w tym posępnym domu, z każdym dniem coraz bardziej szarym za sprawą mnóstwa ludzi, którzy szorowali tam pranie, pocili się i gotowali ziemniaki, jej szalik był jasny i olśniewający – i dzięki niemu odnalazła swoje miejsce. Szalik oznaczał, że jest członkinią komitetu młodych robotników, lojalną i prawdziwą. Oznaczał, że jest dobrą uczennicą, dzieckiem rewolucji rozdającym razem ze swoimi kolegami broszury albo kwiaty na rogach ulic. Dorośli uśmiechali się, widząc czerwony szalik i jej dobroć. Oprócz szalika Maria kochała książki. W związku z tym uwielbiała też lekcje, gdyż podczas nich rozmawiała o książkach i wspaniałościach, które się w nich kryją. Jedyną zaletą mieszkania z dwunastoma rodzinami był fakt, że każda z nich przywiozła ze sobą przynajmniej jedną walizkę książek, a wszystkie tomy i zawarte w nich skarby stanowiły wspólną własność. Odkąd Maria Moriewna ujrzała świat obnażony, tym, co gnało ją po długich, wąskich ulicach Piotrogrodu, był straszliwy głód wiedzy, chęć dowiedzenia się wszystkiego. W szczególności Maria Moriewna upodobała sobie fantazyjnego Aleksandra Siergiejewicza Puszkina, piszącego o nagim świecie, jaki poznała, w którym może się zdarzyć wszystko, a dziewczyna stale musi być gotowa, gdyż w każdej chwili wspomniane wszystko może spaść na jej chodnik. Gdy czytała dzieła wybitnego poety, szeptała: „Tak, to prawda, ponieważ widziałam to na własne oczy” albo: „Nie, gdy przychodzi magia, to wygląda zupełnie inaczej”. Zestawiała Puszkina z ptakami i ze sobą, wierząc, że biedny nieboszczyk stoi po jej stronie, że trwają niezachwianie ramię przy ramieniu. Tamtego ranka, gdy Maria miała trzynaście lat, jak zwykle czytała Puszkina, idąc do szkoły bezkresnymi brukowanymi ulicami, zręcznie unikając mężczyzn w długich czarnych płaszczach, kobiet w ciężkich butach, i wychudłych chłopców sprzedających gazety. Nabrała wprawy w ukrywaniu twarzy za książką, nigdy nie gubiąc kroku ani nie zbaczając z obranej trasy. Poza tym, książka osłaniała ją przed wiatrem. Miedziane słowa Puszkina rozbrzmiewały w jej sercu, ciepłe i jasne, niemal tak słodkie jak chleb: W lochu królewna obumiera, A bury wilk jej wiernie służy, Tam z Babą Jagą moździerz duży Samochcąc w drogę się wybiera; Tam Kościej złotem swym się krztusi.* Tak, myślała Maria, gdy woń palonego drewna i starego śniegu odrzucała do tyłu jej długie czarne włosy. Właśnie tak działa magia. Krztusi cię. Gdy już cię chwyci za ucho, prawdziwy świat staje się coraz cichszy, aż w końcu niemal go nie słyszysz. Podniesiona na duchu przez swojego towarzysza Puszkina, który tak dobrze ją rozumiał, Maria niespodziewanie przerwała skupione milczenie, z jakim zawsze słuchała lekcji. Nauczycielka – młoda i ładna kobieta o dużych, rozbieganych niebieskich oczach – prowadziła dyskusję o cnotach żony towarzysza Lenina, towarzyszki Krupskiej, która nie była ani młoda, ani ładna. Maria odezwała się, chociaż wcale nie miała takiego zamiaru. – Ciekawe, jakim ptakiem był towarzysz Lenin, zanim odbił się od chodnika i stał się Leninem? Ciekawe, czy towarzyszka Krupska widziała, jak spadł z drzewa. Czy powiedziała: „Cóż za piękny sokół, pozwolę, aby wbił szpony w moje serce”. Myślę, że był czymś w rodzaju sokoła. Ptakiem, który poluje i pożera swoje ofiary. Wszystkie dzieci wbiły wzrok w Marię. Spłonęła rumieńcem, zdając sobie sprawę, że powiedziała to wszystko na głos. Nerwowo dotknęła czerwonego szalika, jakby to mogło powstrzymać ich spojrzenia. – No wiecie – wydukała, ale nie wyjaśniła, co powinni wiedzieć. Nie potrafiła się zmusić, by wyznać: „Kiedyś widziałam ptaka, który zmienił się w mężczyznę i ożenił z moją siostrą, a ten widok tak mocno zranił me serce, że nie mogę myśleć o niczym innym. Gdybyście wy to zobaczyli, o czym byście myśleli? Na pewno nie o praniu, ani o tym, czy będzie padać, ani o tym jak powodzi się waszej matce bądź waszemu ojcu, ani o Leninie i Krupskiej”. Po szkole pozostałe dzieci na nią czekały. Wianuszek kolegów i koleżanek o zmrużonych oczach i rozgniewanych minach. Jedna z dziewcząt, wysoka blondynka, którą Maria uznawała za wyjątkowo piękną, podeszła do niej i mocno ją spoliczkowała. – Ty wariatko – wycedziła. – Jak możesz tak mówić o towarzyszu Leninie? Jakby był jakimś zwierzęciem? Pozostali także kolejno ją policzkowali, szarpali za sukienkę, ciągnęli za włosy. Robili to w milczeniu, uroczyście i surowo, jak sąd wojenny. Kiedy Maria upadła na kolana, płacząc i krwawiąc z policzka, piękna blondynka brutalnie uniosła jej podbródek i zdarła czerwony szalik z szyi. – Nie! – westchnęła Maria. Próbowała chwycić szalik, ale trzymali go poza jej zasięgiem. – Nie jesteś jedną z nas – szydziła dziewczyna. – Rewolucja nie potrzebuje wariatek. Wracaj do swojego majątku i rodziców burżujów. – Proszę, nie – łkała Maria Moriewna. – To mój szalik, mój, to jedyne, czym nie muszę się dzielić. Błagam, już będę cicho, nie pisnę ani słowa. Już nigdy się nie odezwę. Oddajcie mi go. Jest mój. Blondynka pociągnęła nosem. – Należy do Ludu. A Lud to my, a nie ty. Po czym zostawili ją bez szalika, z cieknącym nosem, płaczącą i drżącą. Wstyd palił jej skórę jak ukrop. Pluli na nią kolejno, rozchodząc się do domów na kolację. Niektórzy nazywali ją burżujką i zdrajczynią, inni jeszcze gorzej – kułaczką i dziwką, choć przecież nie mogła być tym wszystkim jednocześnie. To nie miało znaczenia. Była jednostką, ale nie należała do Ludu. Przynajmniej według swoich kolegów. Ostatni z nich, chłopiec w okularach, sam owinięty kilkoma warstwami grubego szala, wyrwał jej z rąk tomik wierszy Puszkina i rzucił go daleko w zaspy. *** Po tych wydarzeniach Maria Moriewna zrozumiała, że ona i jej sekret są sobie przeznaczeni. Zawarli krwawe przymierze. „Zachowuj mnie i bądź mi posłuszną” – powiedział sekret – „gdyż jestem twoim mężem i mogę cię zniszczyć”.