Dalej akcja po prostu toczy się do przodu. Kolejne sceny opierają się na szablonie: Alison rozmawia o bzdurkach z mężem czy przyjaciółką, ma niewyraźną wizję, a potem wszyscy są zaniepokojeni i pytają, jak poszkodowana się czuje. W końcu postanowi przynajmniej częściowo przejąć inicjatywę i poznać tajemnicę własnej przeszłości, a wtedy film przejdzie do finału i skończy się raptem po 85 minutach. Prawda, że proste? Obawiam się, że nawet za bardzo. Film Nie moje życie nie zawiera ani odrobiny prawdziwie oryginalnych pomysłów. Główna bohaterka pozbawiona jest inicjatywy i dosyć bierna, jej działania ograniczają się do próśb o pomoc, skierowanych do napotkanych osób, a fabuła toczy się niejako sama. Same flashbacki, nawet w postaci chaotycznych wizji, wciąż mają spory potencjał, którego jednak tutaj nie wykorzystano. Alison nie musi w zasadzie analizować swoich przeżyć, kombinować, kojarzyć – czego oczekiwać można by po kryminale, bo i do tego miana aspiruje film – a po prostu odpowiedni fragment wspomnień we właściwym momencie wpada jej do głowy.
Poświęćmy kilka słów poziomowi realizacji filmu. Jak już wspomniano, stara się on zaciekawić – czy może nawet przestraszyć – widza mrocznymi wizjami głównej bohaterki, ale efekt ten nie robi specjalnego wrażenia. Szczerze mówiąc, film wydaje się być robotą ze ściśle określonym budżetem, nakręconą w raczej nieciekawy, rzemieślniczy sposób. Do tego obrazu pasuje również poziom aktorstwa – od akceptowalnego (Meredith Monroe w roli Alison) do rażąco drewnianego (Michael Woods, mąż).
Nie moje życie nie jest jednak filmem fatalnym. Fabuła, choć niezbyt oryginalna i niewystarczająco wypełniona, czy to porywającą akcją, czy poruszającym klimatem, wciąż potrafi trochę zaciekawić, jest też dosyć spójna i w miarę strawnie przedstawiona. To produkcja w sam raz do obejrzenia w telewizji i zapomnienia. Na wydanie DVD nie opłaca się wydawać pieniędzy.