» Fragmenty książek » Niemy strach

Niemy strach


wersja do druku
Niemy strach
Różne kształty strachu

Holly i George pojechali do pracy tramwajem. Był zatłoczony i musieli stać w przejściu i trzymać się zwisających uchwytów, a Holly o mało się nie udusiła z powodu stojącego obok mężczyzny w bujającej się na boki wełnianej czapce i  wielkiej puchowej kurtce. Dzień był bardzo mroczny i trudno było uwierzyć, że  jest wpół do dwunastej w południe. Temperatura gwałtownie spadła.
– Jakby zbliżał się koniec świata... – mruknął George.
– Opowiedz mi o Kruku – poprosiła Holly.
– O Kruku? Z jakiegoś konkretnego powodu?
– Chciałabym zrozumieć, dlaczego Elliot zrobił to, co zrobił.
George wzruszył ramionami.
– Jeśli naprawdę uważał, że Daniel został opętany przez Kruka, mógłby obwiniać  biednego dzieciaka o wszystko, co mu w życiu nie wyszło. Jak  mówiłem, Kruk to padlinożerca, który odbiera ludziom szczęście. Wyrywa je  kawałek po kawałku. Najpierw zabiera środki do życia, potem dom, następnie  tych, których kochamy, na koniec szczęście. Kiedy człowiek straci całe szczęście,  zabiera ciało, rozrywa je na strzępy i karmi się rozpaczą swej ofi ary. Istnieją  dziesiątki – ba, nawet setki – opowieści o Kruku, ale każda z nich mówi, że  rozkwita z powodu ludzkiego nieszczęścia.
– Mówiłeś, że może przybierać różne postacie.
– Zgadza się. – George pochylił głowę, by sprawdzić, gdzie się znajdują. –  Zazwyczaj wygląda jak wielki, czarny ptak. Czasami nie ma dzioba, bo niektóre  opowieści mówią o tym, że kiedyś zamienił się w mężczyznę i próbował ukraść  rybakom ryby, ale okazali się zbyt silni i oderwali mu szczękę. Najczęściej  jednak przybiera postać kogoś, kogo się zna, czasem nawet kogoś, kogo się  naprawdę lubi. Czasami jest tylko cieniem, kotem, psem. Ale może być też przedmiotem nieożywionym – na przykład krzesłem.
– A czy może być nasłany na człowieka przez innego człowieka? No wiesz, jeśli  ktoś bardzo kogoś nie lubi i chce, aby ta nielubiana osoba utraciła szczęście –  czy może poprosić Kruka, by mu je odebrał?
– Dziwne pytanie.
– Jestem ciekawa, to wszystko.
– Masz na myśli kogoś konkretnego? Chyba nie Lutza z księgowości, o którym  opowiadałaś? Tego, który ciągle podchodzi, kiedy jesteś przy lodówce, i chucha  na ciebie cebulą.
Holly uśmiechnęła się blado.
– Nie, nie. Nie myślałam o tym, by spróbować samej, zastanawiałam się tylko,  czy legenda mówi także o tym, że można przysłać Kruka do innej osoby – z  zemsty albo innego powodu...
– Przepraszam cię, ale muszę wysiadać. Jeśli chcesz, skończymy tę rozmowę innym razem.
– Wysiądę z tobą. Przejdę resztę drogi na piechotę.
Kiedy wysiedli, tramwaj zadzwonił, podwójne drzwi zamknęły się i bucząc – choć  dla Holly odbywało się to w zupełnej ciszy – wagon zaczął oddalać się w kierunku dystryktu Pearl. Wiatr się nasilał i szyldy kawiarni oraz księgarni zaczynały się  bujać. Holly musiała naciągnąć głębiej na głowę czarny beret i zapiąć pod szyją  długi czarny płaszcz. Wzięła George’a pod rękę.
– O ile wiem, można prosić Kruka o przysługę wyłącznie wtedy, gdy rozpoznało  się jego kamufl aż i przyłapało go, zanim zdążył przemienić się z powrotem w  ptaka i odlecieć.
– Tak jak Elliotowi Josephowi w przypadku Daniela?
– Zgadza się.
– Czyli Elliot Joseph mógłby kazać Krukowi znaleźć kogoś z nas?
– Zgodnie z legendą – tak. Ale zaraz – hej! – to tylko legenda!
Holly zatrzymała się. Po drugiej stronie ulicy, przed antykwariatem Bellmana,  stał srebrny porsche spyder z opuszczonym dachem. Wpatrywała się w niego tak  długo, że George trącił ją w ramię.
– Co się stało? Próbowałem ci coś powiedzieć, ale nie patrzyłaś.
– Przepraszam. Nic się nie stało. Spotkajmy się może jutro, to porozmawiamy o  twoim pomyśle wspólnych spotkań naszych wydziałów, co?
– Zajrzę do terminarza i zawiadomię cię telefonicznie. Uważaj na siebie...  wyglądasz, jakby potrzebna ci była fi liżanka mocnej kawy.
Holly wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
– Porozmawiamy potem, dobrze?
George niczym duch zniknął za błyszczącymi szklanymi drzwiami wejściowymi  budynku, w którym pracował, a Holly stała dalej bez ruchu i wpatrywała się w  porsche. Był to ten sam model, pochodził z tego samego roku i był w takim  samym kolorze jak auto, w którym w 1955 roku zginął James Dean. Młody aktor  był idolem jej męża i David kupił sobie niemal identyczny samochód. W  nim właśnie zginął.
Samochód stał na Salmon Street, przed ulubionym antykwariatem Davida, jakby  cofnięto o sześć i pół roku kartki kalendarza, a David żył i siedział w  środku, przerzucając kartki książek o historii kina.


Nie oglądaj się za siebie

Przeszła przez ulicę i osłaniając oczy dłonią, zajrzała do wnętrza antykwariatu  przez okno wystawowe, w środku było jednak zbyt ciemno, by dostrzec coś więcej  niż przesuwające się cienie. Podeszła do samochodu. Jego widok sprawił,  że poczuła się, jakby nagle zanurzono ją po szyję w zimnej wodzie.  Wyprodukowano jedynie dziewięćdziesiąt sztuk tego modelu, a na rynek trafi ło  siedemdziesiąt osiem, istniało więc spore prawdopodobieństwo, że był to samochód Davida – naprawiony i polakierowany na nowo. Na tylnym siedzeniu  leżał owinięty w celofan wielki bukiet żółtych róż.
Holly nienawidziła tego samochodu. David kupił go za spadek po ciotce z Forest  Grove. Mogli wykorzystać te pieniądze na dom, kiedy jednak David dowiedział  się, że wystawiono porsche na aukcję, natychmiast złożył ofertę.
Jeździł, zawsze rycząc silnikiem i szaleńczo piszcząc oponami.
„Wiesz, Jimmy twierdził, że w tym draniu są tylko dwa biegi – postój i banzai” –  mawiał. Sposób, w jaki mówił o „Jimmym”, mógł sugerować, że James Dean był jego najlepszym kumplem.
Holly zgodziła się na tylko jedną przejażdżkę porsche. Już kiedy wsiadała, miała  wrażenie, jakby kładła się w grobie. David uśmiechnął się wtedy do niej  szeroko – nie zdawał sobie sprawy, że siedzi w swojej własnej trumnie. Jeszcze  przez chwilę się wahała, pchnęła jednak drzwi antykwariatu i weszła do środka.  Ciągle nie mogła odzyskać oddechu. Ściany były po sufi t zastawione regałami z  używanymi książkami na wszystkie możliwe tematy – od wędkowania na  muchę po feng-shui, i wszędzie leżały sterty starych czasopism, takich jak „Life”  i „Saturday Evening Post”. Wnętrze rozświetlało jedynie światło,  wpadające przez szereg okien w głębi, których szyby ozdobiono żółtymi i bursztynowymi orchideami.
W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń tysięcy książek, których  właściciele już nie chcieli. Pod ścianą stał wysoki młody mężczyzna i czytał.  Ponieważ stał na tle okien, nie dało się dostrzec twarzy, miał jednak na sobie –  jak David – ciemnozielony płaszcz burberry, a grzywka opadała mu na czoło –  też tak samo jak Davidowi. Kiedy Holly podeszła bliżej, zobaczyła, że  mężczyzna stoi przed działem książek o filmie.
Widziała zwłoki Davida. Wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że nie żyje,  dlaczego więc podchodziła do nieznajomego pełna nadziei, że to David, który  powrócił zza grobu, jakby nigdy nie wjechał z prędkością ponad siedemdziesięciu mil na godzinę pod przyczepę niskopodłogową?
Pamiętała go, leżącego w wyłożonej białym jedwabiem trumnie, z kołnierzykiem  zapiętym znacznie wyżej niż za życia, by ukryć fakt, iż urwało mu głowę.  Pracownik zakładu pogrzebowego stwierdził, że to szczęście, iż w ostatniej sekundzie życia odwrócił głowę na bok, bo gdyby tego nie zrobił, trzeba by się  było zdecydować na zamkniętą trumnę.
Holly podeszła do mężczyzny i zatrzymała się jard przed nim. Ciągle jeszcze nie  była pewna, czy to David, czy nie. Po chwili zza chmur wyszło słońce,  bursztynowożółte światło pojaśniało i mężczyzna uświadomił sobie, że jest obserwowany.
– Mogę w czymś pomóc? – spytał. Oczywiście nie był to David. Miał brwi jak  pędzelki do golenia, wąsko osadzone oczy i cienkie, krótko przystrzyżone  wąsiki.
– Eee... szukam książki o Jamesie Deanie.
– Przepraszam, ale jestem tylko klientem. Może powinna pani spytać w kasie.
– No tak, oczywiście. Przepraszam...
Wrócił do czytania, ale Holly nie poruszyła się. Po jakimś czasie znów na nią popatrzył.
– Kasa jest przy samym wejściu.
– Oczywiście, przepraszam... Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym zadała jedno pytanie?
– Tak? – mruknął podejrzliwie.
– Czy to porsche na ulicy jest pańskie?
– Porsche? Nie, ja nie mam samochodu. Jestem zapalonym rowerzystą.
– O! Dziękuję i przepraszam. Już idę do kasy.
– Oczywiście.
Za zawaloną książkami ladą siedziała wielka kobieta w okularach i przyklejała  do sterty encyklopedii kartki z obniżoną ceną. Miała na sobie robiony ręcznie  brązowo- purpurowy sweter, a jej fryzura wyglądała jak zamordowany drutami do robienia swetrów szop pracz.
– Interesuje cię coś konkretnego, skarbie? – spytała.
Holly natychmiast rozpoznała po akcencie, że kobieta nie pochodzi z Portland,  ale raczej z Marylandu albo północnej Wirginii. Zdradzało ją afektowane,  zmanierowane „konkhethnego”.
– Nie, nie szukam książki. Zdawało mi się, że zobaczyłam kogoś znajomego.
Kobieta zdjęła okulary i zmarszczyła czoło.
– Nic ci nie jest? – spytała.
– Nie, wszystko w porządku, zobaczyłam tylko zaparkowane przed waszymi  drzwiami porsche. To rzadki samochód, a jeździł takim mój znajomy... Kobieta  wyjrzała na zewnątrz. Porsche nie było. Jedyny dowód, że nie był ułudą, stanowił  suchy prostokąt na jezdni, przez który przepływały strużki wody.
– Coś cię dręczy, skarbie, prawda? Mój nos zawsze mi mówi, kiedy ktoś ma  problemy. – Dla podkreślenia swoich słów kobieta postukała się w nos palcem.
– Miałam ciężki poranek, to wszystko.
– Nie jesteś sama. Zauważyłaś to?
– Co ma pani na myśli?
– Dokładnie to, co mówię. Nie jesteś sama. Coś za tobą chodzi, skarbie. Masz  coś za plecami. Holly odwróciła się, ale kobieta powstrzymała ją dotknięciem dłoni.
– Nie rób tego. Chodzi za tobą zły los, a nie należy się w takim przypadku  odwracać i patrzeć mu w oczy.
– Naprawdę nie wiem, o czym pani mówi.
– Nie? Chyba jednak wiesz. W mojej rodzinie było wiele matek, które umiały  wyczuć, kiedy zbliżają się kłopoty. Moja matka mawiała w takiej chwili, że widać  krew na księżycu. Widzę coś obok ciebie, skarbie. Tuż za twoimi plecami stoi  czarny cień.
– Dziękuję bardzo – burknęła Holly. – Kiedy znów ogarnie mnie zbyt dobry  nastrój, będę wiedziała, gdzie przyjść.
– Mówię tylko to, co widzę, skarbie. Tylko to, co przekazuje mi mój nos.
– Może nie powinna pani go wtykać w sprawy, które go nie dotyczą. Ani pani.
Sprzedawczyni wzruszyła ramionami i spokojnie wróciła do przyklejania nalepek.  Holly obserwowała ją jeszcze przez chwilę. Zirytowała ją impertynencja tej  kobiety, chętnie by się jednak dowiedziała, co sprzedawczyni miała na myśli,  mówiąc o „złym losie”. Co powiedział George o Kruku? „Kruk to padlinożerca,  który odbiera ludziom szczęście... kawałek po kawałku”.
Po minucie albo dwóch do kasy podszedł mężczyzna z brwiami jak pędzelki do  golenia. Trzymał w rękach dwie książki – jedną o George’u Stevensie, drugą o  Davidzie O. Selznicku. Kiedy popatrzył na Holly, odwróciła się i ruszyła do wyjścia.
Gdy znalazła się przy drzwiach, sprzedawczyni podniosła głowę.
– Pamiętaj o tym, co ci mówiłam: niezależnie od tego, co będziesz robić, nie  oglądaj się za siebie – powiedziała.

Krew na księżycu i inne powiedzenia

Za drugim razem, kiedy wydział policji Portland poprosił ją o odczytanie z ust, co  mówią sfi lmowani ukrytą kamerą podejrzani, jeden z nich użył określenia:  „znam go jak łysego psa”. Holly zaciekawiło to, ponieważ znała jedynie formę:  „znać się z kimś jak dwa łyse konie”. Wspomniała o tym Dickowi Cassowi,  młodemu nauczycielowi angielskiego, który trochę pogrzebał w bibliotece  uniwersyteckiej. Okazało się, że zwrotu „znać kogoś jak łysego psa” używa się  głównie w południowych stanach, podczas gdy na zachód od Apallachów brzmi on  jeszcze inaczej – tam zna się kogoś „jak łysego muła”.
Holly stwierdziła wtedy, że można ustalić pochodzenie osoby nie tylko na  podstawie akcentu, ale także na podstawie określeń, jakimi się posługuje,  nazywając przedmioty codziennego użytku – samochody, bujane fotele czy smażone ziemniaki. W Wirginii Zachodniej na przykład uderzenie pioruna to  „stary wóz chleba”, bo deszcz sprawia, że rośnie zboże. W Oregonie „para  trójek” oznacza „kilka”. Po jakimś czasie Holly nazbierała aż sto siedemdziesiąt sześć określeń kłębów kurzu pod łóżkiem. Niektóre powiedzenia były specyficzne dla tak małych regionów, że czasami zdarzało jej się ustalić, w jakim hrabstwie albo mieście wychowywał się podejrzany.
Pensylwańczycy z okolicy Mannheim zamiast „podlewać trawnik” – mówią  „szprycować”. A jeśli Teksańczyk z Brownsville oświadcza, że ktoś go „podziwia”,  ma na myśli, że ktoś krzywo na niego patrzy.
W niektórych wiochach na Florydzie ludzie nie mówią, że gdzieś straszy, ale że  jest tam straszliwie. „Ten stary dom był naprawdę przeraźliwy, straszliwie w nim  było”. Holly miała rację, podejrzewając, że sprzedawczyni w antykwariacie  pochodziła z Marylandu albo północy Wirginii. A w Baltimore „krew na księżycu”  oznaczała podejrzane, groźne albo złe wydarzenia.

Czarny obraz

Zadzwoniła do pracy, do Katie, i powiedziała, że spóźni się pół godziny. Zamiast  wracać do biura, poszła na Yamhill Street i weszła do małej „Summers  Gallery”, która należała do jej starszego brata Tyrone’a. Tyrone hołdował  modnemu minimalizmowi: w oknie wystawowym znajdował się tylko jeden obraz  – namalowany jasną akwamaryną nagi mężczyzna, zatytułowany Niebieski  Roger.
Wnętrze galerii było chłodne i pastelowe, obrazy porozmieszczano na ścianach w  odpowiednich odstępach, a na masywnych białych kolumnach stało kilka  rzeźb z brązu i kamienia. Tyrone siedział za biurkiem w głębi i rozmawiał przez  telefon. Poza faksem i ostatnim wydaniem „Architectural Digest” na biurku stał  jeszcze tylko wazon z przezroczystego szkła, w którym tkwiła samotna żółta  róża. Na obitym jasnobrązową skórą fotelu siedział młodzieniec z krótkimi,  farbowanymi na blond włosami, ubrany w wypłowiałą dżinsową kurtkę. Wyrywał  kartki z katalogu wczesnej sztuki amerykańskiej, robił z nich małe kulki i  próbował wrzucać je do mokasynów Tyrone’a, porzuconych na podłodze przed  biurkiem.
Tyrone był uderzająco podobny do Holly, tyle że znacznie wyższy. Miał  ciemniejsze włosy i brązowe oczy, podczas gdy oczy jego siostry migotały  zielonkawo jak onyks. Miał też nieco dłuższy i ostrzejszy nos, ale podobnie jak u Holly, było w jego twarzy coś nieziemskiego, magicznego, co sprawiało, że  wyglądali jak bliźnięta. Był to spadek po matce i jej fi ńskich przodkach.
– Cześć, Matthew! – przywitała się Holly z młodzieńcem.
– Nie jesteś przypadkiem znudzony?
– Znudzony? „Znudzenie” to niewłaściwe określenie mojego stanu. Jestem  daleko poza granicą znudzenia, w czwartym wymiarze całkowitego  zobojętnienia... tracę zainteresowanie nawet oddychaniem.
Tyrone kiwnął na Holly palcem.
– Przepraszam cię, moja droga, to długo nie potrwa – powiedział. – Próbuję  zorganizować wystawę specjalną.
– Przez chwilę słuchał osoby po drugiej stronie telefonu, a potem powiedział do  siostry: – Maski do magicznych przemian plemienia Tsimshian. Bardzo głębokie  rzeczy dla rdzennych Amerykanów. Dokładnie: „głębokie”. – Następne  zdania powiedział do telefonu: – Oczywiście, panie Wiosenny     Księżycu, rozumiem ich mistyczne znaczenie. Tak, wiem. Oczywiście pański   szaman może nadzorować rozwieszanie. Nie chcemy zdenerwować żadnych   wrogich duchów.
Kiedy Tyrone mówił, Matthew przedrzeźniał go, ilustrując jego słowa przesadnymi  gestami, aż w końcu Tyrone rzucił w niego czasopismem z biurka i  trafi ł go w ramię.
– Auu! – wrzasnął Matthew.
– Nie wiem, dlaczego nie poszukasz sobie jakiegoś ambitniejszego zajęcia –  powiedziała Holly, zdejmując płaszcz i siadając obok niego.
– Nie ma chyba na świecie nic ambitniejszego od wkurzania Tyrone’a. Może – bo  ja wiem? – poza wspinaniem się zimą, na golasa, po wschodniej ścianie  Mount Hood.
– Pod warunkiem, że nie kazałbyś mi tego oglądać.
Holly czekała, ale Matthew dalej rzucał papierowymi kulkami, a Tyrone gadał,  kiwał głową i powtarzał: „mhm... aha...”, wstała więc i poszła rozejrzeć się po  galerii. Wiszące na ścianach obrazy przedstawiały wyraziste, niemal schematyczne sceny i wizerunki, namalowane podstawowymi kolorami. Byli tu  nadzy ludzie, pejzaże i abstrakcyjne plamy. Na końcu szeregu obrazów  postawiono pod ścianą wielkie płótno, które wyglądało jak równomierna płaszczyzna czerni.
Gdy jednak Holly podeszła bliżej, okazało się, że obraz ma różne tekstury –  błyszczące i matowe. W samym środku płótna, niemal niewidoczne z daleka,  były dwa ciemnoczerwone kółka, przypominające przekrwione oczy. Holly mogłaby przysiąc, że kiedy patrzy skosem, pod określonym kątem, widzi  poszarpane kontury czarnych piór. Nagle wydało jej się, że ktoś stanął za jej  plecami i dyszy jej w kark. W pierwszym odruchu chciała się odwrócić, przypomniały jej się jednak słowa sprzedawczyni z antykwariatu. „Tuż za twoimi  plecami stoi czarny cień. Niezależnie od tego, co będziesz robić, nie oglądaj się  za siebie”.
Było to zupełnie irracjonalne uczucie. Nie mogło tu być nikogo oprócz niej – coś  jednak powstrzymywało ją przed rozejrzeniem się i była pewna, że ktoś dyszy jej  w ucho. Kiedy podszedł do niej Tyrone, stała przed czarnym obrazem. Objął  ją ramieniem.
– Co o tym sądzisz? – spytał.
– Jeszcze nie wiem. Kto to malował?
– Jakiś facet, przyniósł mi rano. Spytał, czy mógłbym spróbować sprzedać.
– Ma tytuł?
– Zły los Siedem. Nie pytaj dlaczego. Nie widziałem wcześniejszych Złych losów.
– Żartujesz sobie. Taki ma tytuł?
– Dlaczego miałbym sobie żartować?
– Nie wiem. Chyba jestem przewrażliwiona. Może przesądna. Po prostu ktoś  życzył mi dziś rano nieszczęścia i od tej chwili mam zwidy. Nie wiem, czy to  dobra nazwa, ale wszędzie widzę znaki.
– Znaki? Masz na myśli czarne koty, orszaki pogrzebowe i aureole wokół słońca?
– Nie, po prostu rzeczy, które sprawiają, że czuję się nieswojo. – Opowiedziała o  Elliocie Josephie i jego klątwie w sądzie, o zaparkowanym pod antykwariatem  samochodzie Davida i słowach sprzedawczyni. – Teraz jeszcze ten obraz. Zły los  Siedem... możliwe, że ukazuje kruka. Dołączył do nich Matthew. Słysząc ostatnie  słowa Holly, przechylił głowę na bok.
– To może być oczywiście kruk, ale tak samo dobrze może to być wnętrze  szortów Mike’a Tysona o północy - stwierdził.
– Matthew... – jęknął Tyrone. Odwrócił się do siostry i zapytał: – Zjesz z nami  lunch? Wybieraliśmy się do „The Quarter Deck”.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Niemy strach
Cień nadziei
- recenzja
Niemy strach - Graham Masterton
Masterton psychologiczny, czyli życie w cieniu Kruka
- recenzja
Dom stu szeptów
Lekcja o unikaniu oryginalności
- recenzja
Rytuał
Średnio to widzę
- recenzja
Czerwone światło hańby
Haniebna sprawa
- recenzja
Tengu
Masterton (nieco) inaczej
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.