» Czytelnia » Opowiadania » Nie pytajcie mnie o człowieczeństwo...

Nie pytajcie mnie o człowieczeństwo...

Nie pytajcie mnie o człowieczeństwo...
Bycie łowcą czarownic to przede wszystkim umiejętność odpowiadania na pytania. Nie te, które zadają napotkani ludzie, ale te, które rodzą się w tobie każdego dnia. Ten, kogo one nie nękają, lub kto udaje, że go nie nękają, nie jest łowcą czarownic. Jest tylko jeszcze jednym z tych zaślepionych fanatyków, przed którymi drżą wieśniacy. Nie łudź się. Nie możesz spokojnie zabić i odejść. To zostaje w tobie, choćby gdzieś na dnie. Nieważne, ile lat służysz. Moja służba trwała dwadzieścia lat, nim nastąpiły te wydarzenia. Wydarzenia, które zmieniły wszystko. Zmaganie się z pytaniami staje się jeszcze trudniejsze, kiedy musisz dodatkowo zmagać się z własną legendą. Legenda to podły stwór, jeśli dopada cię za życia. To ona winna jest nienawistnym i pełnym strachu spojrzeniom z okien. To ona winna jest nadziei w sercu matki, która wyciąga do ciebie ramiona z pokrytym łuską dzieckiem. To ona winna jest temu uczuciu, które nawiedza cię zaraz po przebudzeniu. Uczuciu, które sprawia, że nie jesteś już sobą dla samego siebie. Jesteś tylko Sigurdem Salinssonem. Ale to nie jest niczyj inny problem, tylko mój. To ja nazywam się Sigurd Salinsson i muszę żyć z moimi pytaniami i z moją legendą. Legendą nieustraszonego, mężnego łowcy czarownic. To jego wszyscy widzą, kiedy patrzą z przestrachem w moją twarz. „Mówią, że przyjechał dawno temu z Norski…”. „Mówią, że najbardziej w Imperium lubi Talabheim i tam przesiaduje najdłużej, pijąc piwo u Krwawego Friedricha…”. „Mówią, że ma niezwykły miecz, z którym nigdy się nie rozstaje…”. „Mówią, że samym spojrzeniem umie rzucić straszne zaklęcie…”. Czasem przypominam sobie te dwadzieścia lat i zastanawiam się: kto mówi? Czy jest ktokolwiek, kto byłby ze mną przez te wszystkie lata? Czy jest ktoś, kto wiedziałby wszystko, kto znałby prawdę o mnie? Nie. Jestem sam. Byłem sam aż do wydarzeń, które mnie zmieniły. Sam podróżowałem po Imperium i Księstwach Granicznych, sam dotarłem do granic Kisleva. Byłem zawsze sam ze sobą. Sam z moją legendą, która rosła w siłę z każdym rokiem, sam z moimi pytaniami. Tym, co rozpoczęło serię zmian w moim życiu, było z pozoru nic nie znaczące uratowanie wieśniaka, Petera Frechzunga. Byłem wtedy w drodze do Nuln. Peter przyłączył się do mnie; był moim pierwszym prawdziwym przyjacielem od dwudziestu lat. Wtedy na krótko przestałem być sam. Jednak później, w Schwarzhof, kilkanaście mil od Nuln, spotkaliśmy przypadkowo mych dawnych wrogów. W wyniku wielu nieprzewidzianych wydarzeń byłem zmuszony zabić Petera. Zabić przyjaciela. Zabić mutanta. Wtedy pojawiły się pytania, którym sam nie mogłem dać rady. Wtedy też odmieniło się moje spojrzenie na świat i na misję, którą przysiągłem pełnić. W Nuln czekał na mnie kolejny z dawnych wrogów, mroczny elf, Amrond Illeamir. Wtedy, w wielkim mieście, czułem się otoczony nienawiścią i wrogością. Zrozumiałem po raz kolejny, że ludzkość nienawidzi łowców czarownic niemal tak samo, jak Chaosu. Opuściłem Nuln i ruszyłem przed siebie, na wschód, starając się trzymać z dala od ludzi. I znowu nastąpiło coś, co sprawiło, że pojąłem jakąś drobną część zła. Zła, z którym każdy z nas walczy, lecz którego pojąć nie może. Zrozumiałem to, patrząc w oczy zwyczajnego półorka, Rugrudda. Wszystko to, co się działo, było z pozoru zwyczajne. A jednak nie mogłem wyzbyć się przeczucia, że prowadzi to do konkretnego celu. I właśnie śmierć Petera dała początek drodze do niego. Zło i Chaos, które ścigałem całe życie, były teraz bliżej, niż mogłem to wyczuć. Wiedziałem, że następne wydarzenie zbliży mnie do celu jeszcze bardziej i czekałem, wciąż kontynuując swą wędrówkę. Zwracałem baczną uwagę na każdy kolejny krok, na każde kolejne zdarzenie. Wiedziałem, że jestem już blisko. I nie pomyliłem się. Z pozoru zwyczajne spotkanie z uznanym za szaleńca krasnoludem popchnęło mnie ku najstraszliwszym mocom Chaosu. Pojąłem wreszcie, że jego siła nie tkwi w mutantach ani Wojownikach Chaosu. Nie w zakazanych księgach czy nawet w spaczeniu. Ta siła polega na tym, że Chaos nie potrzebuje fizycznej formy, by przejąć władzę nad duchem. Prawdziwie groźnego Chaosu nie można dostrzec, jedynie wyczuć. Prawdziwie groźny Chaos, który nieustannie toczy świat od podstaw jest pozbawiony formy, jest całkowicie bezcielesny… Po raz kolejny Sigurd dziękował Sigmarowi za hart ducha, jakim obdarzyło go bóstwo. Po ostatnich wydarzeniach ciężko było mu opuścić Fichtendorf i Rugrudda. Nie wątpił, że tak właśnie musi postąpić; łowca czarownic nie może ulegać swoim słabościom. Człowiek nie pokona Chaosu, nie pokonawszy przedtem samego siebie. Były wątpliwości, wyrzuty sumienia, przewrotne myśli, które czasem wyglądały z jego oczu, gdy patrzył na swe odbicie w błękitnych wodach Aver. Ale wiedział, że musi sam się z nimi rozprawić. Łowca czarownic nie jest tylko człowiekiem. Zwykły człowiek nie zrozumie Chaosu. Dlatego musiał zginąć Peter Frechzung; dlatego właśnie taki, a nie inny los spotkał Oskara Felearssona. Byli przyjaciółmi; cóż jednak znaczy być przyjacielem łowcy czarownic? Nie pytajcie mnie o człowieczeństwo, pomyślał Sigurd, bo nie odpowiem nawet spojrzeniem. Teraz jednak od dłuższego czasu nic się nie działo; w każdym razie nic godnego uwagi łowcy. Znowu wbił się w rytm wędrówki, znowu każdy nowy dzień był podobny do poprzedniego. Dzień i coraz intensywniej świecące słońce; noc i oba księżyce, wyglądające złowieszczo spomiędzy koron drzew. Ciągle na wschód, w kierunku Karak Varn, wzdłuż rzeki, niebezpieczną i mało uczęszczaną drogą. Dziś też był taki dzień, taki słoneczny, pełen drzew, pełen wyczerpującej wędrówki i wsłuchiwania się w odgłos własnych kroków. Żaden inny dźwięk nie działał na Sigurda tak uspokajająco. Nie, żeby zazwyczaj był niespokojny, ale jako łowca czarownic musiał zachować czujność i być gotowy na niebezpieczeństwo w każdej chwili. Jednak słysząc własne kroki wśród leśnej ciszy czuł się bezpieczny. Wiedział, że bezpieczeństwo to złudzenie, ale wierzył w nie, jak długo potrafił. Szedł więc jak zwykle, nie za szybko, ale i również bez ociągania. Znowu był w drodze. To się stało nagle i było nieuniknione. Uszy łowcy musiały w końcu zadrżeć, spojrzenie musiało znowu stać się czujne; dłoń, do tej pory swobodna, sięgnęła miecza. Tak było zawsze, nic nie trwa wiecznie, łowca nigdy nie zazna spokoju w tym nieszczęsnym świecie. Znowu wewnętrzny alarm, podwyższona czujność, gotowość do starcia z każdym przeciwnikiem. To się w końcu musiało stać. I stało się. Oto jeden obcy dźwięk przedarł się przez szmer rzeki i szum liści do uszu Sigurda. Kroki. Dźwięk kroków, drobnych i lekkich, być może dziecka lub halflinga. Nie należy jednak zbytnio wierzyć własnym uszom; Chaos bywa zwodniczy. Nawet najbardziej przerażający potwór może wydawać najbardziej niewinne odgłosy. Nie zburzyło to spokoju łowcy. Był gotów do walki; w jakiś sposób nawet za nią tęsknił. Vakkrondh pewnie leżał w jego dłoni - od lat ten sam, wierny i niezawodny miecz, któremu Sigurd mógł zaufać jak najlepszemu przyjacielowi. Stanął w odpowiedniej pozycji, w każdej chwili gotowy do ataku. Kroki były coraz bliżej i słychać było już ciężki oddech. W końcu zza zakrętu wyłoniła się mała, pulchna postać. Pucołowate, rumiane policzki, owłosione stopy, mały, zadarty nos, pulchne rączki. Niziołek. Istota spojrzała na Sigurda z przerażeniem. W dłoni halflinga pojawił się nóż. Łowca jednak wyczytał z oczu przybysza tylko strach. Opuścił więc miecz i przybrał możliwie przyjazny wyraz twarzy. Zbliżył się do niziołka wolnym krokiem. Ten cofnął się minimalnie.

- Witaj. - powiedział Sigurd. - Kim jesteś?

Przybysz nie odpowiedział, ale nie wyglądał już na tak przerażonego.

- Nie uczynię ci krzywdy. - zapewnił łowca. - Mogę ci pomóc. Nie obawiaj się.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Niziołek podszedł do Sigurda. Ciągle drżał, ale otworzył usta i odezwał się.

- Nnnnnajemnicy... wyjąkał. - Wwwioska...

- Jaka wioska? - zapytał Sigurd. - Czy oni… zrobili coś… złego?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

- Nnnie… - zaprzeczył halfling. - Ooodeszli… tttylko krasnolud…

- Mówże wreszcie, co się stało! - zdenerwował się łowca. Niziołek skulił się w sobie, ale zaczął w miarę płynnie mówić.

- Bo, psze pana, oni szli z Talabheim chyba, i oni służą Heinrichowi von Hartbad, i z nimi był jakiś krasnolud, ale mówili, ze zwariował, struli go i do drzewa przywiązali, i wysłali mnie, żebym go uwolnił, jak już odejdą. Ale psze pana, znaczy, Herr Łowco, ja nie mogę, bo on krzyczy, że nas pozabija i mnie i ja się boję, bo mam żonę i troje małych dzieci i…

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

- Dobrze, dobrze, znaczy krasnolud jest przywiązany i boisz się go uwolnić, tak?

- Tttak… no i mówią, że zwariował… strasznie krzyczy i przeklina… Chaos to, Chaos tamto… wszyscy się go boją…

- Prowadź mnie tam! - rozkazał łowca.

- Dzięki ci, panie! Oddam ci te pieniądze, co je dostałem od ich dowódcy…

- Nie trzeba. Prowadź! - ponaglił go Sigurd.

Czuł podniecenie; po raz pierwszy od dawna. To było to, co w tej pracy niemal lubił: nagłe spotkanie, nagły kłopot, nagła zagadka i rozwiązanie, które tylko czeka na odkrycie. Nie listy potrzebujących, nie posłańcy, a spotkanie na drodze i jego pomoc, której nie spodziewał się nikt. Tak jak w Schwarzhof, tak jak koło Fichtendorfu i jak wiele razy w ciągu ostatnich dwudziestu lat. To właśnie do tych wspomnień łowca wracał po wielu latach. Poza tym mowa była o krasnoludzie, a Sigurd od zawsze podziwiał tę rasę. Dawno temu, kiedy usiłował rozwikłać zagadkę zniknięcia jedynego syna hrabiego Ericha von Schattenheim, znalazł się w - wydawało się, beznadziejnej - sytuacji z kilkoma krasnoludami. Wolał się nie zastanawiać, co by było, gdyby nie Drumin Bladolicy i Vakkri Thingrimsson. To właśnie wtedy łowca dostał miecz, który od imienia swego wybawcy nazwał Vakkrondhem. Jakże dawno to było, pomyślał Sigurd. Prawie dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze działał w amoku i rozpaczy po wydarzeniach w domu Felearssona. Teraz jestem spokojniejszy, stwierdził łowca, nie działam z żądzy zemsty. Teraz wykonuję misję powierzoną mi przez Sigmara. Po raz kolejny zastanawiał się, co było dla niego lepsze. Krzyki krasnoluda było słychać już z daleka. Był wściekły, to się dało rozpoznać po liczbie przekleństw, wykrzykiwanych przezeń zarówno w reikspielu, jak i w khazalidzie. Groźby i wrzaski rozlegały się echem po całym lesie. Halfling spojrzał ze strachem na łowcę, kiedy do jego uszu doszły groźby pod adresem wszystkich niziołków, jakie żyją na tym przeklętym świecie. Obecność Sigurda dodawała mu jednak odwagi i dość pewnym krokiem podszedł aż do zarośli.

- Tam. - szepnął. - Za tymi krzakami. Taki duży dąb, tam go przywiązali. Niech pan…

- Dziękuję. - odrzekł Sigurd. - Wracaj do domu, ja się tym zajmę.

- Niech Sigmar pana chroni, Herr Łowco! - powiedział niziołek i oddalił się spiesznym krokiem.

Łowca zbliżył się do zarośli. Powoli rozchylił gałęzie i ujrzał krasnoluda. Miał rude długie włosy i takąż brodę, zaplecioną w trzy warkocze. Potężne ręce szarpały bezskutecznie więzy. Czerwoną ze złości twarz znaczyło wiele blizn. Sigurd spokojnie wyszedł zza krzaków, bez strachu zbliżając się do krasnoluda. Ten z początku go nie zauważył, dopiero, gdy ujrzał łowcę dwa kroki przed sobą, przestał krzyczeć, ale jego twarz nadal wykrzywiała wściekłość.

- Czego tu szukasz, człowieczku? - warknął. - Szaleńca? Idioty? Źle trafiłeś, choć pewnie inni, podobni tobie, inaczej mówili. Widzisz ofiarę braku zaufania, waszego ludzkiego, po stokroć przeklętego braku zaufania…!

- Przyszedłem cię wysłuchać. - odparł Sigurd. - Nie jestem jak inni. Opowiedz mi o tym, co innym wydawało się niemożliwe.

- Łowca czarownic, co? - mruknął krasnolud nieco spokojniej. - Specjalista od Chaosu?

- Owszem. - odrzekł łowca. - Przyrzekam, że nie będę się śmiał, ani nie uznam cię za szaleńca. Uwolnię cię, jeśli mi opowiesz.

- Najpierw mnie uwolnij, to pogadamy! - warknął. - Nie będę spętany mówił o tym, co pęta ten nieszczęsny świat!

Sigurd podszedł do krasnoluda z mieczem i bez wahania rozciął jego więzy. Nieznajomy wyszarpnął się gwałtownie i wydał z siebie wściekły ryk. Łowca odsunął się, gdy spojrzenie krasnoluda padło na niego, lecz po chwili spostrzegł, że świeżo wyzwolony spogląda na jego miecz. W pewnej chwili bezceremonialnie chwycił go za klingę i obrócił, nie zważając na krew, której świeże krople upadły na suchą glebę.

- Nasza robota. - rzekł ze zdziwieniem. - Karaz-a-Karak.

- Tak. - potwierdził Sigurd.

- Tylko trzech naszych wyrabia jeszcze takie miecze. Teraz już dwóch. Od dawna go masz?

- Dwadzieścia lat. - odpowiedział łowca. - Niecałe.

- To mógł być Vakkri Thingrimsson, mój wieloletni przyjaciel i powiernik, również mógł być to Irt Trobsson… może i Bragni Rugnarsson, chociaż on jest zbyt dumny, by rozmawiać z ludźmi. Powiedz, człowieczku, który z nich go wykonał?

- Vakkri. - odrzekł Sigurd. - Rad jestem, że trafiłem na jego przyjaciela. Czy wiesz może, jak on się miewa?

- Niestety. - krasnolud przybrał smutny wyraz twarzy. - Złożył przysięgę Grimnirowi.

- Rozumiem. - odpowiedział łowca ze smutkiem, chociaż wiedział, że nigdy tego nie zrozumie, postanowił jednak nie gnębić krasnoluda bolesnymi pytaniami. - Chciałbym go jeszcze ujrzeć, winien mu jestem wiele za uratowanie życia. Przyjaźniłem się z nim za dawnych lat. Ten miecz, Vakkrondh, nosi imię właśnie po nim.

- Przyjaciele Vakkriego są moimi przyjaciółmi! - zawołał niemal radośnie nowy znajomy. - No, człowieczku, ja od razu wiedziałem, żeś nie jest zwyczajnym słabeuszem jak ci inni, co to się nawet bali mnie zostawić niezwiązanego. Jestem Lhazil zwany Stumpfzahnem, jako że przegrałem czubki mych zębów w zakładzie z pewnym podłym szlachcicem. Jakie jest twe imię, łowco?

- Sigurd Salinsson. – odparł Łowca. - Powiedz mi jednak, Lhazil, jak doszło do tego, że krasnolud z Karaz-a-Karak, przyjaciel Vakkriego, został przywiązany do drzewa i okrzyknięty szaleńcem?

- To długa historia. - zasępił się Lhazil. - Niezbyt ciekawa do tego. Pewnie trochę wiesz. Wraz z ludźmi von Hartbada szliśmy z Talabheim. Ja i sami ludzie. Największe wyrzutki społeczne Imperium i kilku kislevickich pijaków. W dodatku dowódcą jest ten palant, Siergiej Karnov… po prostu wielka pomyłka, całkiem niepotrzebna, w dodatku. Ale wytrzymałbym, gdyby nie to. To się zaczęło jakiś czas… chyba kilka dni temu… z sześć, siedem, o ile się nie mylę… zaczęły się problemy… że się tak wyrażę, z bronią…

- Znaczy…? - dopytywał się łowca.

- Znaczy, odniosłem na początku nikłe wrażenie, które z czasem przerodziło się w pewność i strach… przyznaję, że sam najpierw myślałem, czy aby ze mną wszystko w porządku, ale znam siebie. Broń ożyła, łowco. Nie od razu, stopniowo, dzień za dniem. Wyobraź sobie moje zaskoczenie i przerażenie, gdym to odkrył. Żywe miecze!

- Broń magiczna? - zapytał Sigurd z podnieceniem w głosie. Krasnolud pokręcił głową przecząco.

- Jeśli tak, to zła to była magia, łowco. To nie było to, że miecze same wyskakiwały i atakowały wrogów. Żeby tyle, to bym się nawet cieszył, bo gobosów i orków tośmy spotkali co niemiara. Nie, nie. Tam miecze rozmawiały ze sobą nocami. Unosiły się w powietrzu, biło od nich takie złowieszcze, zielonkawe światło. Nie słyszałem, o czym gadają; odwagi mi nie brak, ale na wsparcie innych liczyć nie mogłem. Ciemne noce, żaden człeczyna nie wyśledziłby tych przerażających zebrań. Ja jeden, nieszczęsny…

- A co na to Karnov? - łowca mimowolnie spojrzał z zaniepokojeniem na Vakkrondha.

- A co Karnov, pyta. Karnovowi nie w smak był krasnolud. Ten to wszędzie by rywalizował, taki typ. Głupi, a silny. Jak się rozniosło, że Lhazil widzi i słyszy gadające miecze, to się nawet nie śmiał. Przylazł i kazał gębę na kłódkę trzymać, pod karą śmierci. A że bez pozwolenia Hartbada zabić nie mógł, to struł i do drzewa przywiązał. Żeby taki głupi nie był, to bym go podejrzewał, ale on by nic nie wykombinował, idiota.

- Rozumiem. - odrzekł Sigurd. - Dawno poszli?

- Wczoraj popołudniem, późno dosyć. Na wschód się udali, bo to tam miał Hartbad jakieś problemy. Blisko celu byliśmy, bo Karnov dawał ze dwa dni na dojście.

- Dokąd?

- Eiseck.

Eiseck, pomyślał łowca. Skądś to znam, czy to nie tam mieli się udać Drumin i Vakkri? Lata temu… Tak, Eiseck, miasto na wschodzie Imperium, dawniej przyjazne przybyszom, pełne ludzi, dziś ponoć zrujnowane przez ataki orków. Gnijące od środka, nadżerane przez Chaos. Słyszał już niejedno o przybyszach stamtąd, którzy zapadali na śmiertelne choroby z powodu skażenia wody spaczeniem. Wprawdzie były to sporadyczne przypadki, ale zawsze… Niewiele czasu potrzeba, by zniszczyć spokój jakiegoś miasta. Chaos dociera wszędzie w różnych postaciach, pomyślał Sigurd. Ma tę przewagę, że nie posiada ciała, przyobleka je czasem, dla niepoznaki, ale w czystej postaci nie jest materialny. Jakie sprawy, wymagające takiej wyprawy, mógł mieć w Eiseck Heinrich von Hartbad? Sigurd był poważnie zaniepokojony. Może to oznaczać, że hrabia jest zamieszany w jakieś brudne sprawki. Do Eiseck nie przyjeżdża już nikt o zdrowych zmysłach, a sami mieszkańcy starają się jak najszybciej uciec z przeklętego miasta. Skoro jednak hrabia inwestuje w tyle istnień ludzkich… Trzeba się pospieszyć, zdecydował Sigurd. Z krasnoludem nie dogoni ludzi hrabiego, ale można spróbować innej drogi. Nie jest ona bezpieczna, ale za to o wiele krótsza. Powinni dać radę, o ile się pospieszą. A Lhazil wyglądał na żądnego zemsty, więc można żywić nadzieję, że przyspieszy to jego krok i pozwoli odnaleźć Karnova przed dotarciem do miasta.

- Lhazil. - rzekł poważnie. - Pozwól, proszę, że uczynimy wedle mojego planu…

- Jeśli uratował cię Vakkri, musisz być wyjątkowym człowieczkiem. - odparł Lhazil. - Powiedz, cóż wymyśliłeś.

Sigurd spostrzegł, że cały czas do tej pory stał. Opadł na trawę i spojrzał w oczy krasnoluda.


Lhazil szedł powolnym krokiem, stawiając stopy ostrożnie. Łowca wyprzedzał go o kilka kroków, ale cały czas nie tracił czujności. Szedł tędy ostatnio przed piętnastu laty i wątpił, aby od tego czasu droga zmieniła się na lepsze. Był to obszar słabo chroniony i niebezpieczny ze względu na bliskość Eiseck. Tu mogli spotkać wszystko. Nie wiadomo, co może czaić się między tymi drzewami, czekając ze zniecierpliwieniem na ich nadejście. Łowca spojrzał na towarzysza, próbując wyczytać z jego twarzy strach. Krasnolud jednak nie wyglądał na przestraszonego. Wymachiwał dumnie swym toporem i co chwila wtrącał jakiś komentarz, który nawet u Salinssona wywoływał cień uśmiechu. Smutek ogarnął serce Sigurda na wieść o Vakkrim. Thingrimssona mógł nazwać nawet przyjacielem, nielicznym spośród wszystkich istot w świecie. Nie spotkali się już nigdy więcej, ale łowca wierzył zawsze, że Vakkri sobie poradzi i modlił się o to do Sigmara. Był pewien, że na drodze życiowej, przyjaciela będą spotykały same zwycięstwa. Po prostu czuł, że Vakkri na to zasługuje, że jest wart szczęśliwego i godnego życia. Tymczasem stało się coś, co splamiło jego honor i nakazało mu złożyć przysięgę Zabójcy. Możliwe, że krasnolud nie żyje już, zabity przez hordę goblinów lub jakiegoś przerażającego potwora.

- Vakkri żyje. - rzekł nagle Lhazil, jakby odczytując jego myśli.

Łowca spojrzał na niego.

- Skąd…

- Bo to Vakkri. Nie zginie, póki bogowie mu na to nie pozwolą.

- Chciałbym tylko, żeby był szczęśliwy. - powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie Sigurd. Wstyd go ogarnął i pomyślał, że straci zaraz szacunek Lhazila. Ale krasnolud spojrzał tylko na niego dziwnym wzrokiem.

- Może bogowie wysłuchają twego życzenia, łowco, skoro tak wiernie im służysz. - mruknął, po czym zmienił temat. - Daleko do tego przeklętego miasta?

- Blisko. Znaczy, w moim rozumieniu. - sprostował łowca, przypominając sobie, że Peter zawsze narzekał na jego tempo. - Dziś wieczór dotrzemy już w okolice miasta, o ile nie spotkamy nikogo godnego uwagi.

- Masz na myśli gobosy, człowieczku? - pytanie zabrzmiało jak stwierdzenie.

- Albo gorzej. - potwierdził Sigurd.

Ich trzech. Sigurd, Lhazil i duch Vakkriego między nimi. Szli znowu w milczeniu, pogrążeni w myślach. Vakkrondh nagle zdał się łowcy ciężki. Nagle wszystko stało się cięższe. Powietrze, ziemia, każdy oddech, krok, rzeczywistość. Coś się zmieniło. Jakby nabrało innego kształtu. Wszystko było nagle jakieś inne. Przepełnione Vakkrim.

Nawet Oskara czy Petera nie brakowało łowcy tak bardzo.

Morrslieb świecił jasno na granatowoczarnym niebie, gdy doszli do dużego dębu, rosnącego przy zakręcie. Łowca poczuł dym i usłyszał głosy, dobiegające z daleka. Lhazil potwierdził, że należą one do Karnova i jego ludzi. Było to zresztą do przewidzenia - krasnolud szedł w miarę szybko, a goblinów ani innych podłych stworzeń nie spotkali, więc wszystko układało się zgodnie z planem. I dobrze się stało, bo rozmowa z Lhazilem była tak samo ciężka, jak milczenie. Atmosfera ciągle nasycona była wspomnieniami, tak żywymi dla nich obu. Stumpfzahn myślał o Vakkrim, z którym się wychował. Łowca myślał o Vakkrim, który uratował mu życie. Obaj myśleli tylko o nim i o tym, co by było, gdyby tu teraz był. Nawet sprawa hrabiego zeszła na dalszy plan, choć Salinsson usiłował skierować swe myśli na nią. Bezskutecznie. Teraz jednak byli tak blisko, zaledwie drzewo i zarośla dzieliły ich od ludzi von Hartbada. Teraz muszą na chwilę przestać, muszą spojrzeć w tamtą stronę i zacząć żyć teraźniejszością. W przeszłości nigdy nie znajdą odpowiedzi na zagadkę żywej broni.

- Uważaj. - powiedział Sigurd. - Musimy zbliżyć się do nich tak, żeby nas nie usłyszeli. Stąpaj ostrożnie, idź za mną, nie mów nic… właściwie to…

- Mogę nawet nie oddychać, jeśli to ma pomóc, człowieczku. - zapewnił krasnolud.

Łowca modlił się do Sigmara, żeby ludzie von Hartbada ich nie usłyszeli. Lhazil nie umiał poruszać się cicho w lesie. Każdy szelest zdradzał wrogom ich obecność. Jeśli Karnov ich usłyszy - a, choć głupi, miał opinię świetnego wojownika - znajdą się w marnym położeniu. Walka nie miałaby żadnego sensu. Ucieczka skazana będzie na niepowodzenie, jeśli chodzi o krasnoluda. Będzie można oczywiście spróbować ukryć się w lesie, ale to mogło się równać śmierci jeszcze gorszej niż z rąk tych ludzi. Nikt ich jeszcze nie usłyszał. Na razie są bezpieczni, o ile w okolicach Eiseck można mówić o bezpieczeństwie. Wszystko jest dobrze, powtarzał sobie łowca. Nie ma powodu do niepokoju. Vakkri. Gdzie jesteś, Vakkri? Dlaczego nie tu, kiedy chcesz ścigać Chaos, dlaczego nie możesz po prostu walczyć, a nie szukać śmierci? To nie tak miało być, co się stało, jeśli to przeze mnie, po co wtedy przykładałeś do tego rękę? Ja mógłbym nie żyć, ale skazywać cię na życie z tym, to nie w porządku, niesprawiedliwe. Żaden człowiek nie jest tyle wart! Spokojnie, nie zamieniaj się w panikarza, rozkazał sobie Sigurd. Tu nie ma nic niezwykłego, tylko ludzie potrzebujący pomocy. Nieraz przecież bywało, że potrzebujący byli wrogo nastawieni…

Głosy nagle ucichły.

- Co, do stu tysięcy snotlingów?! - warknął Lhazil.

- Nie wiem! - szepnął Sigurd, zdezorientowany.

Rozchylił ostrożnie gałęzie. Ujrzał tylko dopalające się ognisko. Wokół leżały jakieś śmieci, resztki jedzenia, ale ani żywej duszy wśród ciemności nocy. Jakby nagle rozpłynęli się w powietrzu, choć przecież byli tam chwilę temu. Wyszli wraz z Lhazilem zza krzaków, starając się szybko zorientować w sytuacji. Nagle zniknęli? Tak po prostu? Niemożliwe. Na pewno gdzieś tu są. Vakkri by ich znalazł. Jeszcze przed chwilą było ich wyraźnie słychać. Niech to snotling, znowu magia. Chaos tu, Chaos tam. Vakkri, co się dzieje? Lhazil wiedział lepiej od nich. Nie słuchali. To ich dostało. Nie posłuchali krasnoluda i mają, wcięło ich na krótką chwilę przed nadejściem pomocy, ironia losu.

Ale niezupełnie.

Rozległ się metaliczny zgrzyt, po czym usłyszeli znowu głos Siergieja Karnova.

Tuż za nimi.


Miecz otoczony był zielonkawą poświatą, która pulsowała przy każdym jego słowie. Chociaż nie miał ust, Sigurd dokładnie słyszał jego głos. Był wielki, sporo większy od pozostałych. Im bardziej ostrze zbliżało się do nich, tym bardziej przenikliwe zimno czuli na twarzy obaj towarzysze. Zielone światło kłuło w oczy, drażniło wszystkie zmysły. Widać było, kim on jest. Jest panem. Jest największym z nich wszystkich. Unosił się w powietrzu, lekko kiwając się na boki.

A za nim inne miecze.

Też unosiły się w górze, zgrzytając i szepcząc. Właśnie tak - tylko największy z nich mówił, reszta szeptała. Czekały, ścieśnione za dowódcą, na rozkaz. Choć nie miały oczu, łowca widział dokładnie, że czują przed nimi strach. Tylko obecność dowódcy i magia Chaosu trzymała je tutaj.

- Stumpfzahn i jego towarzysz! - zazgrzytał największy miecz głosem Karnova. - Spokojnie, chłopcy. - zwrócił się do swoich. - Lećcie już do Eiseck. Ja do was dołączę, tylko wyjaśnię coś z tymi tu. Widzicie - wskazał na miecze przecinające srebrnymi iskrami czerń nocnego nieba. - Oto my. Myślicie, że to tylko wybryk szaleńca von Hartbada, a nigdy nie ogarniecie umysłami ogromu tego przedsięwzięcia. Być może nawet ja nie wiem wszystkiego, być może coś jeszcze jest dla mnie tajemnicą. To jest to, czego tacy jak wy nigdy nie zrozumieją, nawet, jeśli próbowałbym to wyjaśnić zwyczajnym językiem. Zresztą, co ja was będę tym zanudzał przed śmiercią…

- Dlaczego ja… - przerwał, mimo strachu, Lhazil, ale urwał. Zrozumiał.

- Krasnolud, krasnolud. Jesteś istotą niepodatną na magię, czego hrabia nie przewidział. Nie zadziałał na ciebie napój, który roznosiły wtedy te dziewki, pamiętasz go jeszcze? Nieważne zresztą - może masz też słabą pamięć. Spieszno mi do Eiseck, więc wybaczcie, ale muszę was zabić.

Z tymi słowy rzucił się na krasnoluda. Lhazil tylko prychnął i zamierzył się toporem, ale, o dziwo, Karnov okazał się wyjątkowo mocny. Mimo znacznej siły krasnoluda walka była wyrównana, co nie miałoby miejsca, gdyby podły odmieniec był w ludzkiej postaci.

I cios za ciosem, raz po raz. Ożywiony spaczeniem miecz i topór. Mimo wysiłków Sigurda, łowcy nie udało się do nich zbliżyć. Jakaś tajemnicza moc odpychała go od miecza. Wiedział, co to za moc. To był właśnie czysty Chaos, którego nikt nie mógłby ujrzeć, choćby służył mu całe życie. Nie mógłby, bo Chaos nie należy tylko do tego świata, należy również do czegoś niepojętego, co leży poza nim.

Jakie to dziwne, a zarazem oczywiste, pomyślał Sigurd. Chaos w czystej postaci nie ma ciała, więc to wszystko nie powinno nikogo dziwić. A jednak żywa broń była uważana za coś niezwykłego nawet jak na Chaos. Ludzie są dziwni, stwierdził po raz kolejny łowca.

Lhazil szybko się zmęczył. Nie ma się czemu dziwić; krasnoludy nie należą do istot szczególnie szybkich, a w walce z ożywionym mieczem szybkość i zwinność były podstawą wygranej walki. Topór nie latał już tak szybko, a ciosy Karnova były coraz silniejsze. Sigurd patrzył na to bezsilnie. Za chwilę broń zdradzi właściciela, jak to nieraz bywało. Lhazil zginie, choć opierał się tak długo, cały jego wysiłek pójdzie na marne. Łowca ciągle nie mógł zadać mieczowi żadnego ciosu. Moc spaczenia odpychała go od krasnoluda i Karnova, który lśnił złowieszczo w świetle Morrslieba.

Zaraz…

Morrslieb!

Łowca spojrzał na księżyce. Morrslieb. Światło Morrslieba.

Sigurd ściągnął płaszcz, podszedł od tyłu do Karnova i narzucił go na niego energicznym ruchem. Miecz upadł na ziemię, ciągle wściekle się wijąc, ale zdecydowanie osłabł. Łowca podszedł raz jeszcze i zadał cios.

Zgrzyt metalu.


Kiedy Lhazil odwinął Karnova z płaszcza, ujrzał tylko złamane na pół ostrze. Pogruchotane kawałki tego, co kiedyś było człowiekiem, stwierdził i wzdrygnął się na tę myśl. Nie. Tu nie ma nic z człowieka. Tu jest tylko pokonany Chaos. Niegroźny, okiełznany, choć z pewnością nie ostatecznie martwy. To nie Karnov, tylko ożywiona spaczeniem broń, która miała siać zniszczenie i śmierć. Ale to się nie stanie. Miecz stracił już zielonkawą poświatę, był tylko zwyczajnym kawałkiem metalu. Przyjrzał mu się dokładnie. Nie miał w sobie nic niepokojącego. Zwykły człeczy miecz, pomyślał.

Spojrzał na Sigurda, który oglądał uważnie ostrze Vakkrondha. Łowca przeniósł nagle spojrzenie na krasnoluda.

- To nie koniec. - stwierdził.

Nie. - skinął głową Lhazil.

- Idziesz do Eiseck? - zapytał, z napięciem wpatrując się w twarz towarzysza.

- Choćby zaraz. - odrzekł szybko krasnolud.

Sigurd Salinsson obejrzał jeszcze raz swój miecz. Zrozumiał, że Vakkri był przy nim zawsze, i będzie do końca, do samej śmierci łowcy. Zwyczajny kawałek metalu może stać się narzędziem wielkiego zła, ale może też chronić właściciela i walczyć dla tego, co jeszcze jest dobre. A w tym tu kawałku jest Vakkri, który zawsze chciał walczyć w słusznej sprawie. Sigurd poczuł się bezpieczny.

Spojrzał z uśmiechem na Lhazila i uniósł Vakkrondha wysoko. Ostrze zalśniło w blasku księżyców.

- Vakkriego! - zawołał, wskazując drogę do miasta.

Chciałbym móc jeszcze raz ujrzeć wtedy mury Eiseck; móc przystanąć pod nimi i jeszcze raz to wszystko przemyśleć. Wiem. Nie cofnąłbym się. Moja decyzja w żaden sposób nie uległaby zmianie. Byłem pewien, że postępuję słusznie; teraz też jestem. Chciałbym jednak móc jeszcze raz stanąć tam, już wiedząc, co się wydarzy i popatrzeć chwilę na siebie. Popatrzeć we własne oczy i pomyśleć chwilę nie o Chaosie, a o Sigurdzie Salinssonie. Może usłyszałbym wtedy tamto pytanie; pytanie, które zagubiło się gdzieś w tym wszystkim, a w odpowiedzi na które krył się ratunek. Nie jestem z siebie dumny i nigdy już nie będę. Te wydarzenia zmieniły mnie na zawsze. Może gdybym usłyszał to pytanie, pozostałbym człowiekiem wartym tej wielkiej legendy.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, co niesie ze sobą podróż do przeklętego miasta. Czułem jedynie, że jestem już blisko celu. Obecność Lhazila utrzymała mnie w jednym kawałku; gdyby nie on, być może zapomniałbym o wszystkich pytaniach. Nie jestem z siebie dumny, jak już mówiłem – ale też nie straciłem mego honoru. Jestem Sigurdem Salinssonem i w mej legendzie jest ziarno prawdy.

Gdy wspominam Eiseck, przestaję jednak wierzyć w tę legendę. Każdy, kto znałby prawdę, przestałby w nią wierzyć. To były najmroczniejsze chwile w moim życiu. Chaos uderzył bezpośrednio we mnie; nie tylko on zresztą. Choć może nie jest to dobre usprawiedliwienie, jestem pewien, że nikt nie wytrzymałby tej próby. To, co miało nadejść, było dużo straszliwsze niż to, czego oczekiwałem po tym mieście. Jedyną barwą, jaką odtwarzam w pamięci, jest czerń, spowijająca tamte wydarzenia. Chciałbym móc jeszcze raz przeżyć całe życie do tamtego momentu i spojrzeć raz na siebie. Może po prostu roześmiałbym się…może odwróciłbym wzrok w inną stronę. Jedno jest pewne; nie mogę tego zrobić. Już nie. Wybrałem los niewolnika. Wybrałem więzy, które mnie spętały na zawsze…


Świt rozlał się po niebie szarą smugą i oświetlił drogę do miasta. Las się już skończył i oto na wprost przed sobą łowca i krasnolud ujrzeli mury Eiseck. W szarości świtu miasto wyglądało na więcej niż upiorne. W białawej mgle zrujnowany mur ledwie majaczył przed ich oczami, ale i to wystarczyło, żeby zasiać w nich ziarno niepokoju. Lhazil pomyślał sobie, że za nic nie chciałby oglądać go w świetle Morrslieba, kiedy najstraszliwsze potwory Chaosu budzą się ze snu. Zresztą Chaos jak Chaos, zwykłe gobosy mogą tam być, a bo to trudno je spotkać w takiej okolicy? I wszystko inne… A najbardziej martwili Lhazila ludzie von Hartbada. Ludzie? Krasnolud pokręcił głową. Chwała Grungniemu, że on sam jest tak niepodatny na magię i nie stał się żywym toporem. Karnova nie żałował, bo nie znosił idioty, ale taki Stanisław czy Martin, to byli całkiem porządni chłopcy, oczywiście jak na słabą człeczą rasę. A teraz? Dusze zaklęte w metal, spaczone, złe. Kto wie, jak wielkim szaleńcem jest hrabia i ci, którzy z nim się w tym szaleństwie jednoczą?

Sigurd szedł w milczeniu obok krasnoluda. Czuł senność i wiedział, że nie była ona spowodowana tylko brakiem snu tej nocy. Tak działała obecność magii Chaosu, bliskość tych, których ten nieszczęsny świat nigdy nie powinien był ujrzeć. Łowca postanowił, że odpoczną jeszcze przed wejściem do miasta. Nie wierzył po prawdzie, że to cokolwiek da, ale spróbować trzeba. Spojrzał na Lhazila. Krasnolud zdawał się nie bać, ale kto wie, co w takim siedzi. Może w środku krzyczy ze strachu i błaga bogów o wybawienie. Nikt go nie przejrzy, taka rasa.

Eiseck było coraz bliżej, coraz większe wydawały się jego mury. Co nas czeka, zapytał sam siebie łowca, patrząc na szare, zasnute chmurami niebo. Czy znowu człowiek, którego własna słabość zaprowadziła do zguby? A może ktoś taki jak Amrond Illeamir, który ze wzoru praworządności potrafił uczynić wiernego sługę Chaosu? A może ktoś pokroju Yvonne von Traubenbach, straszny i niepokojąco piękny? Czy coś jeszcze gorszego, czego nie mogli sobie nawet wyobrazić? Sigurd obserwował bacznie towarzysza i coś w jego wyrazie twarzy kazało mu sądzić, że i on zmaga się z wątpliwościami.

Czy on, Sigurd Salinsson, kiedykolwiek się z nimi rozstał, odkąd dwadzieścia lat temu zajrzał przez brudne okno domu Felearssona?

- Możesz jeszcze zmienić zdanie i zawrócić, Lhazil. - rzekł łowca czarownic.

Przed nimi rozciągała się szeroka ulica. Przechodnie - bardzo nieliczni - spoglądali na nich z lękiem i niechęcią. Zrujnowane budynki przesłaniał cień, który na pewno nie był tylko deszczowa chmurą. Nikt z przechodzących choćby w najmniejszym stopniu nie wydawał się godny zaufania.

- Nie obrażaj mnie, człowieczku. - warknął Lhazil. - Jestem krasnoludem.

- Tak tylko pytałem. - mruknął Sigurd. - To niebezpieczna wyprawa.

- Wiem.

Łowca dał spokój, widząc wyraz twarzy towarzysza. Może i wie, mało to Chaosu w Górach Krańca Świata? Na pewno nieraz się z nim zetknął. Niemało zła musiał już ten krasnolud widzieć, skoro nawet czubki zębów postradał. A zresztą, czego oczekiwałem, zapytał siebie Sigurd, czy tego, że zawróci i pójdzie w swoją stronę? Nie; żaden krasnolud by tego nie zrobił. A na pewno nie przyjaciel Vakkriego.

Sam Vakkri był przecież tak odważny i waleczny, że duch walki wstępował we wszystkich wokół. Vakkri nie tracił głowy w żadnej sytuacji; Vakkri był rozsądny, ale nie bał się postąpić inaczej od reszty. Przecież wtedy, dwadzieścia lat temu w Schattenheim, nikt by nie wrócił po człowieka, nikt nie starałby się go uratować, nikt nie dałby mu tak wspaniałego miecza. On jeden. Vakkri Thingrimsson.

- Masz jakiś plan, człowieczku? - zapytał Lhazil, gdy minęła ich kolejna banda najemników, która jednak nie przypominała ludzi Karnova.

- Powiedzmy. - odrzekł Sigurd. - Najpierw jednak przydałoby się odświeżyć gdzieś umysł.

- Masz na myśli piwo? - ucieszył się krasnolud.

- Jak najbardziej. - skinął głową łowca. - Nie uważasz, że powinniśmy coś zjeść i wypić, zanim ruszymy na poszukiwania?

- Krasnolud może nie jeść i całe tygodnie, ale bez piwa nie wytrzyma długo żaden z nas! - mruknął Lhazil. - Choć należysz do tej słabej rasy, to trzeba ci przyznać, że pomysły jak do tej pory masz przednie.

No to w drogę. - rzekł Salinsson i mimo wszystko uśmiechnął się.


Oczekiwania obu towarzyszy były jednak zbyt wygórowane. Zapomnieli, że znajdują się w Eiseck, w związku z czym rozczarowanie ich było wielkie. Oczekiwali odpoczynku, skromnego, ale smacznego posiłku, spokoju. A zamiast tego zastali, szkoda gadać, zaduch, słabe światło, hałaśliwe rozmowy, tu i ówdzie sprzeczki. I kiepskie piwo, dodał w myślach Lhazil Stumpfzahn, sącząc z kufla złoty płyn. Woda, pomyślał z pogardą krasnolud. Sigurd nie zwracał uwagi na pity napój, rozglądając się na boki w zadumie. Żadnego punktu zaczepienia. Nikogo, kogo można by spytać o ludzi von Hartbada. Nikogo, komu można by zaufać. Zaufać, pomyślał Sigurd, uśmiechając się ironicznie. Nie ten świat, nie ten świat, tu zaufanie musi być względne, inaczej łatwo zginąć. Oskar Felearsson, Peter Frechzung, Rugrudd - doświadczenie nauczyło Sigurda, że najlepszą obroną przed Chaosem jest podejrzliwość.

Faktycznie, piwo nie było zbyt dobre. Salinsson pamiętał jeszcze "Krwawego Friedricha" w Talabheim i różnica pomiędzy piwem tu i tam była ogromna. Widać nawet tu odcisnęło się piętno zepsucia, nawet tu widać, jak szybko gnije społeczność Eiseck. Nawet posiłek, jaki dostali - czy aby nie zbyt wiele zażądano od nich za coś takiego? - nie był ani smaczny, ani nawet pożywny. Czego się tu jednak spodziewać, kiedy w mieście grasuje Hartbad i banda żywych mieczy?

Łowca poczuł, że krasnolud szturcha go łokciem pod żebro. Odwrócił się niechętnie i spojrzał na swego brodatego towarzysza.

Nie chcę ci przeszkadzać w degustowaniu tak wyśmienitego napoju, człowieczku - jego głos ociekał sarkazmem - ale zdaje mi się, że widzę starego znajomka z drużyny Karnova.

- Gdzie? - Sigurd rozejrzał się gwałtownie.

- Ciii. - syknął Lhazil. - Tam siedzi. Na lewo. Widzisz? Ten w płaszczu.

- Jesteś pewien?

- Jak tego, że to piwo smakuje jak szczyny snotlinga. Nazywa się Stanisław. Całkiem porządny chłopak był, w Kislevie miał żonę i dwoje dzieci, nieraz o nich opowiadał. Wygląda na to, że siedzi sam. Co robimy?

- A co możemy, trzeba z nim grzecznie porozmawiać. - odrzekł łowca. - Grzecznie, z mieczem i toporem w pogotowiu. Ruszaj się.

Wstali i ruszyli w stronę człowieka. Siedział nad kuflem piwa zamyślony i zdawał się w ogóle nie dostrzegać dwóch groźnie wyglądających postaci, zbliżających się do niego. Kiedy już dotarli na miejsce, spojrzał na nich przelotnie.

- Stanisław. - rzekł krasnolud.

Stanisław popatrzył wnikliwie.

- Lhazil?! - zawołał. - Pewien byłem, że cię już nie spotkam!

- Jak wszyscy wasi. - burknął krasnolud. - Ale wróciłem, w dodatku z bardzo mocnym człowieczkiem. Nie damy my się już struć i wystawić na drwiny, chudy. - jego ciężka dłoń spoczęła na ramieniu człowieka, zanim łowca zdążył zareagować. - Teraz możesz nas zaprowadzić do…

- Czekaj, Lhazil! - syknął Sigurd. - Nie trzeba go od razu straszyć, w miecz się za dnia przecież nie zamieni. A choćby i nawet, nas jest dwóch, a karczma pełna, więc mamy miażdżącą przewagę…

Ja bym chciał wiedzieć, o co chodzi. - przerwał delikatnie Stanisław. - Jaki miecz? Bo ja ten mój to zostawiłem w obozie… w ogóle dziwna sprawa, wiesz…

- W jakim obozie?! - zdumieli się obaj towarzysze.

No, Karnova. Właśnie chciałem ci powiedzieć, Lhazil, że dzięki tobie postanowiłem uciec. Jak się już takie zaczęły rzeczy dziać, że jednego z nas trzeba było truć i wiązać, to już wiedziałem, że nie dla mnie taka wyprawa. Co tam broń, co tam pieniądze, ja Magdę z dziećmi chcę zobaczyć jeszcze…

- Zaraz, zaraz. - Lhazil nagle puścił człowieka. - Chcesz powiedzieć, żeś uciekł od Karnova? Kiedy?

- Parę godzin po tym, jakeśmy cię zostawili. Karnovowi coś odbijało po tym wszystkim, w ogóle ludzie się dziwnie zachowywali, Martin nawet gadać nie chciał. A co…

- Wygląda na niewinnego. - powiedział krasnolud. – A niewinny może nam się przydać.

- A weźmiesz za niego odpowiedzialność? - zapytał łowca. I jemu Stanisław wydał się niewinny, ale radość z jego odnalezienia nie przyćmiła jego wrodzonej podejrzliwości.

- Wezmę. - westchnął ciężko Lhazil. - Musimy mu wszystko powiedzieć. Bez obaw, łowco. Jeszcze jeden człowieczek nam się przyda.

- Z pewnością. - mruknął łowca i pozwolił, by krasnolud wyprowadził lekko oszołomionego Stanisława z karczmy.

Sam ruszył za nimi, oglądając się co chwila za siebie.

Od dłuższej chwili miał ciągłe wrażenie, że ktoś go obserwuje.


Czekali teraz na człowieka w ciemnej bramie. Miejsce zdecydowanie nie było ani przyjemne, ani bezpieczne. Rynsztokowy odór nie był jednak w połowie tak nieznośny jak strach o Stanisława. Lhazil raz po raz powtarzał sobie, że człowieczek nie takie rzeczy przechodził; nie byle jaki był z niego zwiadowca przecież. A jednak się bał. Nie o samego Stanisława, ale o to, że teraz, kiedy są już na tropie, musieliby zacząć poszukiwania od początku.

Krasnolud westchnął. Kiedy opowiedzieli zwiadowcy o Karnovie i żywych mieczach, przeraził się. Oczywista rzecz, każdy by się przeraził na jego miejscu; do Eiseck poszedł z ciekawości, zobaczyć, cóż von Hartbad tamtym zlecił. Nie spodziewał się, że na miejscu zastanie dawnego towarzysza z łowcą czarownic i że usłyszy opowieść o tym, jak hrabia zamienił innych w żywe miecze. A jednak zgodził się pomóc; cóż, całkiem odważny, jak na człowieczka, pomyślał Lhazil. Szkoda by było go stracić teraz, kiedy już prawie znaleźli tamtych. Dzisiejszej nocy mieli przecież udać się do siedziby hrabiego, Stanisław obiecał, że ją znajdzie.

Sigurd zastanawiał się, czy w mieście tak zniszczonym przez Chaos są bardzo zagrożeni zwykłym napadem rabunkowym. Czy może nawet zwykli bandyci bali się już przyjeżdżać do Eiseck? A jeśli nawet, to jak wiele czasu minie, zanim coś ich zaatakuje? Łowca myślał o tym bez strachu. Walka nie była najgorsza. Ale czekanie, czekanie - ono było najbardziej uciążliwe. Oprócz tego Sigurd tak samo jak Lhazil bał się o Stanisława. Człowiek wydawał się naprawdę porządny. Mógł się przydać.

A jeśli…

Ale nie, nie tym razem. Nadchodzi już; łatwo go poznać po wyjątkowym wzroście, smukłej sylwetce i płaszczu. Rozgląda się na boki podejrzliwie; czy to możliwe, że i jego ktoś śledzi? Może to ta sama osoba, co szła za nimi… Sigurd potrząsnął głową. Gra rozstrojonej wyobraźni. W takim mieście jak Eiseck to się może zdarzyć, magia Chaosu różnie oddziałuje na ludzi. Oczywiście, nikt za nimi nie idzie. Drużyna Karnova oczekuje w swojej kryjówce powrotu dowódcy i jest pewna, że ten zwyciężył; ciężko by było zresztą zwykłemu człowiekowi pokonać żywy miecz.

- Jestem. - oznajmił przybyły.

- Widzimy. - mruknął Lhazil. - A znalazłeś ludzi hrabiego?

- Znalazłem, co miałem nie znaleźć. - wzruszył ramionami Stanisław. - Ciężko było, ale ja tam się łatwo nie poddaję. Dość łatwo zresztą przyszło mi samo ich odnalezienie. Trochę gorzej było z oszacowaniem ich liczby… postawicie mi duże piwo, panowie. Naraziłem własne życie, żeby posłuchać, o czym gadają. Nie kryli się specjalnie; w tym mieście nikt już tego nie pilnuje…

- Ilu? - przerwał łowca.

- Karnovowi ludzie i kilku innych, na których natknęliśmy się w Hartbad. - spojrzał na krasnoluda. - Ale to się szybko zmieni.

- Kiedy? Gadaj! - rozkazał Sigurd, patrząc na człowieka niecierpliwie.

- Za trzy dni ma przybyć von Hartbad z jeszcze kilkoma oddziałami. Jeśli się pospieszycie… znaczy, my… możecie załatwić tych tutaj i powitać hrabiego miłą niespodzianką. Takie jest moje zdanie, osobiście nie widzę w tym mieście nikogo, kto jeszcze mógłby wam pomóc, ale jako niedoszła ofiara tego zwyrodnialca oferuję swoje…

- Przerwał mu cienki pisk i zdumieni ludzie zdążyli zarejestrować tylko błyskawiczny ruch potężnego ramienia Lhazila. Ułamek chwili, jedno uderzenie serca - i krasnolud trzymał w mocnym uścisku jakąś istotę.

Sigurd, ciągle jeszcze nie mogąc się nadziwić szybkiej reakcji towarzysza, podszedł bliżej. Ponieważ istota kopała z całych sił, musiał do niej podejść z boku. Dojrzał teraz, że była to młoda dziewczyna. Najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat; ciemne włosy i zielonopiwne oczy, rzucające mordercze spojrzenia.

- No i co my tu mamy, co? - mruknął łowca, raczej sam do siebie, niż do towarzyszy.

- Człeczą dziewkę. - wyszczerzył zęby Lhazil. - Całkiem ładna, hę? Za chuda, jak dla mnie, ale…

- Ty nas śledziłaś? - zapytał Sigurd.

W odpowiedzi dziewczyna splunęła mu w twarz.

Nie odrywając wzroku od niej, łowca starł ślinę z policzka. Każda inna zostałaby teraz zabita, ale coś w jej spojrzeniu nakazywało łowcy zaczekać.

- To nie było zbyt miłe. Tylko na tyle cię stać? - na jego twarzy wykwitł szyderczy uśmiech. - Myślałem, że Chaos ma bardziej wyrafinowane metody zabijania.

- Jaki Chaos, co ty gadasz, nawiedzony bubku?! - warknęła. - Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale nie pochlebiaj sobie, nie każdy, kto was śledzi, jest wyznawcą po stokroć przeklętych bogów Chaosu!

- To prawda. - przyznał Sigurd. - Prostactwo może nie mieć nic wspólnego z Chaosem. Niemniej jednak powiedz, po co nas śledziłaś, skoro sama się przyznałaś. Jaki pożytek miałabyś z naszej śmierci?

- To, że was śledziłam, nie znaczy, że chciałam zabić. - odburknęła ponuro. - Nie jestem głupia, widzę, kim jesteś. Chodziło o pewne informacje Puszczaj mnie, pójdę sobie i będziesz miał spokój do końca życia!

- Ona już zadba o to, żeby nie było za długie. - odezwał się Stanisław. - Co robimy, Salinsson? Sytuacja dość nieprzyjemna. Sam rozumiesz, tu w Eiseck wszystko wygląda inaczej… Osobiście radziłbym ci…

- Zabić ją, co nie?! - szarpnęła się wściekle.

- Cóż, nie chcesz powiedzieć, czego szukasz, a my ryzykować nie możemy… - łowca zawiesił głos i spojrzał na dziewczynę.

Zwiesiła beznadziejnie głowę i ściszyła głos do ledwo słyszalnego szeptu.

- Szukam mojego przyjaciela, jasne?

Już bardziej. - zgodził się Sigurd. - Jednak dlaczego śledzisz nas?

- Bo wiem, że szukacie ludzi hrabiego von Hartbada, a tak się składa, że on do nich należy! - burknęła ostro.

Był w drużynie Siergieja Karnova? - zapytał ostrożnie krasnolud.

- Nie. - odrzekła. - Nie był. Nie będę o tym z wami rozmawiać. A na pewno nie z kimś takim, jak ty. - spojrzała na Lhazila. - Nie zgodziłbyś się nigdy z powodem, dla którego tu przybyłam. Nie zrozumiałbyś. Żaden z was. Ja muszę uratować przyjaciela.

- Z pewnością potrzebuje on ratunku. - przytaknął Sigurd.

- Salinsson, co ci jest, omamiła cię, czy jak?! - zawołał gniewnie Stanisław. - Nie widzisz, o co jej chodzi?! Wzbudza litość, zaskarbia sobie sympatię, a potem już po nas!

- Nie. - przerwał ostrym tonem łowca. - Nie. Puszczaj ją, Lhazil.

Krasnolud puścił "człeczą dziewkę", choć z niemałym żalem.

- Jak się nazywasz? - zapytał ją Sigurd. - Skąd jesteś?

Bianka Waldhoffer. - odrzekła. - Z Helmgartu.

- Czy chcesz razem z nami uratować nie tylko twego przyjaciela, ale i innych, którzy poszli za hrabią von Hartbadem na stracenie?

Jego szare oczy napotkały jej chmurne spojrzenie.

- Nie obchodzi mnie los innych; chcę ocalić tylko jego. Ale nie jestem głupia, jak mówiłam; sama nie dam rady. Cóż, skoro sam proponujesz… Czy po tym, jak splunęłam ci w twarz, będziesz chciał mnie oglądać?

- Odpowiem na to pytanie kiedy indziej. - uśmiechnął się lekko łowca. - Stanisław, podaj adres. Jutro za dnia udamy się do siedziby von Hartbada i dokładnie sprawdzimy otoczenie. Potem w nocy zaatakujemy.

- Czemu nie idziecie teraz?! Mieliście inne plany! O co wam chodzi?! - w oczach Kislevity pałała dziwna mieszanka wściekłości i rozpaczy. - I dlaczego, do jasnej cholery, nikt mnie nie słucha?

- I czemu w nocy, kiedy miecze są żywe?! - zdumiał się krasnolud.

- Bo teraz musimy się nad wszystkim poważnie zastanowić. Musimy pomyśleć nad tą całą wyprawą. Być może zdobędziemy nowe informacje. Nie musimy się spieszyć, nim hrabia wróci, minie jeszcze trochę czasu. Co do twojego pytania, Lhazil, to zauważ, że wedle wszelkich przypuszczeń walka będzie się toczyć w pomieszczeniach, gdzie dostęp do światła Morrslieba będzie mniejszy. A poza tym nie spodziewają się ataku w nocy. Wierzą w swoją siłę. - Łowca pomyślał, że gdyby był na miejscu Lhazila i Stanisława, uwierzyłby z łatwością w swoją argumentację.

Ale naprawdę szukał byle pretekstu, żeby wyciągnąć od dziewczyny więcej informacji. Ilekroć jego oczy napotykały jej dziwne spojrzenie, utwierdzał się w przekonaniu, że z atakiem należy poczekać. Miał tylko nadzieję, że Stanisław i Lhazil nie zwątpią w niego. Chyba nie, stwierdził, jeden dzień opóźnienia to nic, jak Hartbad wraca dopiero za trzy dni.

- O ile pamiętam, mają w co wierzyć, człowieczku. - stwierdził ponuro Lhazil. - Ale to ty jesteś łowcą czarownic. Cóż… Stanisław, posłuchaj go. Jutro się wszystkim zajmiemy.

- Ależ oczywiście. - mruknął niechętnie człowiek i podniósł dłoń na pożegnanie, po czym szybko się oddalił.

Zostali sami. Sigurd, Bianka i Lhazil. Łowca spoglądał w milczeniu na dziewczynę. Młoda, tak, ale ile dziwnych, zupełnie niemłodych uczuć dało się wyczytać z jej oczu. Dla kogo mogła tak wiele poświęcać? Dla kogo narażała życie? Dlaczego nie znalazła czegoś spokojniejszego, dlaczego nie została żoną porządnego człowieka, dlaczego nie siedzi w bezpiecznym domu i nie wychowuje dzieci? Krasnolud patrzył na Biankę raczej ponuro. Człecza dziewka nie przypadła mu zbytnio do gustu.

- Nie ma co tak stać, czas nam wracać. Porozmawiamy jutro. Gdzie mieszkasz? - zapytał Sigurd dziewczynę.

- Nigdzie. - wzruszyła ramionami. - Przyzwyczaiłam się już, że nie mam domu.

- Znaczy, zamierzasz nocować na ulicy? Na ciemnej i ponurej ulicy w Eiseck? - zdumiał się łowca.

- Eiseck, Helmgart, Nuln… co za różnica, łowco? - jej obojętne spojrzenie wręcz parzyło jego oczy.

- Tak być nie może. - pokręcił głową Sigurd. - To niebezpieczne. Słuchaj, możesz iść z nami. Znajdziemy ci jakiś pokój - gospoda chyba przepełniona nie jest, nie to miasto.

Był pewien, że za chwilę odpowie: "Obejdzie się", albo niechętnie potrząśnie głową. Tymczasem podniosła na niego oczy i wtedy dostrzegł w nich ulgę. A więc bała się tego, pomyślał łowca. Dobrze; na pewno znajdzie się jakieś wolne łóżko dla tej dziwnej, tajemniczej kobiety.

Kobieta. Jak dawno Sigurd nie miał z żadną do czynienia! Sięgnął pamięcią w przeszłość, do czasów, kiedy mieszkał wraz z rodzicami w Norsce. Oczywiście, dostrzegał piękne dziewczyny wokół. Czy Ingrid Ulfsdottir jeszcze żyje? Może tak, może nie. Stare dzieje. I tak to już nieistotne - miał siedemnaście lat, kiedy opuścił dom rodzinny. Teraz jest już dojrzałym mężczyzną. Nawet wspomnienie o Ingrid wyblakło. Łowca często się zastanawiał, czy należało do tego samego człowieka, którym jest teraz.

Bianka. Spojrzał na nią, jak w milczeniu szła obok, spoglądając ponuro w dal. Ciemne włosy, błyszczące oczy. I te dziwne emocje, których nie mógł odczytać z jej oczu. Kim w ogóle jest? Dlaczego tu jest? Dlaczego tak bezpiecznie czuł się przy niej, choć nie powinien, choć przecież nikomu nie powinien ufać w tym przeklętym mieście? Dlaczego mimo tego całego chłodu wydawała mu się całkiem inna? Głupota, pomyślał Sigurd, głupota i tyle. Też nie mam czym zająć myśli, doprawdy…

Poczuł uścisk w gardle. Dziwne uczucie skłębiło się w nim, zdawało się wypełniać każdą część ciała łowcy. Nawet opuszki palców dziwnie pulsowały. Niech to, Chaos jest blisko. Te dziwne emocje, które sam również odczuwał, wszystko to sprawka magii Chaosu. Z pewnością, bo cóż innego? Lhazil to Lhazil, krasnoludy są odporne. On się jeszcze jakoś trzyma. To ludzie najczęściej miotają się w sobie, stwierdził łowca. To ludzie są podatni na Chaos. To ludzie ulegają jego magii. I to, co teraz czuje, musi być z jego winy.

Kiedy z daleka ujrzeli światła, Bianka chwyciła jego dłoń. Jej ręce były bardzo zimne i drżały.

Przyjaźń jest niedorzeczna, pomyślał łowca czarownic.


Wszystko stało się tak szybko, że ani Sigurd, ani Bianka nie zdążyli zaprotestować. Łowca leżał teraz na podłodze i próbował sobie przypomnieć, jak do tego doszło. Ten przeklęty właściciel, Heinrich Sonnenschein… tłum ludzi, ściśniętych w każdej izbie… zakłopotane spojrzenie… tłumaczenia… "sam się dziwię, panie, nigdy tak się nie zdarzało, pewnikiem to jacyś banici…" i wreszcie to, co pierwszy odważył się powiedzieć Lhazil: "Cóż, człowieczku, chyba tej nocy będziesz dzielił pokój z człeczą dziewką, nie inaczej.".

Sigurdowi ani razu podczas dwudziestu lat walki z Chaosem nie zdarzyło się znaleźć w takiej sytuacji. W ogóle rzadko miał do czynienia z kobietami. Tam, gdzie bywał, nie było ich prawie wcale. Ledwie pamiętał Liranoel i Alderinę. Zresztą, elfki to co innego.

A teraz czuł się bardzo dziwnie. Oczywiście, łóżko odstąpił dziewczynie, a sam położył się na podłodze. Znaczący uśmiech Lhazila, który krasnolud posłał mu przed drzwiami, nakazywał to zrobić. Czuł jakiś niesmak, coś, czego nie umiał bliżej określić. Znowu przypomniała mu się Ingrid. Fascynacja kobietą, fascynacja jej odmiennością. Kobieta. Bianka. Nie, nie, nie. Chaos jak zwykle wszystko skomplikował. Wszystko jest nie tak; kto to widział, jaki łowca czarownic leży na podłodze i nie może zebrać myśli? Niech to, pomyślał, wszystko jest inne, wszystko się skomplikowało…

- Ciągle nie rozumiem, czemu leżysz na podłodze, łowco. - kpiący uśmiech wypłynął na twarz Bianki.

- Ponieważ jestem dżentelmenem. - mruknął Sigurd.

- Zatem wiedz, że niejeden dżentelmen wolałby teraz leżeć koło mnie. - odrzekła.

- Nie ja do takich nie należę. - odpowiedział zdecydowanie.

- Bo co? Boisz się mnie? Boisz się, że niczym jedna ze służebnic Slaanesha uwiodę cię i zboczysz z drogi praworządności? - zaśmiała się.

Sigurd wstał. Nie miał ochoty dłużej tego wysłuchiwać.

- Idź spać i daj mi spokój! - powiedział stanowczo. Położył się z powrotem. Po czym dodał cicho: - Zastanawiam się nie po raz pierwszy, czy ty jednak nie masz nic wspólnego z Chaosem. Mówisz tak, jakbyś się z nim bawiła.

- Musiałam się tego nauczyć przy moim przyjacielu. - wzruszyła ramionami. - On wystawiał się na jeszcze większe niebezpieczeństwo, niż jakikolwiek łowca czarownic!

- Doprawdy? Skąd wiesz cokolwiek o życiu łowcy czarownic? - zapytał Sigurd, posyłając drwiący uśmiech w stronę łóżka.

- Ale i ty nie wiesz nic o życiu Zabójcy Trolli! - zawołała niemal triumfalnie. Przez chwilę rzeczywiście widział triumf na jej twarzy, potem jednak opuściła głowę.

- Zabójca Trolli? - zapytał, chcąc się upewnić, że dziewczyna nie żartuje. - Twoim przyjacielem jest Zabójca Trolli? Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej?

- Bo ten stuknięty krasnal mógłby się czepiać, że chcę uratować Zabójcę przed przeznaczeniem. Ty też pewnie nigdy nie zrozumiesz, ale chociaż dasz mi spokój.

- Faktycznie, nigdy nie zrozumiem. Młoda dziewczyna, która… w ogóle, jak doszło do tej przyjaźni? Jak to możliwe, że ty i…

- To cię nie powinno obchodzić, łowco. - odpowiedziała z miną, której nie mógł rozszyfrować. - Nic a nic. Żałuję, że w ogóle zaczęłam tę rozmowę. Krasnolud nie ma rozumu, ty nie masz uczuć - żaden z was mnie nie może mnie zrozumieć. Masz rację, powinnam iść spać.

- Ale… - dziewczyna odwróciła się tyłem i nie odezwała się więcej.

No proszę, pomyślał łowca, a jednak nie ma końca zdumienie, w jakie może wprawić natura ludzka. Pewnie dlatego człowiek tak lgnie do Chaosu.

Zamknął oczy dopiero przed świtem.


Następnego dnia z samego rana udali się ze Stanisławem do miejsca, w którym - według niego - przebywali w tej chwili ludzie von Hartbada. Bianka prawie się nie odzywała. Była nieuprzejma dla całego otoczenia, ale najwięcej właśnie dla zwiadowcy, który usiłował nawiązać z nią przyjacielską rozmowę. Na drugim miejscu był Sigurd. Spoglądała tylko na niego przestraszona, ale nie mówiła nic.

Cóż, rozmowna czy nie, i tak sprawiała dość kłopotu łowcy. Sigurd nie powiedział Lhazilowi o ich wczorajszej rozmowie, ale czuł, że powinien. Powinien spróbować dowiedzieć się więcej. Powinien z nią porozmawiać. Powinien mieć jeszcze więcej czasu.

Na Sigmara, dlaczego mnie to w ogóle obchodzi, zastanawiał się łowca, co mnie tak ciekawi? Dlaczego tak dziwnie czuję się w jej obecności - co w ogóle się dzieje w tym przeklętym mieście, w którym Chaos wdziera się do ludzkich umysłów i miesza w nich wszystko? To trwało całą noc, cała lawina niespokojnych myśli. Niejeden by oszalał! Raz jest dobrze, raz nie jest, raz jest spokojny i opanowany, jak zawsze, innym razem miota się z kąta w kąt. A krasnolud ciągle na to patrzy i myśli sobie bogowie wiedzą co.

Lhazil istotnie był zaniepokojony. Jak na jego gust, wszystko tu było podejrzane. Człecza dziewka zachowywała się dziwnie, łowca przez nią do reszty zbzikował, a Stanisław był całkiem inny, niż kiedy krasnolud go poznał. Może trzeba było, żeby dziewka spała tej nocy gdzie indziej, na przykład pod łóżkiem Lhazila. Tylko niechby spróbowała liczyć na to, że odda jej łóżko, a sam przeniesie się na podłogę! O nie, żadna ludzka baba nie będzie rozkazywać Lhazilowi Stumpfzahnowi!

Zwiadowca zatrzymał się gwałtownie.

- Patrz, panie łowco. - wskazał palcem na podniszczony budynek, stojący nieco dalej od ulicy, niż pozostałe. - Patrz na okno piwniczne. I tam, dalej. Tam, gdzie ta szczelina. Widzisz?

- Wydaje mi się, że wiem… - mruknął Sigurd, zajęty w myślach czymś całkiem innym.

- W takim razie dzisiejszej nocy atakujemy, czyż nie? - zapytał Stanisław.

- Nie. - rzekł stanowczo.

Sigurdzie Salinssonie, nakazał sobie, przestań w tej chwili! Czy kiedykolwiek zboczyłeś z obranej drogi, zmieniałeś plany? Zachowujesz się jak rozkapryszone dziecko. Lada dzień przybędzie hrabia, nie będzie już łatwo wyrwać Chaosu, zakorzenionego w tym domu. W tej chwili odwołaj te słowa, mówił łowcy jego rozum. Ale coś go powstrzymywało. Jeszcze jedna noc, jedna noc, powtarzał sobie, patrząc na Biankę. Jedna rozmowa, tylko jedna, ostatnia, i niech się dzieje, co chce. Jedna rozmowa.

Stanisław i Lhazil spojrzeli na niego ze zdumieniem. Bianka spuściła głowę.

- Jeśli wolno mi się wtrącić, człowieczku… - zaczął dość łagodnie krasnolud, ale Stanisław mu przerwał.

- Co znaczy nie, do stu tysięcy goblinów?! - zawołał z gniewem zwiadowca. - Cóż to ma znaczyć, odkładasz to już drugi raz! Dlaczego? Może w ogóle lepiej z tego zrezygnować, co? Skoro sam Sigurd Salinsson boi się walczyć z Chaosem?!

- Milcz! - warknęła Bianka. Mężczyźni ze zdziwieniem spojrzeli na nią. - Gdzie bylibyście teraz, gdyby nie on? Gdyby nie istnieli ci, którzy poświęcają życie walce z Chaosem? Kim byście byli? Jak straszna śmierć mogłaby was spotkać? Kto tu jest dowódcą, kto komu służy? Zamknij się, Stanisławie, bo jak wczoraj przekonałeś się, że umiem pluć, tak dziś przekonasz się, że i bić się umiem!

Stanisław zamilkł. Opanował gniew, który czerwoną plamą pokrył całą jego twarz. Zacisnął dłonie w pięści. Po czym roześmiał się gwałtownie.

- Głupi! - zawołał ze sztuczną wesołością. - Głupi byłem! Pokornie proszę o wybaczenie, panie, bowiem powinieneś zrozumieć, że już od dłuższego czasu chcę ich dorwać i wciąż nie mogę! Rozumiem, że potrzebujesz jeszcze przemyśleć dokładniej każdy ruch. Wszak niezawodny z ciebie łowca… Wybacz mi, a ja z moich ust nie padnie już ani jedno złe słowo.

- Ciężko sprzeciwić się, gdy ktoś tak szczerze prosi. - rzekł z przekąsem Lhazil. Nie podobał mu się ten wybuch dawnego towarzysza. Był mocno zaniepokojony.

- Tak… - łowca znowu pogrążył się w rozmyślaniach. - Oczywiście, rozumiem, zdarza się…

- Jutro wieczór będę czekał! - zapewnił żarliwie Stanisław i uśmiechnął się przyjaźnie do Bianki. Dziewczyna nie odwzajemniła uśmiechu. Odszedł więc w swoją stronę, wołając jeszcze z daleka, że będzie punktualnie.

- Sigurd, nie rozumiem cię i nie poznaję. - westchnął Lhazil. - Człecza dziewka też nie rozumie. - dodał, spoglądając na Biankę. - Nie jesteś sobą! Dziwnie się zachowujesz. Oszaleć można w tym mieście. Obojętność jest zimna jak lód, powiadają. Ja powiedziałbym, że ty płoniesz obojętnością. O, nie przeczę, człowieczku, że rejestrujesz, co się dzieje; ale nie jesteś już podejrzliwy i nieufny, nie wnikasz w to, co kto chce zrobić, nie patrzysz na intencje…

- Co chcesz zrobić? - powtórzył jak echo Sigurd.

- Napić się piwa. Ale za twoje pieniądze. - odrzekł krasnolud, patrząc na niego wnikliwie.

- Zgoda. - mruknął łowca. - Dużo piwa dla nas wszystkich. Cały dzień, od rana do wieczora, piwo i piwo. Dużo piwa, najlepszego w Eiseck. Zgoda. Chodźmy.

- Chory jest. - pokiwał głową Lhazil, szczerząc swe spiłowane zęby w uśmiechu do Bianki. W duchu jednak westchnął ciężko. Z człowieczkiem było coś nie tak.

Dziewczyna spoglądała na Sigurda dziwnym wzrokiem.


W rzeczywistości tylko krasnolud pił. Bianka i Sigurd siedzieli obok niego, wysłuchując opowieści o tym, jak w Wolfsburgu hrabia Arthur wygrał zakład i nakazał spiłować przegranemu zęby. Nie patrzyli na siebie prawie wcale; tylko od czasu do czasu łowca chwytał jej zagubione spojrzenie. Nie docierały do niego słowa Lhazila; prawdę mówiąc, nie patrzył już na nic wokół. Równie dobrze obok mógłby przejść demon Tzeentcha, a Sigurd omiótłby go ledwie jednym spojrzeniem. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Jak przez mgłę pamiętał swe rozmyślania z poprzedniego wieczoru i świtało mu w myślach, że podejrzewał o to Chaos. Oczywiście, Chaos i jego magia, najpotężniejsza i najstraszliwsza. Wszystko to mogło złamać nawet łowcę czarownic. Dlaczego jednak teraz się tym nie przejmował? Był całkiem obojętny. Na wszystko. Dzień mijał mu jak we śnie. Jego ciało było lekkie i zimne, kiedy splatał palce, by upewnić się, że jeszcze tam są. Nie zauważył, jak nadszedł wieczór. Nie zauważył, jak nadeszła noc.

Nie zauważył, jak znowu leżał na podłodze. Nie zauważył niczego, poza Bianką, patrzącą ponuro w sufit. Nie mógł się odezwać. Przeklęty Chaos, nie mógł się odezwać. Błagał wszystkich bogów, by to ona powiedziała coś pierwsza. Choćby jedno słowo. Jedno słowo.

- Byłeś dziś inny, niż wczoraj. - rzekła nagle. Serce łowcy gwałtownie zabiło. - Nie znam cię, ale Lhazil twierdzi, że nie jesteś sobą.

- Nie jestem… - powtórzył jak echo Sigurd.

Tylko tyle?! Tylko tyle, kiedy czekałeś na tę rozmowę cały dzień?! Wymyśl coś, szybciej, Sigurd, powtarzał sobie w myślach własne imię, które zdało mu się dziwnie obce.

- On też się zmienił, ale nie znałam go wcześniej. Mój przyjaciel, znaczy.

- Opowiedz mi o nim. - poprosił zdławionym głosem łowca.

- Nie ma o czym. Nigdy tego nie zrozumiesz. Uratował mi życie.

- Kochasz go? - słowa wymknęły mu się z ust, zanim zdążył się powstrzymać.

Idiota! Po co pytasz o takie rzeczy? Skąd ci to przyszło w ogóle do głowy? Dureń!

- On jest Zabójcą. - wzruszyła ramionami.

- Kochasz?

- I krasnoludem.

- Kochasz. - rzekł z wysiłkiem. Usiadła i spojrzała na niego.

- Wszystko jedno. Zbyt ciekawski jesteś, łowco! Od samego początku. Nie poszłabym za wami, gdyby nie twój miecz. On, nim został Zabójcą, wyrabiał takie miecze. Wlewał w metal swą duszę. Myślałam, że…

- A… jego… imię…? - Sigurdowi zabrakło tchu; czuł wyraźnie mrowienie pod skórą, nie mógł już dłużej wytrzymać. - A zresztą, czy nie wiem? Vakkri Thingrimsson? Niezłomny, dzielny, silny, pełen dumy, a jednocześnie rozumny i serdeczny dla tych, którzy na to zasługiwali?

- Vakkri… - szepnęła. Po czym się roześmiała. - Wiesz, to takie nielogiczne i niedorzeczne. Całkiem się nie dziwię, że go znasz. Chyba wiedziałam to od początku. Ludzie strasznie grają, co? Wszystko to pozory. Głupie to. Głupi jesteś, Sigurd. Każdy, kto na ciebie spojrzy, wie, co myślisz i czujesz. A ja nie mogę się sprzeciwić niczemu.

- Ja nie jestem głupi. Ja w ogóle nie myślę, wiesz? Spróbowałbym się sprzeciwić!

Wstał. Oto, pomyślał gdzieś w głębi duszy, oto do czego doprowadziło dwadzieścia lat noszenia Vakkrondha. Oto, do czego doprowadził Vakkri Thingrimsson, oto, co się stało. Wszystko było tylko snem. Nic niewarte złudzenie! Cała walka z Chaosem tylko po to, by znaleźć się tu i teraz. Podszedł do łóżka. Ach, tak, okazuje się w końcu, że nic mu nie pomoże, że jest słaby, jest tylko człowiekiem.

"Nie pytajcie mnie o człowieczeństwo…".

Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. Była ciepła. Oczy dziewczyny patrzyły na niego półprzytomnie wśród ciemności nocy. Dwadzieścia lat walki z Chaosem… i ta jedna chwila. Usiadł.

Przyciągnęła go do siebie gwałtownie, nie dając mu nawet złapać tchu. Sigurd odpędzał wściekle każdą myśl. Nie teraz, nie teraz, nie teraz. Poczuł pod palcami ciepłe ciało dziewczyny. Nie teraz, nie chcę wiedzieć, co będzie dalej, myślał. Dreszcz wstrząsnął nim, gdy zrozumiał, że przestaje być Sigurdem Salinssonem. Ulega słabości, ulega w sposób straszliwy w swych konsekwencjach. Zamknął oczy. Nie musiał patrzeć; wiedział, jak piękna jest i jak słaby jest on sam. Niewiarygodne, on ma ciągle ciało, prawdziwe ciało, które ma swoje pragnienia.

Nie myślał o niczym, kiedy jej uda objęły go mocno. Wszystko to już się dzieje i nic się odstać nie może, nie chciałby wcale, żeby się odstało, o nie. Warto było nosić dwadzieścia lat Vakkrondha, by spotkać dzięki niemu Biankę Waldhoffer. Zmiana, zmiana, zmiana. To nie Tzeentch ani żaden inny z Mrocznych Bogów go gubi. Sam się gubi, on sam…

Zrozumiał, że już po wszystkim. Stało się. Spojrzał w oczy Bianki i zadrżał. Coś wróciło. Znowu był łowcą czarownic. Umiał czytać z oczu. A Bianki były pełne Vakkriego.

Opadł bezwładnie tuż koło niej i stoczył się na podłogę. Chciał stracić przytomność, nie być, nie pamiętać. Minęła chwila, wrócił Sigurd Salinsson ze swoimi zasadami, swoim rozumem i swoją dumą. Wrócił, ale wszystko się zmieniło.

Zaczynam od nowa, pomyślał z bólem i zamknął oczy. Każdy oddech piekł mu gardło.


Kolejny dzień upłynął łowcy na zadawaniu samemu sobie pytań bez odpowiedzi. Bianka nie odzywała się. Przyjaźniej rozmawiała już z Lhazilem. Łowca boleśnie odczuwał jej obojętność, a jednocześnie jakby po trosze cieszył się z niej. Przede wszystkim, powrócił jego rozsądek, wiedział znowu, kim jest. Widział, jak daleko zaszedł i jak bardzo zaślepiło go uczucie. Wróciło jego zimne opanowanie, ale namiętność poprzedniej nocy wcale nie poszła w zapomnienie. Czuł, jakby żyło w nim teraz dwóch ludzi, jeden chłodny i opanowany, dawny Sigurd Salinsson, a drugi czuły i wrażliwy na wszystko wokół, podatny na emocje. Żałował z całego serca, że wszystko tak się skończyło. Wtedy, z Ingrid Ulfsdottir na mokrej trawie… wszystko wyglądało inaczej, nie tak potwornie, jak teraz.

Sigmarze, pomyślał Sigurd, patrząc na Biankę, dlaczego musiałem to zrobić? Dlaczego teraz nie umiem się opanować? Dlaczego mimo żalu wiem, że drugi raz zrobiłbym to samo? Dlaczego po rozkoszy przyszedł tak wielki ból? Sigmarze, modlił się łowca, ocal mnie lub potęp na zawsze, ale niechże przestanę być tak rozdarty.

Misja łowcy czarownic była zasadniczo dożywotnia. Podobnie jak Zabójca Trolli, łowca nie mógł zmienić swego losu. Zresztą wcale nie chciał. Walka, ciągłe tropienie Chaosu i jego sług, to było jego życiem - nie chciał tego tracić, nie po dwudziestu latach tak wspaniałych sukcesów. Nie po to zresztą otrzymał miecz od Vakkriego… ach, ale czy i nie przez ten miecz był teraz zgubiony?

Pomyślał o Biance. O ciepłych ustach, o delikatnym ciele, o jej głosie, jej oczach. Widział, co się z nią dzieje, wiedział, że dla niej jest to coś zupełnie innego. Nie powinien był się jej poddać. Nie powinien w ogóle jej pozwolić - ba, wręcz kazać! - przystać do nich. Nie powinien w ogóle godzić się na wspólny pokój, na jej spojrzenia…

Ale to się stało. Teraz nic nie da się już zrobić. Bo co? Porzuci misję i… ożeni się? Wiedział, że nie może. A jednak, porzuci Biankę, zapomni o niej i rzuci się w wir walki, jakby nigdy nic? Też nie może. Przeklęte miejsce, w którym spotkało go tak silne i niszczące uczucie! Przeklęta każda chwila, w której myślał o tej kobiecie!

Lhazil rozmawiał dużo z Bianką. Starał się ją odciągnąć od łowcy, to jasne. Przetrzymali jakoś do wieczora. Udali się na miejsce w milczeniu. Nawet krasnoludowi nie chciało się nic mówić. Stanisław czekał. Był spokojny i lekko uśmiechnął się na widok dziewczyny. Bianka zignorowała go jednak całkowicie.

- Cóż, jednak dzisiaj rwiecie się do walki? - roześmiał się. - Dobrze. Dobrze, żeśmy poczekali, mam nowe wieści. Znam wejście, którego nikt nie strzeże. Będziemy mogli tam bez trudu wejść i zrobić porządek. Ktoś się wycofuje?

Odpowiedziało mu tylko milczenie.

Poszli wszyscy za zwiadowcą. Trzeba mu było przyznać, znał się na rzeczy. Mało kto odkryłby to niestrzeżone wejście, a jemu, jak widać, przyszło to z łatwością.

Zagłębili się w ciemnościach. Szli tak z dłuższą chwilę, ciężko oddychając. Tylko Lhazil widział jeszcze cokolwiek, ale nie odzywał się. Kroki odbijały się echem w korytarzu. Stanisław otworzył jakieś drzwi. Oczom wszystkich ukazało się oślepiające światło. Było tak jasne, że wszyscy przymknęli oczy, sycząc z bólu. Dopiero, gdy drzwi za nimi się zamknęły, ocknęli się, zdezorientowani. Zwiadowca zniknął.

Otaczały ich lustra. Z każdej strony, wszędzie. Odbijały jaskrawe światło, oślepiały. Pokój pełen luster. Tysiące odbić z każdej strony. Lecz szybko przestali dostrzegać w nich siebie. Ich obraz zamazywał się i pojawił się inny. Bianka zadrżała.

W lustrze naprzeciwko pojawił się szczupły młody mężczyzna, uśmiechając się szyderczo. Obok niego zaś stał Stanisław.

- Von Hartbad! - rzekł ze zgrozą Lhazil. Łowca pokiwał głową, jakby ta informacja nie była dla niego niczym nowym.

- Zgadza się, krasnoludzie, dobrą masz pamięć. Hrabia von Hartbad. - zaśmiał się hrabia. - Zapewne widzisz mnie ostatni raz, ale cóż… nieważne. Jak widzicie, byłem przygotowany na wszystko.

- Zdrajca! - syknął krasnolud w stronę Stanisława.

- Spostrzegawczy, nie ma co - śmiech hrabiego był upiorny. - No dobrze, ale na odkrycia masz już niewiele czasu. Za kilka chwil pozbędziemy się was na zawsze. Zaś dziewczynę…

- Może być moja, hrabio? - wyrwał się Stanisław. Sigurd rzucił się do lustra, ale magia go powstrzymała. W tym momencie palce von Hartbada spoczęły na głowie zdrajcy i zwiadowca jęknął z bólu.

- Myślisz, że oddałbym ją tobie?! Śmieszny jesteś. Zapamiętaj, jesteś moim sługą, nie przyjacielem, nawet niżej niż sługą, jesteś sługą sługi, sługą Karnova! Tak więc pożegnajcie się ze swoją przyjaciółką. - rzucił w stronę przybyszów. - Bowiem już jej nie ujrzycie. Stanisławie, wyjeżdżamy zaraz do Hartbad. Przygotuj się. A wy - zwrócił się do nich ponownie - żegnajcie. Było miło, panie Salinsson. Szkoda pewnie panu piwa w Talabheim? Cóż, ja zakosztuję i piwa, i dziewczyny.

Obraz znowu się rozmył i teraz Sigurd, Lhazil i Bianka widzieli już tylko swoje przerażone twarze. Dziewczyna drżała. Krasnolud spoglądał ponuro przed siebie; kto marzy o takiej śmierci? Sigurd zaś przeklinał po stokroć siebie samego. Jego wina, tylko jego...

- Przepraszam. - szepnęła Bianka.

- Przepraszasz, powiadasz. - jęknął boleśnie Sigurd. - A za cóż to?

- Za wszystko! - wybuchła gwałtownie, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Za wszystko! Za każdą chwilę, w której wzrastało twoje uczucie! Za to, że kochając się z tobą, myślałam cały czas tylko o Vakkrim! Za to, że zniszczyłam w tobie coś bardzo ważnego! Przepraszam, że pozwoliłam ci… się… pokochać… - urwała. - Wybacz mi.

- Ja… - rzekł Sigurd, wyciągając do niej dłoń. - Ja…

W tym momencie klapa pod jego i Lhazila nogami otworzyła się, a potężna siła ściągnęła ich obu w dół. Ostatnią rzeczą, jaką łowca pamiętał, było spojrzenie dziewczyny. Ostatnią przed śmiercią, która czekała ich na samym dole potwornej jamy.


A jednak ciągle czuł. Czuł potworny ból czaszki i wracającą do niej świadomość. Czuł też zimno i wilgoć. Czuł zapach spoconych i brudnych ciał, czuł to zbyt dokładnie. Nie rozumiał jeszcze, gdzie się znajduje, kiedy usłyszał głos.

- Z Lhazilem jest lepiej. Połóżcie człeczynę, żebym mógł go zobaczyć.

Odwrócili go na wznak. Mrugnął powiekami. Zobaczył na chwilę czarną brodę, łaskoczącą go w szyję.

- Wyżyje, mocny łeb. Nic nadzwyczajnego. Rudzielec, pewno z Norski. Buty jak buty. O, niech mnie… czekaj, on ma… on jest łowcą czarownic.

- To nieźle się wpakował. - stwierdził inny głos, który wydał się Sigurdowi znajomy. - A miecz?

- Zaraz sprawdzę… Ej, ej, czekaj, to mi wygląda ewidentnie na robotę Irta, albo twoją.

- Pokaż go! - Sigurd usłyszał kroki i gwałtowny wdech, gdy rozmówca czarnobrodego znalazł się obok niego. - Niech mnie Grimnir młotem walnie, przecie to Sigurd Salinsson! No, to już nie zginiemy! Sigurd! Sigurd! Budź się, człowieczku, wstawaj! Pora na kolację, a Chaos to najlepsza karma dla mego topora!

- Sigurd otworzył oczy. Myślał, że umarł, lub śni. To był Vakkri. Vakkri Thingrimsson.

Przybyło mu blizn, rzecz jasna, miał również tatuaże i włosy postawione w grzebień, farbowane na pomarańczowo. Ale to był Vakkri, ten sam, który dwadzieścia lat temu uratował łowcy życie. Ten, który dał mu miecz.

- Vakkri… - szepnął. - Gdzie jesteśmy?

- W lochach pana von Hartbada, w Eiseck. - wzruszył ramionami inny krasnolud. Sigurd podniósł się z jękiem i usiłował ogarnąć wzrokiem otoczenie. Zauważył, że znajdowało się tu ich siedmiu, wraz z Lhazilem, z czego czterech było Zabójcami. - Nie dziw się tylko, że zostawili nam broń. To po to, aby nas pogrążyć w jeszcze większej rozpaczy, zmusić do samobójstwa. Póki ich pan jest tutaj, są bezpieczni dzięki jego magii, żadna broń ich nie ruszy.

- O… Sigmarze… - jęknął. Straszny ból przeszył jego ciało. Bał się, że umrze, nie zdążywszy wyznać przyjacielowi prawdy. - Vakkri… ja… Bianka…

- Bianka?! - zawołał Zabójca. - Bianka…?

- Była z nami… Hrabia ją zabrał… chciała ratować… ciebie…

- Niech ją, uparte licho! - warknął Vakkri. - Zawsze taka była. Ejże, Higrumm, ocuć no mi człeczynę, bo chcę mu coś powiedzieć. Słuchaj, łowco, to jest dziwna historia. Nie będę ci długo o niej opowiadał, nie ma co. Uratowałem dziewczęciu życie, a ono poszło za mną. Dobra z niej była dziewczyna… - westchnął. - Dobra i przyjazna. Ale wiesz, kim jestem. Zabójca nie ma łatwego życia. Zabójca nie szuka łatwego życia, tylko chwalebnej śmierci. W pewnym momencie zaczęło to być dla Bianki niebezpieczne…więc postąpiłem jak tchórz, zostawiłem wiadomość, że odchodzę, i wyszedłem, gdy spała…

- Ona cię kocha. - rzekł z bólem Sigurd.

- Niestety. - westchnął Vakkri. - Kompletnie niedorzeczne. Tak jest. Cóż, człowieczku, tak bywa w życiu. Teraz najgorsze jest to, że siedzimy tutaj i jesteśmy bezsilni.

Po pewnym czasie Sigurd usiadł na ziemi. Z lekka kręciło mu się w głowie, ale żył. Lhazil rozmawiał z Higrummem. Łowca rozmawiał z Vakkrim. Patrzył ze wzruszeniem w oczy przyjaciela. A jednak zobaczył go jeszcze raz, przed jego chwalebną śmiercią. Zobaczył tego, który uratował mu życie.

Rozmawiali jakiś czas, przejęci sobą nawzajem. Zarówno jeden, jak i drugi mówił niewiele, ale obaj radzi byli ze spotkania. Pozostałe krasnoludy również udzielały się w rozmowie i Sigurd dowiedział się o tym, jak tu trafili. Ścigali kultystów Nurgla, z którymi sprzymierzył się hrabia. Zabójcy Trolli w pułapce. Fatalny koniec, pomyślał łowca. Pomału znowu zaczął odczuwać swe powołanie. Widać obecność Vakkriego tak działała.

Krasnolud pytał o miecz. Miecz! Przeszli przecież z Vakkrondhem tyle, że łowca nie śmiał go już nazywać mieczem. To był dar dużo większy, niż sam ofiarodawca się spodziewał; to właśnie dzięki niemu stało się to wszystko. Sigurd odetchnął z ulgą. Wrócił do siebie, choć zmieniony. Niczego już nie żałował. Był tu. Rozmawiał z Vakkrim. Przeznaczenie przestało z niego szydzić.

Położył się na ziemi, słuchając przyjaciela. Nic innego nie było już ważne.


Nagle usłyszeli coś jakby rżenie koni. Potem już całkiem wyraźnie ujrzeli przez cienką szparę między zabitym blachą okienkiem, a ścianą, jak spod domu wyrusza powóz. Vakkri dopędził do okna pierwszy.

- Von Hartbad odjeżdża! - zawołał radośnie. - Mamy szansę!

- Miał odjechać! - Sigurd uderzył się w czoło. - Sigmarze, zapomniałem…

- Nieważne, człowieczku. Możemy pokonać jego sługi. Nie mają już magicznej mocy! Jeszcze dzisiejszej nocy uwolnimy Biankę!

- Nie. - pokręcił głową Lhazil. - Hartbad zabrał ją ze sobą.

- Vakkri spojrzał dzikim wzrokiem na przyjaciela, po czym jednym ruchem rozrąbał toporem cienką blachę, zakrywającą okno. Ciął dopóty, dopóki nie powstała szersza szpara, odkrywająca kraty. Wtedy wydał okrzyk bitewny, wzywając wroga do walki. Na górze zakotłowało się. Słychać było setki kroków na schodach. Wszystkie krasnoludy były gotowe do walki. Topory błyszczały w słabym świetle księżyców.

- Biegnij, człowieczku, przez dziurę! Kraty są wystarczająco szeroko rozstawione, jak dla ciebie! Biegnij, my damy radę! - zawołał. - I jeśli chcesz spłacić dług wdzięczności, oto daję ci szansę! Uratuj ją, uratuj tę nieszczęsną duszę. Uratuj, bo, wiem, że nie jest ci obojętna!

- Przysięgam…! Vakkri… - wszystko działo się zbyt szybko. Kroki były coraz bliżej. Sigurd został niemal wypchnięty przez krasnoludy za okno.

- My nie moglibyśmy się tu przecisnąć, ale ty owszem, człeczyno. - rzekł Higrumm.

- Zostanę z mymi braćmi. - oznajmił Lhazil.

- Biegnij! - syknął Thingrimsson do Sigurda. - Uratuj Biankę, nami się nie martw. Damy radę!

- Ona tobie też nie jest obojętna.

- Biegnij!

- I dlatego nie mogłeś jej powiedzieć w oczy, że odchodzisz.

- Biegnij!

- Dziękuję ci, Vakkri. - rzekł cicho Sigurd i pomknął przez pustą, ciemną ulicę.

- Zimny wiatr wyciskał łzy z jego oczu. Zbyt wiele się stało, zbyt wiele zostało powiedziane, napisane, zrobione. I ludzie, i krasnoludy zachowują się niedorzecznie, wbrew sobie, wbrew woli bogów. Miłość nie chce słuchać niczyich rozkazów, pomyślał Sigurd. Miłość sama wybiera nieszczęśników i zabiera ich na zawsze. A jednak Vakkri odszedł.

Czuł, że ta przysięga, złożona w pośpiechu Vakkriemu, paradoksalnie go wyzwoliła. Teraz mógł podążać za hrabią bez wątpliwości co do własnych intencji. Nie miał sobie nic do zarzucenia - nie działał pod wpływem głupiego impulsu. Dał słowo przyjacielowi. Słowo, które uczyniło - lub mogło uczynić go wolnym. I Vakkri, związany przysięgą Zabójcy, był przecież teraz wolny. Ale Sigurd i tak dobrze wiedział - żaden z nich nie chciał naprawdę być wolnym. Wolność ludzka nie jest ograniczana tylko Chaosem i jego magią.

Morrslieb bladł już, gdy wybiegł z miasta. Biegnij, biegnij, biegnij, powtarzał wiatr w uszach Sigurda. I łowca biegł. Biegł za nieuchwytnym, kapryśnym szczęściem. Za Chaosem. Za samym sobą, jadącym gdzieś tam w oddali. Biegł.

Jego śmiech rozlegał się echem po pustej okolicy.

Śmieszna sprawa z tą wolnością, której nikt nie chce, pomyślał.


Po wydarzeniach w Eiseck paradoksalnie poczułem ulgę. Być może nie powinienem był, ale poczułem. W jakiś sposób wiedziałem, że nic gorszego mnie już spotkać nie może, toteż pędziłem na spotkanie Złu. Złu, które jednak już w jakiś sposób poznałem i wiedziałem, czego się po nim mogę spodziewać. Oczywiście, nie do końca – tak nie dzieje się nigdy. Zrozumiałem jednak wiele; nie na tyle dużo, by móc powiedzieć, że pojmuję Chaos, ale na tyle, by tropić go świadomie. Oto, co zyskałem – świadomość. Świadomość niewoli, świadomość misji, świadomość człowieczeństwa.

Dobrze mówiłem – bycie łowcą czarownic to sztuka odpowiadania na pytania. Sztuka radzenia sobie z wątpliwościami i wyrzutami sumienia. Oto, co znaczy bycie łowcą czarownic. Sigmar dobrze o tym wie. Tylko bezmyślni fanatycy nie wiedzą, czego On od nich oczekuje. Ja do nich nie należę. Mam świadomość misji. Potrzebowałem dwudziestu lat, by zrozumieć rzeczy fundamentalne. Potrzebowałem wielu śmiertelnych ofiar, wiele cierpienia. Potrzebowałem sam zostać na chwilę swym wrogiem, by lepiej poznać wroga.

Chciałbym powiedzieć teraz z czystym sumieniem, że oprócz legendy Sigurda Salinssona jestem jeszcze zwyczajnym człowiekiem. Chciałbym powiedzieć to i nie odwrócić zaraz wzroku. Chciałbym powiedzieć to głośno i nie zająknąć się. Wiem jednak, że nie mógłbym. To, co się stało, zmieniło mnie na zawsze. Zyskałem świadomość, ale straciłem złudzenie. Złudzenie, które w pewnym stopniu określało mnie. Kiedy odeszło, zostałem z niczym. Nie. Nie jestem ani legendą, którą szepczecie za moimi plecami, ani zwykłym człowiekiem. Wiem, kim jestem, ale nie chcę się tym dzielić. Niech to pozostanie tylko dla mnie. Niech tylko to jedno… najważniejsze. Niech ta świadomość – świadomość bytu – niech ona jedna pozostanie na zawsze tylko moja.

Proszę więc, nie pytajcie mnie o człowieczeństwo.

- Zastanowi się pan chwilę, co? To niska cena jak na takiego konia.

- To niska cena jak na jakiegokolwiek konia. - zauważył Sigurd Salinsson.

Zwierzę patrzyło na łowcę dziwnie. Sigurd dostrzegł to od razu. Różniło się od innych koni. Jego spojrzenie było inne, malowała się w nim niemal ludzka inteligencja.

I sam rozmówca nie był zwykły. Ubrany w czarny płaszcz z kapturem, spoglądał ciemnymi oczami, płonącymi na bladej twarzy. Sigurd próbował odgadnąć jego tożsamość, jednak nie był pewien swych domysłów.

Łowca potrzebował konia. W tej chwili liczył się czas. Na piechotę do Hartbad było dość daleko, nawet on to przyznawał, on, który przemierzył całe Imperium wzdłuż i wszerz, który był w Bogenhafen i w Kerringen, który walczył z Chaosem nawet w Księstwach Granicznych i na granicy Kisleva.

Zastanawiał się, kim może być ten dziwny człowiek. Jak każdy odmieniec, wzbudził podejrzenia łowcy, ale Sigurd pomyślał, że to nie jest dobra chwila na śledztwo. Zbyt wiele ma do stracenia, zbyt mało ma na to czasu.

- Skąd pan go ma? - zapytał nieufnie.

- Orkowie, orkowie. Mój towarzysz zginął od ich strzały w lesie. - wzruszył ramionami obcy. - Na nic mi już jego koń, choć cenne to zwierzę. A ciężko znaleźć dlań lepszego właściciela, niż łowca czarownic.

- A kim ty jesteś? - dopytywał się Sigurd.

- Ciii. - rozejrzał się wokół. - Lepiej, żeby ludzie nie słyszeli. Jestem Wilhelm Schwarzaugen. Kapłan Morra.

Sigurd spojrzał nieufnie jak zwykle.

- Co robi kapłan Morra w tej okolicy?

- A łowca czarownic?

Łowca posłał mu groźne spojrzenie. Jego szare oczy błysnęły złowieszczym blaskiem. Na efekt nie musiał czekać, w końcu wszyscy w Imperium bali się tego spojrzenia. Wilhelm zbladł i zadrżał.

- Cóż… w końcu mogę ci powiedzieć. Posłano nas - mnie i Wernera - z Nuln do spokojnej, cichej mieściny zwanej Eiseck, aby zbadać…

Sigurd wybuchnął niepohamowanym, pozbawionym wesołości śmiechem. Nieznajomy spojrzał na niego gniewnie.

- Wybacz. - wyjąkał łowca. - Ale idę właśnie stamtąd i mogę cię zapewnić, że ta mieścina nie jest ani cicha, ani spokojna…

- Toteż właśnie. - potwierdził Wilhelm, nieco uspokojony. - Mieliśmy zbadać przypadek nekromancji w tym mieście. Niejaki hrabia von Hartbad był podejrzany o tę zbrodnię. Dlatego posłano nas…

- W takim razie, nie masz go co tam szukać, kapłanie, wyjechał stamtąd parę godzin temu. - wzruszył ramionami łowca. - I ja go ścigam. Nekromanta, powiadasz? Ciekawe…

- O, żeby tylko nekromanta. Sprawa jest bardziej skomplikowana, jak się okazuje. Ale przysporzyłeś mi zmartwienia, łowco. Bowiem skoro von Hartbad już stamtąd wybył, także i ja przepadłem. Muszę go odnaleźć, i to jak najszybciej.

- Cóż, może mógłbym ci pomóc, gdybym był bardziej, hm, ufny… - powiedział ostrożnie Sigurd. Intuicja nie ostrzegała go przed tym człowiekiem. Nie czuł aury zła. - Cóż…

- Prawdziwy Hexenjäger. - mruknął kapłan. - Nie ufa nikomu. Widziałeś kiedy amulet Morra, łowco?

- Dawno temu.

- Poznajesz? - Sigurd ujrzał dziwaczny, matowy amulet. - Gdybym był sługą Ciemności, świeciłby.

- Wiem. Takich rzeczy się nie zapomina. - odrzekł uspokojony łowca. - Cóż, mamy do pogadania, prawda? Kupuję konia i chodźmy gdzieś napić się piwa.

- Dobry pomysł. Ale… - Wilhelm zawahał się. - Czy mógłbyś zdradzić swoje imię, łowco?

- Sigurd. Sigurd Salinsson.


Po kilku godzinach, sześciu piwach i jednej bójce w gospodzie, Wilhelm i Sigurd znali się już dużo lepiej. Ich rozmowa z każdą chwilą stawała się coraz bardziej przyjazna. Jednocześnie z każdą chwilą Sigurd uświadamiał sobie, w jak paskudniej sytuacji się znalazł.

Dopiero teraz wszystko stało się jasne. Hrabia von Hartbad, wyjątkowo zdolny nekromanta, nie był tylko szaleńcem, marzącym o władzy. Tylko sobie znanym sposobem zawarł sojusz z wyznawcami Nurgla i wykorzystał ich kapłanów do stworzenia sobie hordy Nieumarłych. Do Eiseck sprowadzała go obecność największego gniazda zarazy na wschodzie Imperium, mającego w posiadaniu potężny magiczny Kamień Villeheimu, skradziony wcześniej ze Świątyni Morra w Nuln.

- I wiesz. - mówił Wilhelm. - Nikt poza Najwyższym nie miał pojęcia, co się święci, póki nie skradli tego kamienia. Wtedy to nas dopiero poderwali na nogi, zaczęło się polowanie na kultystów, a przede wszystkim na hrabiego. I dobrze się stało, żem cię spotkał, bo i lepiej znam wroga, i wiem dokąd jechać.

- Pojedziemy więc razem. - skinął głową Sigurd. - Lecz, jeśli się nie obawiasz, wolałbym ruszać natychmiast. Poza misją muszę dotrzymać danej przyjacielowi przysięgi, a tu liczy się czas.

- Nie ma we mnie więcej lęku jak w tobie, łowco. - uśmiechnął się kapłan. - Choć niewiele wiesz o tym lesie, nie sądzę, byś przestraszył się kilku goblinów.

- I słusznie. - odrzekł na to łowca czarownic.

Wkrótce wstali. Nie było sensu dłużej czekać. Zmrok zapadł nad wioską. Sigurd uświadomił sobie, że nawet nie zna jej nazwy.

Wyszli z gospody, starając się ominąć leżącego ciągle w progu człowieka, któremu Wilhelm złamał szczękę, a Sigurd nos. Na zewnątrz było dość chłodno. Nadchodząca noc niosła ze sobą przymrozek. Niebo było jednak tak czyste, że Morrslieb, świecący jasną, złowieszczą zielenią, był widoczny doskonale. Mannslieba za to niemal nie było widać.

Szli do miejsca, w którym pozostawili konie. W całkowitym milczeniu wyjechali z wioski w stronę lasu. Nie była to przyjemna okolica - zresztą, trudno było o przyjemny las na drodze z Eiseck do Hartbad, kiedy hrabia jest na wolności. Wiatr wiał coraz silniej. Sigurd spojrzał na Wilhelma. Ciekawe, czy on naprawdę się nie boi, zastanawiał się łowca. Noc zapowiadała się paskudnie.

To prawda, Sigurd niewiele wiedział o tym lesie, ale nie od dziś wiedział, że lasy otaczające Eiseck są wyjątkowo niebezpieczne. Oprócz orków i goblinów można tam było z łatwością spotkać rabusiów z okolicznych wsi. To nie było przyjemne, tłumaczyć każdemu, że jest się łowcą czarownic, który nie ma czasu na głupoty. Większość z nich rozumiała dopiero widok martwych kompanów.

- Myślisz, że zwykły nekromanta może posiąść wielką moc, jeśli tylko zdobędzie ten kamień? – odezwał się, chociaż tak naprawdę nie chciał tego wiedzieć.

- Myślę, że każdy może. – odrzekł ponuro kapłan. – To jest niezwykły kamień. A z tego, co wiem, von Hartbad też nie jest zwyczajny. W końcu musi mieć niesamowicie przewidujący umysł, wielką zdolność planowania i…

- Nie kończ lepiej, bo się przestraszysz. – mruknął łowca.

- Nie. Ja jestem inny. Nie boję się. Śmierć nie zakończy mojej misji. W końcu im bliżej Morra, tym lepiej, prawda? – uśmiechnął się lekko. – A poza tym hrabią nikt jeszcze dzieci nie straszy. Znasz się na nekromantach, co? Niejednego musiałeś już pokonać. Widzisz sam, wszyscy oni chcą być wielcy, ale tak naprawdę był tylko jeden, którego nie moglibyśmy pokonać…

- Nagash. – rzucił Sigurd.

- Przecież wiem. – wzruszył ramionami Wilhelm. – Do tego zmierzam. Ale widzisz, kamień Villeheimu nie został stworzony ani przez Nagasha, ani przez inną mroczną potęgę. Nie wiadomo na pewno, skąd się wziął. Uczeni podejrzewają, że to Natura go stworzyła w akcie buntu przeciw ingerencji mrocznych sił. Nie sądzę, by to była prawda. Znam trochę moc Kamienia, nie jest w pełni naturalna. Ale nie jest też mroczna.

- Znasz historię tego kamienia? Czy jego pochodzenie ma coś wspólnego z Gottfriedem Villem z Parravon, tym, który…

- W istocie. Znasz się widać nie tylko na Chaosie. – kapłan spojrzał na niego z podziwem. – Wtedy Kamień pierwszy raz objawił swą moc. Ville jako wampir był szybki, ale nie dość szybki, by uniknąć zniszczenia. Wielu lat potrzeba było jednak, by artefakt trafił w końcu do nas. Wątpię jednak, by von Hartbad naśladował Wielkiego Nekromantę.

- A jednak chce być tak wielki jak Nagash. – stwierdził łowca. – Albo nawet większy. Jego magia może być potężna.

- Śmiem przypuszczać, że mam z nim jednak co najmniej równe szanse. – odparł nieco rozdrażniony Wilhelm. – Za mną stoi Morr, którego hrabia jest wrogiem.

- Za mną stoi Sigmar, który pokonał Nagasha. Nie denerwuj się, kapłanie. Sam wiesz, że bogowie nie wtrącają się w nasze sprawy. Jesteśmy zdani tylko na siebie.

- Lubisz odzierać ze złudzeń, łowco?

- A co robię od dwudziestu lat?


Jeszcze dobrze nie zagłębili się w las, kiedy zaczęło dziać się coś niedobrego. Zrazu konie zaczęły się dziwnie zachowywać; potem zarówno Sigurd, jak i Wilhelm dosłyszeli dziwne szepty gdzieś w pobliżu. Łowca wiedział, że jeżeli wpadną w zasadzkę, nie mają większych szans. Szepty raz przybliżały się, raz oddalały, budziły jednak niepokój nawet w sercu łowcy.

Sigurd nie obawiał się nigdy niewidzialnego zła. Teraz bał się tylko tego, że nie zdąży w porę dostrzec wroga. Nie byłoby dobrze zginąć tak blisko celu. Wszak tak niewiele dzieliło go już od Hartbad. Niechby tylko było widać to, co kryje się za mroczną ścianą drzew. Niechby tylko było ich wszystkich widać, choćby i setki.

Ale tu tylko odgłosy zdradzały czyjąś obecność. Jakieś szelesty, trzaski łamanych gałązek i szepty. Sigurd pojął, że nie mogą to być orkowie, którzy poruszają się znacznie głośniej. Jeśli to nie zielonoskórzy…

I w momencie, kiedy dobył miecza, coś zaszeleściło w krzakach za nimi i usłyszeli dziki wrzask, jakby zwierzęcy, lecz bardziej przerażający. Zaraz też jakieś istoty otoczyły kapłana i łowcę ciasnym kręgiem – tak szybko, że żaden z nich nie zdążył zareagować.

Nagle jedna z istot przemówiła.

- Opuście broń, wy dwaj.

Kapłan i łowca spełnili polecenie.

- Kim jesteście? Szybko, odpowiadać!

Dopiero teraz Sigurd zauważył, że pytania zadawał bardzo szczupły, wręcz chudy człowiek, którego twarzy dobrze nie widzieli, gdyż stał w cieniu. Łowca nie widział dobrze wszystkich ludzi, gdyż kilku jeszcze skryło się za krzakami, ale naliczył tylu, że nie chciał podejmować walki.

- Sigurd Salinsson, łowca czarownic i Wilhelm Schwarzaugen, kapłan Morra. - odrzekł.

Obcy wyszedł z cienia i przyjrzał się im uważnie.

- Rzeczywiście? - uśmiechnął się ponuro. - W takim razie nie macie się czego obawiać.

Sigurd przyjrzał się człowiekowi wnikliwie. W świetle Morrslieba wydawał się jeszcze chudszy. Jego twarz była blada i pokryta bliznami i zadrapaniami. Ciało miał ledwie przykryte lichym płaszczem. Jego głowa była ogolona. Na czole miał wytatuowane słowo "grzesznik".

- Jestem Eberhard der Sünder, dowódca biczowników. - rzekł. Z krzaków wyłoniło się jeszcze kilku ludzi. Wielu wyglądało jeszcze gorzej, niż ich wódz. - Czy możemy wiedzieć, co robicie tej ponurej nocy w lesie pełnym zła?

- To dość niezwykłe pytanie, zważywszy, że zadaje je człowiek, który również tu przebywa. - zauważył Sigurd. - Ale niech będzie; ścigamy pewnego nekromantę. A wy?

Pokutnik rozejrzał się dokoła wzrokiem pełnym obłędu.

- Są wszędzie wokół nas! - poinformował ich z upiornie uroczystą miną.

- Kto?

- Zielonoskórzy. - odrzekł. - Są już niedaleko!

- Może w takim razie przyłączycie się do nas? - zaproponował Sigurd.

Dostrzegł protest w spojrzeniu towarzysza i dosłyszał jego znaczące chrząknięcie. Odwrócił się.

- O co chodzi, Wilhelmie?

- Ufasz ludziom, którzy boją się własnego cienia?

- My nie boimy się niczego! - zaprotestował Eberhard. - Mniejsza o to. Sigurd, oni są nawiedzeni. Widzą to, co chcą ujrzeć.

- Rozumiem, że można bać się orków. Ale żeby biczowników… - zawiesił głos i spojrzał ostro na Wilhelma.

- Och, przepraszam. - odburknął. - Będzie oczywiście, jak ty zechcesz. Jestem pewnie zbyt normalny do towarzystwa, które biczuje się całe dnie.

- Istotnie. - odpowiedział uprzejmie Salinsson. - Hm... Eberhard…?

- Mów do mnie: "grzeszniku"! - odrzekł Eberhard.

- Trochę mi z tym dziwnie, połowa z was ma to na czole. Ale w porządku, grzeszniku. Ty znasz ten las; czujesz gdzieś obecność orków czy goblinów?

- Są wszędzie wokół! Żadnego kroku nie możesz być pewien! Jesteśmy tu długo, a i tak nie znamy ogromu zła, czającego się tutaj! Są niedaleko! Czujemy ich zapach, widzimy ich złe oczy! Złe oczy! - zawył przejmująco jeden z wychudzonych „grzeszników”. - Ach, powiadam, nasze odkupienie jest blisko!

- Jeśli będziecie tak się drzeć, to na pewno. - westchnął ponuro kapłan.

- Ruszajmy więc. Prędzej czy później natkniemy się na nich i wtedy to Sigmar zadecyduje, kto z nas ma żyć, a kto umrzeć! – rzekł Eberhard.

- Chyba czeka mnie bliskie spotkanie z moim bogiem. - jęknął Wilhelm.

- Nie martw się, będą walczyli do ostatniego tchnienia. - powiedział Sigurd. - A poza tym, ponoć nie ma w tobie ani krztyny lęku.

- Wiesz. - szepnął towarzysz. - W pewnym sensie, jak tak czasem na nich spojrzeć, to niech się i Nagash schowa.

Sigurd musiał przyznać mu rację, patrząc na obdartych fanatyków i ich pełne dzikości oczy.


- Czuję obcą magię. - oznajmił po dłuższym czasie Wilhelm.

Łowca rozejrzał się. Noc miała trwać jeszcze długo. Niedobrze byłoby spotkać zielonoskórych teraz, kiedy jest najciemniej. Spojrzał na Eberharda.

- Kapłan ma rację. - rzekł biczownik - Widziałem złe oczy w tamtych krzakach i zielony promień energii. I nie tylko. O, wibracja. Czujecie?

- Ruszamy? - zajęczał jeden z pokutników.

- Czekajcie! Które krzaki? - zapytał Wilhelm.

- Tamte! - Eberhard wskazał dłonią pobliską kępkę zieleni.

Kapłan rozłożył ręce i wyszeptał coś niezrozumiale. Sigurd poczuł wiatr, który zerwał się nagle, niespodziewanie, w chwili rozpoczęcia przez Wilhelma rytuału.

Chwilę później za krzakami buchnął błękitny płomień i rozległ się głośny jęk, a potem charczenie.

Po chwili i to ustało.

Dwóch podwładnych Eberharda pobiegło w stronę krzaków i wyniosło z nich rosłego orka o twarzy pomalowanej na czerwono i niebiesko. W martwej dłoni ciągle ściskał różdżkę.

- Wunderspruch! - orzekł Eberhard, patrząc z podziwem na Wilhelma.

?

- Nic wielkiego. Sztuczka, głupota. Obrócenie szamańskiej magii przeciw szamanowi. Trzeba tylko trafić w dobrym momencie. - odpowiedział kapłan, ale widać było, że niemy podziw biczowników sprawia mu przyjemność.

- No, no. - mruknął łowca. - Tylko, że to nam nic dobrego nie wróży. Nie wędrował po lesie samot…

Przerwał mu głośny trzask łamanych gałęzi. Z daleka było już słychać zagniewane głosy, wypowiadające pełne nienawiści słowa w zgrzytliwym języku zielonoskórych. Ich oczy błyszczały w ciemnościach jaśniej, niż Morrslieb na tle czarnego nieba.

Szli powoli, lecz konsekwentnie w stronę ludzi. Pokutnicy wlepili rozgorączkowane spojrzenia w nadchodzących wrogów. Las zamarł w oczekiwaniu walki, która miała nadejść.

Na pewno fanatycy się cieszą, pomyślał Sigurd, o ile oni w ogóle się czymś cieszą. On sam dawno już nie walczył z zielonoskórymi. Zabawna sprawa - żywe miecze, kultyści, nawet małe demony u podnóża Gór Czarnych, ale orkowie i gobliny - jak dawno z nimi nie walczył!

- Nocne gobliny. - poinformował go szeptem Eberhard.

Nachtgoblins. Ach, tak.

- Szesnastu.

Szesnastu. Ludzi było razem jedenastu.

To nie powinno być trudne, pomyślał Sigurd.

Fanatycy rzucili się do walki z przerażającym wyciem. Zielona krew trysnęła z pierwszego przebitego goblina. Któryś z zielonoskórych wezwał głośno któregoś ze swoich podłych bogów.

Sigurd spojrzał na Wilhelma. Kapłan uważnie obejrzał klingę swojego miecza, jakby zastanawiał się, do czego służy, po czym zaatakował najbliższego goblina.

Cóż, stwierdził łowca, czas wykąpać Vakkrondha w zielonej krwi. Rzucił się na dowódcę goblinów, zagłębiając ostrze w jego gardle, nim ten zdążył się zorientować.

Czuł dziwne zadowolenie.


Po skończonej walce Sigurd rozejrzał się za Wilhelmem. Kapłan miał zdartą z palców prawej dłoni i krwawił lekko, ale ze zwycięskim uśmiechem czyścił miecz z krwi. Łowca podszedł do niego i przysiadł obok.

- Dobra walka. - rzekł, chowając z powrotem Vakkrondha.

- Mówisz jak Zabójca Trolli. - wzruszył ramionami kapłan.

- Gdybyś mnie lepiej znał, z pewnością byś to zrozumiał. Wszyscy zabici?

- Szesnastu goblinów i jeden biczownik.

Sigurd wstał i podszedł do Eberharda, który stał pochylony nad zabitym, szepcząc słowa modlitwy.

- Sigmar będzie go miał w swojej opiece. - odezwał się łowca.

- Manfred Niepocieszony był dzielnym młodym człowiekiem i odkupił swe grzechy. - odrzekł na to Eberhard. - Zobacz, dopiero trzeci wbity miecz powalił go na ziemię.

Sigurd ujrzał, iż tak było w istocie.

- Chodźmy do waszego nekromanty. - powiedział Grzesznik. - I nie przejmuj się Manfredem. Był jednym z nas i zginął tak, jak powinien.

- Chcecie nam towarzyszyć aż do Hartbad?

- A mamy wybór?

Sigurd nie odpowiedział. Nie chciał się kłócić, ale jego zdanie o fanatycznych biczownikach było, mimo bycia łowcą czarownic, dość niepochlebne. Nie bał się ich, ale i nie przepadał za ich towarzystwem. Nie chodzi o to, że byli inni… tylko o to, że ich inność zdawała się być niepojęta, niewyjaśniona. Kto o zdrowych zmysłach zostaje biczownikiem?

Wybór, pomyślał łowca, rzeczywiście. A może naprawdę nie mają czegoś takiego jak wybór, ile razy się już o tym przekonał. Mamy wybór w sprawach drobnych, nieważnych, nie mających wpływu na losy świata. Sigurd nie lubił słowa "przeznaczenie", było zbyt patetyczne, przydawało się może w poezji Kurta Zaubernachta, ale nie w życiu. A jednak łowca wierzył. Wierzył w coś, w jakąś Siłę, kierującą ludzkim losem. Jakiś prąd, nieokreślona moc.

Przeznaczenie, zaśmiał się w duchu Sigurd. A prosty człowiek żyje i myśli, że jest wolny.

Wyruszyli znowu. Noc uciekała jak piasek przez palce.


Cały kolejny dzień upłynął na nielicznych rozmowach łowcy z Wilhelmem i kilku słowach zamienionych z Eberhardem. Pokutnik dopiero za dnia wyglądał naprawdę przerażająco. Był upiornie blady, miał zapadnięte oczy, wysuszone wargi i wiele blizn na twarzy. Ponad to jego ręce były przeraźliwie chude, a łokcie wystające. Gdyby nie był biczownikiem, Sigurd wziąłby go za ożywieńca. Nawet łowcę czarownic, tak przyzwyczajonego do nieprzyjemnych widoków, ogarniały mdłości na widok Eberharda.

Wilhelm był spokojny. Jego rana była błaha, umysł miał nieco osłabiony po swoim "cudownym zaklęciu", ale czuł głęboki spokój. Dzięki Sigurdowi i biczownikom dotrze bezpiecznie do Hartbad już jutro o świcie. Z pomocą towarzyszy oczyści Imperium z przywódcy Nieumarłych i poddanych mu wyznawców Nurgla. Wszystko będzie dobrze. Morr nie chce go jeszcze widzieć u siebie.

Eberhard Grzesznik westchnął ciężko, widząc słońce chylące się ku zachodowi. Nadchodziła kolejna ciężka noc w lesie dzielącym Eiseck i Talabheim. Czuł to przez skórę. Czuł też coś jeszcze. Coś nienaturalnego. To było wszędzie, w zapachu wiatru, w szumie liści, nawet w każdym wypowiedzianym słowie.

Zastanawiał się, czy może to oznaczać obecność magii zielonoskórych. Pokręcił głową; nie, to nie orkowie czyhali na nich pomiędzy tymi drzewami. To było coś, co już kiedyś widział, dawno temu, zanim jeszcze stał się fanatycznym biczownikiem. Widział to w swym rodzinnym mieście, w Grissburgu, kiedy zostało zaatakowane przez przerażające potwory. Przerażające, bo zbyt ludzkie w swym braku człowieczeństwa. Eberhard wzdrygnął się. Mimo swej odwagi nie chciał spotkać ich drugi raz. To nie było nic naturalnego.

Zapadł zmrok. Wiatr zmroził Sigurda. Łowca owinął się szczelniej swym płaszczem. To samo zrobił Wilhelm. Morrslieb wydawał się większy, niż wczoraj i jaśniał złowrogo, omijany przez chmury.

Łowca czarownic czuł się źle. Wiedział, że to wpływ obcej magii, która czyha na nich gdzieś niedaleko. Zastanawiał się, jakie teraz mają szanse, jeśli natkną się na Nieumarłych lub wyznawców Nurgla. Uznał, że nie powinien o tym na razie myśleć. Pocieszył się, że ma przy sobie kapłana Morra i ośmiu gotowych na wszystko fanatyków.

Zaczął więc myśleć o tym, jakim cudem nekromanta zjednoczył się ze sługami Pana Plag. Musiał im z pewnością obiecać wiele. Być może nawet pomoc w pokonaniu pozostałych potęg Chaosu. Ilu ludzi, zabitych przeklętą zarazą, już ożywił? Być może, gdyby udało mu się przejąć władzę w Imperium, taki interes mógłby się opłacić. Teraz jednak nadchodzi już jego koniec. Sigurd modlił się do Sigmara, by było dane mu go zobaczyć.

Nagle przypomniał sobie, że to nie misja gna go teraz do Hartbad. Zabawne, tak długo wmawiał sobie, że jest inaczej, że prawie naprawdę zapomniał. Nagle wszystko do niego wróciło. Wszystkie wspomnienia związane z Bianką Waldhoffer. Jej pierwsze spojrzenie, słodkie, choć nienawistne. Jej denerwujący sposób mówienia o Chaosie. Tajemnicza uroda. Pierwsza i jedyna noc spędzona z nią. Wreszcie szok, który przeżył, uświadamiając sobie, jak blisko los związał go z Vakkrim, i jak boleśnie. Spojrzał na swój miecz i westchnął. Przecież nikt nie chce wolności.

I jeszcze Villeheim! To samo miejsce, w którym Gottfried Ville, wampir z Parravon, zabił tylu niewinnych ludzi. Więc to go powstrzymało. Sigurd słyszał coś o jakimś kamieniu, ale nie skojarzył, że może on odgrywać jakąś ważniejszą rolę w walce z mrocznymi siłami. A jednak! Ile to już czasu? Jakieś dwieście lat, najmniej…

Kult Morra z pewnością miał powody do niepokoju. Większość magicznych przedmiotów stworzonych przeciwko jakiejś mocy mogła zostać do niej dostrojona przez zdolnego maga. A jeśli sam hrabia posiada coś tak potężnego…

Nie. Sigurd odsunął od siebie tę myśl. Jeszcze nie czas. Dopiero w Hartbad dowiedzą się, jak potężny jest nekromanta. Jak groźny dla świata żywych i umarłych. I Bianki.

- A niechby był i samym Nagashem, dopadnę go. – powiedział głośno.

Któryś z biczowników obejrzał się na niego. W zapadniętych oczach Sigurd dojrzał zrozumienie. Świetnie, pomyślał, przejmuję ich sposób myślenia. Niczym jeden z tych szaleńców porywam się na zło większe ode mnie. Czy to upadek, czy zwykła kolej rzeczy? Zanik świadomości, czy nowa świadomość? Czy to w ogóle ważne? Bianka czeka…

Nagły podmuch wiatru uderzył go w twarz i wyrwał z zamyślenia. Poszukał wzrokiem kapłana. Wilhelm pobladł i zatrzymał się.

- Siły Nieumarłych przed nami. - wyszeptał.

Pokutnicy zaczęli się modlić. Eberhard zamknął na chwilę oczy.

- Ilu? - zapytał Sigurd ze spokojem, który przeraził jego samego.

- Policz sobie sam! - prychnął jeden z fanatyków, wskazując chudym paluchem przed siebie.

Zza drzew wylazły trupy. Tak właśnie pomyślał Sigurd: trupy, nie Nieumarli. Dla niego byli właśnie trupami, rozkładającymi się zwłokami. Wzdrygnął się, ale i narosła w nim zawziętość. Kilku ożywieńców nie przeszkodzi mu w osiągnięciu celu.

Tym razem wyrwał się przed biczowników. Wilhelm rzucił na nich ochronne zaklęcie i uczynił to samo. W nocnej ciszy i świetle Morrslieba stanęli do walki z mrocznymi siłami.


Zarówno Sigurd, jak i Wilhelm byli obficie ochlapani krwią. Łowca pomyślał, że może bardziej własną, ale nie mówił tego na głos. Zresztą, nie było czasu. I on, i kapłan krwawili z wielu drobnych nacięć i zadrapań. Walka ciągle trwała, a Nieumarli mimo strat nie chcieli się poddać. No tak, pewnie nekromanta jest niedaleko. Sigurd spojrzał szybko w stronę fanatyków. Wyglądało na to, że jeszcze wszyscy żyją. Zastanawiał się, jak czy rzeczywiście Hartbad jest tak blisko, czy jego magia działa na taką odległość. Wolałby zdecydowanie pierwszą możliwość, ale wiedział, że jego wola nie ma tu nic do rzeczy. Poza tym, czy hrabia w ogóle mógł dowiedzieć się o ucieczce łowcy czarownic z Eiseck? Czy poddani mu kultyści już go ostrzegli, czy też zostali porąbani przez Zabójców Trolli? Jaki był wynik walki między nimi a krasnoludami?

Ostrze zgrzytnęło i zagłębiło się w czaszce jednego z ożywieńców. Odwrócił się i cudem uniknął ciosu. Kopnął trupa na wysokości miednicy i przerwał jego pisk mieczem. Krew trysnęła na szyję łowcy, ściekając niżej. Miecz kapłana pozbawił ożywieńca głowy, ale omal nie zrobił tego samego z Sigurdem. Łowca przetoczył się po czerwonym, mokrym od krwi mchu i ledwie zdołał się zasłonić przed następnym ciosem. Spojrzał w górę i wtedy przeciwnik zwalił się na niego całym ciężarem.

Po chwili, kiedy wygrzebał się spod trupa, ujrzał, że to już koniec. Walka zakończyła się znowu ich zwycięstwem.

- To by było na tyle. - rzekł Eberhard.

Mówi, jak Zabójca Trolli, zawiedziony wygraną walką, pomyślał Sigurd. Cóż, fanatyzm...

- Ruszamy dalej? - zapytał któryś z biczowników. - Nie mamy chwili do stracenia.

Łowca kiwnął głową. Był zmęczony, ale wiedział, że powinni natychmiast ruszyć. Do Hartbad nie było daleko, a czas gonił. Teraz, kiedy hrabia wie o wszystkim, z pewnością pomyśli o lepszej obronie.

- Racja. Ruszamy. - powiedział.

- Sigurd… - dosłyszał bardzo słaby głos. Odwrócił się do kapłana.

Wilhelm był blady. Oddychał ciężko i ledwo trzymał się na nogach. Pokutnicy patrzyli nań pogardliwie; oni nie znali już słabości.

- Co się dzieje? - zapytał obojętnym tonem Eberhard.

- Wyczerpała go ta walka. Co tak patrzycie? Do licha, przecież on cały czas podtrzymywał to ochronne zaklęcie! Musimy się nim zająć. Pomóżcie mi.

- Dziękuję… Sigurd… - szepnął kapłan i osunął się w ramiona łowcy.

Reszta drogi do Hartbad upłynęła w sennym milczeniu.


To niezwykłe, pomyślał Sigurd, jak zwyczajnie wygląda to miejsce. Niejeden nie uwierzyłby, że tu, w samym centrum zła i rozkładu, może być tak spokojnie, niemal pięknie. To nie to, co Eiseck, gdzie każda ulica spoglądała z nienawiścią, gdzie Chaos czuło się w powietrzu. Nie, to miejsce nie budziło podejrzeń. Wyglądało tak spokojnie. Całkiem niechaotycznie. Całkiem…

…zwyczajnie.

Hartbad. Spokojna wioska niedaleko Talabheim. Jak Hellenrand, jak Reifbad, jak wiele innych. Różnica polegała na tym, że spokój Hartbad był pozorny. Za nim kryła się rozpacz i triumfujące zło.

Ale nie na długo, powiedział sobie łowca czarownic. Nie na długo. Gdzie jest Bianka? Tę myśl starał się na razie odsunąć. Na to przyjdzie jeszcze czas. Najpierw obowiązek łowcy, potem przyjaciela. Najpierw unicestwienie hrabiego, potem przysięga złożona Vakkriemu.

Spojrzał na Wilhelma. Kapłan bez wątpienia czuł się już lepiej, choć do stanu sprzed bitwy jeszcze trochę mu brakowało. Cóż, nie można było na to czekać w nieskończoność. Być może i tak są spóźnieni. Być może już wszystko stracili. Być może Bianka…

Nie, pomyślał Sigurd, nie Bianka. Nie teraz, proszę.

Wyszedł zza ostatnich drzew i spojrzał na fanatyków - będzie lepiej, jeśli oni pójdą przodem, skoro nekromanta jest tak potężny. Nie czuł się z tym dobrze; wiedział, że oznacza to dla wielu z nich pewną śmierć, ale przecież, tłumaczył sobie, sami tego pragnęli. On, Sigurd, zajmie się samym hrabią.

- Już dobrze. - szepnął Schwarzaugen. - Już wypocząłem. W porządku.

- To dobrze. - odrzekł łowca w zamyśleniu. - Bo teraz będziesz potrzebował dużo siły. Przed nami Hartbad.

- Wspaniale. - westchnął. - To już koniec naszej wędrówki, czy tak?

- Prędzej czy później.

- Morr przyjmie nas z radością. - stwierdził Wilhelm. - Zostanę nagrodzony za wierną służbę.

- Bez wątpienia.

- Ale nie chcę. Nie chcę umierać.

Sigurd spojrzał badawczo na towarzysza.

- Cóż…

- Ty też nie chcesz.

-To, co chcę…

- Niestety się nie liczy.

- Właśnie.

- Herr Hexenjäger i Herr Wilhelm! - zawołał Eberhard. - Część domu oczyszczona, podwórze puste!

- Dobrze! - odpowiedział Sigurd. - Chodź, Wilhelm.

- Jesteśmy nieustannie przez kogoś obserwowani, Herr. - powiedział dowódca z dziwnym drżeniem w głosie.

- To oczywiste. - stwierdził Wilhelm. - Nekromanta ma na nas oko, trudno, żeby było inaczej.

- W takim razie zamkniemy mu to oko raz na zawsze. - łowca spojrzał na swój miecz i ruszył przed siebie.

A przed sobą ujrzał wreszcie dom hrabiego.


Łowca i kapłan szli usłanym trupami korytarzem. Biczownicy znali się na swojej robocie. O, oni z pewnością byli usatysfakcjonowani – wszak nieczęsto można znaleźć tyle zła w jednym szlacheckim domu. Wybierając taki los, na pewno wiedzieli, że… Sigurd powstrzymał śmiech. „Wybierając taki los”. Zabawne. Wybór.

Pokutnicy nie mieli wyboru. Nikt już nie miał wyboru. „Wybór” w ogóle był słowem, tylko słowem. Słowem z inne rzeczywistości. Tu nie znaczyło ono nic. Nie w tej chwili, nie w tym miejscu. Nie w tym świecie. Sigurd przeskoczył sprawnie nad ciałem kultysty. On też nie miał wyboru. Zabawne, jak łatwo i jak późno przyszło zrozumienie. Nikt nie miał wyboru. Kultyści i łowcy czarownic. Nekromanci i kapłani Morra.

- Ci fanatycy robią rzeź wszędzie, gdzie się znajdą. – odezwał się Wilhelm.

- Ja też. – odrzekł Sigurd, nim zdążył się powstrzymać.

- Ty jesteś łowcą czarownic.

- A oni biczownikami.

Szli dalej. Ciężko było uwierzyć, że ośmiu ludzi może pozostawić za sobą tyle trupów. Czy hrabia był zaskoczony? Powinien wiedzieć, że Sigurd wróci. Powinien to przeczuwać. Powinien to już dawni zauważyć, przecież łowca i fanatycy stoczyli bitwę z Nieumarłymi. A jednak nie wyglądało na to. Czyżby mógł poświęcić tylu poddanych? Ilu ich jeszcze czeka tam, wśród kamiennych ścian domu hrabiego? Czy możliwe jest, że wymyślił coś gorszego? Czy w ogóle może być coś gorszego od połączenia sił Ciemności z siłami Chaosu?

Oczywiście, że może, stwierdził Sigurd. Na przykład łowca czarownic, który nie umie sobie z tym poradzić. Na przykład kolejne minięcie się z misją. Na przykład kolejna myśl o Biance. Są gorsze rzeczy. Z pewnością.

Korytarz był długi, wąski i zadziwiająco pusty, jak na dom szlachcica. Nie wyglądało na to, aby Hartbad chciał się pochwalić przed kimś swoją posiadłością. Z pewnością nie miał czym - Chaos nie był powodem do dumy.

Gdzie jesteś, hrabio, pomyślał Sigurd. Gdzie jesteście, wszyscy wyznawcy Nurgla, gdzie jesteś, Stanisławie, i gdzie jesteś, Bianko, moje największe szczęście i przekleństwo zarazem. Gdzie jest Vakkri Thingrimsson i Lhazil Tępozęby, gdzie drużyna Karnova. Pokażcie się wszyscy, przyjdźcie do mnie, jestem przecież już tak blisko.

Usłyszał za sobą krótki krzyk i zaraz po nim charczenie. Odwrócił się i ujrzał Wilhelma, stojącego nad jakimś ciałem. Kiedy obrócił mu głowę czubkiem buta, ujrzał twarz Stanisława, wykrzywioną zdziwieniem i bólem.

- O jednego dewianta mniej. - rzekł Sigurd i ruszył dalej.

- Jeszcze tylko kilkudziesięciu. - mruknął kapłan.

Szli dalej ciemnym korytarzem.

Teraz dopiero łowca czarownic dostrzegł, że jednak na ścianach wiszą jakieś obrazy. Zatrzymał się i przyjrzał im dokładnie. Zadrżał. Niewiele rzeczy jest w stanie przerazić Sigurda Salinssona. Niewiele rzeczy wywołuje u niego drżenie dłoni. Niewiele rzeczy może spowodować chęć ucieczki u tak doświadczonego łowcy czarownic. Tym obrazom niemal się udało.

Trudno było orzec, co przedstawiały. Na niektórych było widać tylko pokrzywione twarze, na innych widniały już jakieś sceny. Wszystkie malowidła miały zielonkawy połysk. Sigurd był pewien, że do farby dodano spaczenia. Z trudem ruszył się, by przejść dalej. Drżał na całym ciele.

Ostatni obraz, tuż koło wielkich, dębowych drzwi, przedstawiał łowcę czarownic. Nad nim górował nienaturalnych rozmiarów i kształtów człowiek - z wyglądu szlachcic - i uśmiechał się złowieszczo, pchając ostrze swego miecza w gardło łowcy.

- Sigmarze… - wyszeptał Sigurd.

- Mój amulet świeci tak jasno, że niemal mnie oślepia. - rzekł Wilhelm. - To te drzwi. Jeśli…

- Wiem.

Łowca nacisnął klamkę. Sigmarze, daj mi chociaż zobaczyć koniec tego podłego zwyrodnialca, modlił się rozpaczliwie. Pchnął drzwi mocnym, zdecydowanym ruchem i wszedł do pokoju.

- Witaj, Sigurdzie Salinssonie. - odezwał się znajomy, niemal przyjazny głos. - Pozwolę sobie nie wpuścić twego towarzysza, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać, dobrze? - drzwi zamknęły się z hukiem. - Tak jest zdecydowanie lepiej. Prawda? No, to usiądź.

Sigurd dostrzegł wreszcie, kto do niego mówi. Niedaleko, pośrodku całkiem pustego pokoju, stał hrabia. Wyglądał jeszcze bardziej przerażająco, niż wtedy w Eiseck. Może to przez ten swój zwycięski uśmiech, może przez jeszcze bardziej trupi wygląd, może przez zielonkawo-fioletową poświatę, która go otaczała, a może przez wszystko naraz.

- Usiądź, Sigurdzie. - powtórzył łagodnie hrabia.

- Postoję. - wykrztusił łowca nieswoim głosem.

- Prawda, masz swoją dumę. Ale czyż duma nie nakazuje ci szanować wroga? Powiedz! Powiedz, co cię gna do mnie, opowiedz o swoim życiu, o sobie! Będę zaszczycony - wszak godny z ciebie przeciwnik.

- Zbyt godny dla ciebie, Hartbad. - warknął Sigurd, zbudziwszy się już z oszołomienia i zbliżył się do nekromanty.

Powstrzymał go gest hrabiego i jego spojrzenie.

- Spokojnie, Sigurdzie. Czas, byś dowiedział się, z kim w ogóle rozmawiasz. A może już zdałeś sobie sprawę z mojej potęgi? Wszak towarzyszy ci ten śmieszny kapłan, szukający kamienia.

- Kamienia Villeheimu. – rzekł łowca.

- Faktycznie, Villeheimu. A po co tobie ten kłopot? Przecież nie masz nic wspólnego z jego bogiem…

- Każdy ma coś wspólnego z Morrem, nekromanto. – głos, który przerwał hrabiemu, stał się nagle silniejszy i zimniejszy.

- Przecież wiesz, że jeśli tylko zawładnę Imperium, cała moc Kamienia będzie moja. – ciągnął hrabia.

- Dobrześ powiedział, hrabio: jeśli tylko. – odrzekł Sigurd.

- Jestem ostrożny w słowach. Przydatna umiejętność przy łowcy czarownic.

- Tobie i tak już nic nie pomoże. – warknął łowca.

- Umrzesz z klątwą na ustach. – roześmiał się von Hartbad. – Niepoprawny Sigurd Salinsson! Obserwuję cię od długiego czasu. Dużo robisz. Wiele razy mi pomogłeś. Na przykład, dwa lata temu… Myślałem już, że skończy się fatalnie. Kult Mrocznego Płomienia deptał mi po piętach. A ty załatwiłeś ich w ostatniej chwili… Nie podziękowałem ci, wybacz.

Sigurd zgrzytnął bezsilnie zębami. Nie sądził, że tak długo jest obserwowany. Von Hartbad nie był głupi i na pewno nie niecierpliwy. Musiał całe lata planować swój atak na Imperium.

- Od jak dawna mnie obserwujesz?

- Od Blutbach. Pamiętasz Diehla? Towarzyszył ci oszalały z rozpaczy chłopczyna, którego kochankę wyssał ten wampir. Wampiry. Ach, ta ich pewność siebie! Diehl był głupcem; zagrażał mi jednak. Wtedy jeszcze nie myślałem, że człowiek może pokonać wampira. Bałem się, że zyskam sobie potężnego wroga. Nie łudziłem się, że będzie chciał jakichkolwiek układów. Oni nie mają skrupułów. Nie są ludźmi.

W łowcy narosła wściekłość. A więc tak to wyglądało. Być może wszystko, co stało się w Eiseck miało tylko sprawdzić Sigurda. Być może hrabia wcale nie chciał go zabić. O czym on teraz mówi? Ludźmi! Nekromanta człowiekiem. Cóż za kiepski żart. Kto zachował tu więcej człowieczeństwa? Niech przeklęty będzie ten, kto wykorzystywał go do swych podłych celów! Nie, nigdy więcej. Nigdy więcej nie pozwoli, by siły Ciemności zrobiły z niego swego sługę. Posłał hrabiemu zimne spojrzenie i dobył miecza.

Znowu powstrzymał go wzrok von Hartbada. Kiedy hrabia się odezwał, Sigurd zadrżał. Ten głos nie był już ludzki. Nie było w nim już nic. Tylko potworne siły, które nim przemawiały.

- A zatem z dalszej współpracy nici. Cóż, trudno. Rozumiem. Prawdziwy łowca nie ma uczuć. Sigurda nie obchodzą inni, nie ma bliskich. - roześmiał się hrabia. - Szkoda, że dla Bianki Waldhoffer nie jest to takie proste.

- Bianka… - łowca nie był w stanie powiedzieć nic więcej.

- Och, wiesz chyba, że jest tutaj. Nie martw się. Jest bezpieczna, mój drogi. Do czasu, aż przelejesz krew. Stanisław i moi poddani nie obchodzą mnie zbytnio, jestem skłonny ci wybaczyć ich śmierć. Ale ja - ja muszą zostać przy życiu. Rozumiesz?

Sigurd zesztywniał całkowicie. Okropna, paraliżująca myśl całkowicie go opętała. Czuł, jak miecz wyślizguje mu się z dłoni i upada z brzękiem na podłogę. Czuł, że teraz nie jest już ani łowcą czarownic, ani przyjacielem Vakkriego, czuł, jak niknie w nim poczucie misji i obowiązku.

- Oczywiście myślisz sobie - ciągnął Hartbad. - Że oszukam cię, prawda? Że chcę uśpić twą czujność miłymi słówkami, a potem skrzywdzić i ciebie, i twą przyjaciółkę? Nie. Nic podobnego, mój miły. Nigdy bym tego nie zrobił, Sigurdzie, nie tobie. Ja także mam swój honor.

Łowca czarownic stał oniemiały. Słowa hrabiego docierały do niego wprawdzie, ale nie rozumiał ich sensu. Wiedział tylko, że Biance grozi straszna śmierć i musi ją uratować, choćby za cenę…

…misji?

Wiedział, że nadszedł koniec. Każda decyzja będzie zła. Umrze albo on, albo Bianka - albo oboje. A to, co stanie się z nimi po śmierci, będzie jeszcze gorsze. Nie, nie ma wyboru. Vakkri… Lhazil… Wilhelm… Wszyscy, którzy w niego wierzyli… Wszyscy oni zrozumieją, czym jest Sigurd Salinsson. Czym jest ich przyjaciel, ich bohater.

Mniej niż niczym.

I tak to się kończy, stwierdził Sigurd. Zwyczajny koniec łowcy czarownic? Raczej nie. O, jaka piękna byłaby zwyczajna, prozaiczna śmierć! Nie, nie. Nie tak ginie legenda. Sigurd Salinsson musi umrzeć upodlony, skończony, rozdarty między jedną zdradą a drugą. Gorycz narastała w łowcy niekontrolowanie. Może szkoda, że nikt nie zapytał go w odpowiednim momencie o człowieczeństwo. A może i to niewiele by dało. Gdzie są teraz wszyscy? Zniknęli; nawet von Hartbad nie miał tu znaczenia. Łowca zawsze jest sam. Kim są ci, którzy w niego wierzą? Głupcy! I po co? Wszystkich spotka zawód. Vakkriego, Wilhelma, Biankę i nawiedzonych biczowników. Pal sześć ich, a Sigmar? Sigurd nie odmawiał regularnie modlitw, ale przecież służył mu wiernie od dwudziestu lat. Co teraz?

Vakkrondh, przeklęty! Dlaczego leżysz na podłodze? Ty? Doprowadziłeś do tego, a teraz mnie zostawiasz? Świetnie. Żadnej broni, poza kilkoma nożami. Żadnej broni, której Sigurd mógłby zaufać.

Zaśmiał się gorzko w duchu. Także nie było tu żadnego łowcy czarownic, któremu mógłby zaufać. Naprawdę pewne były tu tylko ruchy hrabiego. Ironia losu; nie pierwszy raz zresztą. Tylko dlaczego teraz?

Stał, wpatrując się rozpaczliwie w podłogę. Miecz leżał u jego stóp; czuł dreszcze na samą myśl o podniesieniu go. Nie. Sigmarze, nie! Bianka. Nie. Misja. Łowca czarownic, Sigurd Salinsson. Kobieta. Misja. Życie doczesne. Śmierć. Koniec. Koniec.

Rozkład.


Być może nigdy nie podjąłby decyzji. Być może stałby tak do skończenia świata. Być może wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby nie dostrzegł nagle wielkiej, zielonej kuli światła, która rozbłysła za plecami nekromanty. Wróciła czujność łowcy, obudziły się zmysły, znów był gotów do walki. Miecz! Sigmarze, miecz na podłodze! Nie. Nie wolno się bać. Spojrzał w oczy hrabiego, starając się jednocześnie odnaleźć nóż zdrętwiałymi z przerażenia dłońmi. Delikatnym ruchem obrócił go i błyskawicznie rzucił.

Usłyszał śmiech hrabiego.

- Prawie, prawie! - zawołał z uznaniem, odwracając się i spoglądając na drewno, w które wbił się nóż. – A jednak jesteś niezły! Parę cali, i byłbym…

Drugi nóż trafił z charakterystycznym odgłosem w jego plecy.

- Mam cztery noże. - wyjaśnił Sigurd, podchodząc do konającego nekromanty. - I każdy ma równe szanse na trafienie.

Usłyszał ciche zaklęcie, wraz z którym hrabia skonał. Podniósł szybko Vakkrondha i wybiegł z komnaty.

Biegł i słyszał krzyki. Biegł i krzyki cichły, ginęły w jego myślach. W całym domu panował chaos. Z każdego pokoju wychodzili upiornie bladzi ludzie, zmutowane istoty, zapewne służące Hartbadowi. Coś zawyło przeraźliwie. Ale Sigurd biegł gdzie indziej. Nie, nie czas na walkę. Łowca czarownic jest człowiekiem.

"Nie pytajcie mnie o człowieczeństwo…"

A jednak.

Biegł bardzo szybko i niemal na oślep, toteż nie dostrzegł wielkich drzwi, wokół których kłębili się słudzy Chaosu. Kiedy wreszcie je zobaczył, było już za późno.

Na chwilę przed zderzeniem pomyślał sobie, że przeznaczenie jest bardzo głupie.


- Wstawaj, łowco! - ktoś wylał na niego chyba cały kubeł wody. - Otrząśnij się!

Sigurd rozpoznał głos Wilhelma. Otworzył oczy. Bolała go głowa, ale czuł, że musi wstać. Było mu niedobrze. Uniósł głowę i spojrzał, unosząc z trudem obolałe powieki.

Ujrzał Biankę.

Wyglądała tak samo, miała tylko jedno zadrapanie na twarzy. Jednak coś w niej uległo zmianie. Patrzyła na niego ze strachem i czymś jeszcze, czego nie potrafił rozpoznać. On, który znał się na ludziach, nie mógł tego rozpoznać.

- Witaj, Sigurd. - powiedziała.

- Och… Bianka… - jęknął. - Jak…

- Wilhelm mi pomógł. I ci… biczownicy. - wyjaśniła.

- Ach, tak… - przyjrzał się jej dokładnie. W jej chłodnym spojrzeniu było coś łagodnego.

- A teraz byłabym wdzięczna, gdyby Wilhelm i reszta panów udali się na krótki spacer celem… hm… rozprostowania pleców. - spojrzała na mężczyzn, którzy, o dziwo, ruszyli się natychmiast. - A więc… - rzekła, gdy już poszli. - Jesteś.

- Jestem. Przysiągłem Vakkriemu.

- Ach, tak.

- Tak. - potwierdził, bo to była prawda.

- I tylko dlatego.

- Jestem łowcą czarownic.

- Prawda.

- Ne wierzysz?

- A ty?

Prawda, pomyślał Sigurd. Sam w to nie wierzę.

- Nasza noc… - zaczął niefortunnie.

- O tym musisz zapomnieć. - ucięła. - Musimy się rozstać, jak najszybciej. Już. Za chwilę. Wyjeżdżam.

- Dokąd?

- Daleko.

- Szukać Vakkriego?

Spojrzała na niego oczami, za które dałby się zabić tysiąc razy.

- Nie musisz wiedzieć. Będę, gdzie będę. Nie mam dokąd wrócić. Ale nie szukaj mnie. Ty masz do czego wracać. Przeznaczenie tobą pokieruje. Nie sprzeciwiaj mu się.

- Ono jest głupie.

- Ale jest.

Kiwnął głową w zamyśleniu. Właściwie, śmieszna sprawa, czuł… ulgę. Coś w nim odzyskało wolność. Jakaś ważna cząstka.

- Więc żegnaj. - rzekł. - Bądź zdrowa.

- I ty także. Do… żegnaj. - uśmiechnęła się, chociaż na jej policzku lśniła łza.

A potem odeszła.

Sigurd siedział sam, kiedy wrócił Wilhelm z pokutnikami.

- Odeszła… - szepnął łowca, bardziej do siebie, niż towarzyszy.

- Dokąd teraz zmierzasz, Sigurd? - zapytał kapłan.

- Och… - westchnął, spoglądając wreszcie na nich. - A wy?

- Ja zajmę się kultem Nurgla. - powiedział Eberhard. - Oczyścimy ten kraj z Chaosu, albo nie jestem grzesznikiem!

- Ja pojadę z powrotem do Nuln. - odrzekł Wilhelm. - Moje zadanie skończone, Kamień odzyskany. Chciałbym jednak wiedzieć, co ty zamierzasz. Dokąd teraz pójdziesz?

Sigurd Salinsson spojrzał w niebo. Bianka miała rację. Ma do czego wracać. Honor, duma - to jedyne, co mu pozostało, a to i tak bardzo wiele. Misja nigdy się nie kończy. Trwa ciągle, do końca życia. - Do Talabheim, spotkać się z Arcylektorem.

Rozumiem. - skinął głową kapłan. - A potem?

Łowca czarownic poczuł nagle, jakby puściły jakieś pętające go więzy. Puściły? Czy to być może? Zmiana niewoli zawsze daje poczucie wolności. Witaj z powrotem, łowco czarownic, wolny niewolniku swoich zasad i swej dumy. Przeznaczenie! Często miało rację.

Uśmiechnął się po raz pierwszy od dawna.

- A potem pójdę napić się piwa.



Powiązane z tym tekstem: historia Liebvina Naubhofa - czyli kolejny łowca czarownic do wykorzystania na sesji.
ostatnia podróż - kolejne opowiadanie konkursowe .
Portrety - w sam raz na żer łowców nagród

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Sepp
   
Ocena:
0
Interesująca akcja, ciekawe postaci tła, miłe zakończenie. Jedyne czego mogę się uczepić, to błędy. Choć nieliczne, to na pewno psują troszkę w całości. Mimo to bardzo mi się spodobało.

Pozdrowienia dla obiecującej autorki :)
09-04-2006 11:33
Sepp
   
Ocena:
0
Co bardzo ciekawe, nie minęło dużo czasu ( Bo jakieś dwie godzinki, które były odmierzane moim snem. ) od przeczytania tego opowiadanka, a już mam ochotę zabrać się za nie kolejny raz. To może znaczyć tylko jedno !

Kawał dobrej historii, pani Natalio.
09-04-2006 14:30
Gerard Heime
   
Ocena:
0
Hmmm, niezłe.

Jedna rzecz trochę mnie tylko raziła - motywacje bohaterów. Czasem miałem wrażenie, że wybory postaci są nieuzasadnione. Niewystarczająco moim zdaniem zarysowałaś, droga Skavenblight, odpowiedzi na pytanie "dlaczego?", "po co?". Dramatyczny efekt osiągnięty, ale postacie tracą na realiźmie.
Tak było, gdy Sigurd spotkał najpierw Stanisława, a potem Biankę. Tak było, gdy Sigurd stał przed Hartbadem.

Poza tym czytanie wymaga sporej uwagi, bo historia jest zarysowana tak, jakby wiele działo się poza oczami czytelnika.

No i dlaczego zawsze heros z wątpliwościami musi ratować kobietę (kóra i tak go opuszcza) przed złym nekromantą? Historia jest dramatyczna, ale niebyt oryginalna.

Niemniej, warsztat dobry, i całość ogólnie miło się czytało (choć gdy jestem zmęczony czytanie takiego długiego tekstu trochę mnie wykancza).

Błędy małe, nieistotne, nie przeszkadzały w odbiorze tekstu.

Oby tak dalej! :)
09-04-2006 18:32
~Grzeniu

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
jeszcze calego nie przeczytalem ale musze isc do kosciola ale jak wroce to dokoncze bo jestem ciekawy co z tego wszystkiego wyniknie i powiem co mysle na temat tego opowiadania
09-04-2006 19:00
~Grzeniu

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
sporo czasu musialo minac abym mogl przeczyatc ale bylo wardto ten tekst mozna opisac jednym slowem jest "dobry"
gratuluje pomyslu i telentu
10-04-2006 17:54
Gambit
    piętno mistrza?
Ocena:
0
Być może to tylko moje wrażenie ale wydaje mi się, że wyczuwam aurę Sapkowskiego wokół tego tekstu. Dylemat moralny, pytania retoryczne i przewijający się przez całe opowiadanie tytuł - jak dla mnie typowe wiedźmiństwo.
Jak zauważył Gerard wybory bohaterów są momentami nielogiczne; zakładam, że tak miało być. Przywilej autora :)
Sama fabuła ma "ciekawy bukiet" jak by to określił mój znajomy. I parę fajnych zwrotów akcji.
Jedna niewątpliwa zaleta - nie da się przewidzieć co będzie dalej :-)
Gratuluje!
10-04-2006 22:17
Hagar
    jak dla mnie...
Ocena:
0
bomba :)
lepsze niz coniektore wyroznione prace! Zdecydowanie wyzej winni Cie ocenic :) droga autorko!
11-04-2006 17:40
Xeel
   
Ocena:
0
Ciekawe i klimatyczne opowiadanie, trzeba się momentami nieźle skupić żeby wszystko właściwie zrozumieć, ale liczę to na plus. Słowem, dobry styl i porządny tekst, gratulacje panno Skaveblight :)
11-04-2006 17:43
Ifryt
   
Ocena:
0
Strasznie przegadane opowiadanie. Bez większej straty dałoby się je skrócić co najmniej trzykrotnie. Tak szerokie opisywanie przeżyć i emocji bohatera niebezpiecznie zahacza o grafomaństwo. Poza tym akurat takie mazganie się u łowcy czarownic z długim stażem wydaje mi się dość dziwne. Owszem, jest mowa, że jego legenda jest wyolbrzymiona, ale nawet w takim wypadku postać wydaje mi się nieprawdopodobna.
12-04-2006 15:32
Xeel
    zależy od punktu widzenia
Ocena:
0
Odnośnie bohatera - kim by on z zawodu nie był, raczej nie pochodzi z seryjnej produkcji, a więc może być ze swym charakterem skrajnie odmienny od wszystkich innych kolegów po fachu. A co do tego "mazgania się" - łowca czarownic musi być więc ustawowo twardy jak Sylwek S., nigdy nie mieć skrupułów i najlepiej w ogóle wyzbyć się ludzkich odruchów? Długi staż pracy mógłby równie dobrze takiego przykładowego łowcę brutalnie nauczyć wrażliwości i podłamać emocjonalnie, no co, to od razu takie niemożliwe? No chyba że przyjmujemy że każdy z nich to wyprany z uczuć fanatyk i sadysta i jeszcze najlepiej przygłup, bo taki nie traci czasu na myślenie nad tym co robi i jak robi. Pewnie, że tacy też pewnie chodzą po Starym Świecie, ale nie tylko tacy.
12-04-2006 18:59
Ifryt
   
Ocena:
0
Nie uważam, że łowca czarownic bezwzględnie musi być osobą bez skrupułów i emocji. Ale po prostu autorka nie potrafiła mnie przekonać do takiej wizji. Mimo że tyle miejsca jest poświęcone na opisy przeżyć wewnętrznych bohatera, to zupełnie nie potrafię sobie go wyobrazić jako realną osobę. Inna sprawa, że ta precyzja opisu jest może właśnie zagubiona w zbyt szerokich dywagacjach?
13-04-2006 09:22
Aramil Liadon
   
Ocena:
0
Bardzo miło się czytało ponimo tego, że praca jest troche długa... Jak dla mnie może pozostać w takim stanie jak jest teraz, najważniejsze że autorka przekazała to co chciała;))
Natalio trzymaj tak dalej!!
15-04-2006 19:46
~Lolas

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Suuuuuuuuper.I w dodatku takie dłuuuuugie :))
GRATULUJE !!!!!!!!
28-01-2008 12:18
~Psycho tata

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
całkiem niezłe ale stanowczo za długie biorąc pod uwagę treśc
07-02-2008 15:10

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.