24-09-2012 23:29
Nic nowego pod słońcem
W działach: Podróż sentymentalna | Odsłony: 8
Była raz sobie dziewczynka, która lubiła książki na tyle, by wykradać je przez szparę w biblioteczce szkolnej i czytać je w szafce podczas lekcji matematyki. Dlatego później wałczyła z zaległościami, kiedy trafiła do miasta i zaczęła się ciężka orka i kaganiec oświaty.
W szkolnej biblioteczce nie było fantastyki, w mieście była – ale o tym dziewczynka dowiedziała się dość późno. Na szczęście biblioteki i bibliotekarek.
Dziewczynce zdarzyła się gruba ksiązka w miękkiej oprawie, z ilustracją jak z bajki – nierealne kolory, zamek w tle, postać na koniu. Nowe wydanie tej ksiązki jest zdecydowanie mniej fantastyczne, za to solidniejsze.
Obydwa stoją obok siebie na półce. To nic, że nieładnie to wygląda. O pierwszej miłości się nie zapomina, nawet jeśli teraz ma nowe opakowanie i twardszy grzbiet. Gdy spada z półki, przypomina mi, ze już czas na porządki.
To były „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley. Pierwszy kontakt z fantastyką – nie liczę namiętnego oglądania przygód Fantaghiro, bo w mej hierarchii filmy stoją niżej i rzadko inspirują.
„Mgły” zainspirowały i chciałam więcej. Tak się zaczęła monomania, trwająca lat pięć.
Czytałam tylko fantastykę – i lektury szkolne (oraz ich pociotki). Nie zastanawiałam się, czy i w czym Conan jest lepszy od Wiedźmina, czy świat przedstawiony powieści Lackey jest oryginalniejszy i bardziej dopracowany niż świat powieści Silverberga. Nie przeszkadzała mi płaskość postaci w Kronikach Cheysuli oraz fakt, że nie ma innego wydania „The Firebrand” Bradley niż tylko to w języku angielskim. Którego to języka szczerze nie znoszę. Dwa miesiące ze słownikiem w klasie maturalnej i przeczytałam. Warto było.
Monomanię podsyciło otrzymanie „Rękopisu znalezionego w smoczej jaskini” Sapkowskiego – najpotrzebniejszej według mnie ksiązki, jaką napisał. Zwłaszcza w warstwie informacyjnej. Kiedy zaczynałam swoją przygodę i jakiś czas po tym nie było tylu stron internetowych, na których można było dowiedzieć się, co w tej fantastycznej trawie piszczy a czego lepiej nie jadać.
Był za to Sapkowski i jego lista – a ja lubię listy.
Lubię odhaczać i odfajkować, że znam. Postawić wykrzyknik przy tym, co wyjątkowe. Tak jak lubię zapisywać tytuły tego, co przeczytałam.
Kiedy dostałam „Rękopis” obiecałam sobie, ze dostane w swoje ręce to, co jest na wszystkich listach w tej książce. Nie dlatego, ze ktoś – autor z autorytetem- uznał to za ważne/ciekawe. Dlatego, że wiedziałam, czego szukać. Dotąd błądziłam po omacku, bo świadomość biblioteczno- księgarniana była – nadal jest – znikoma.
Tak jak stoisko z żelkami – chce się spróbować każdego rodzaju bo podświadomie czuje się, że to jest dobre. Tylko smakuje inaczej. Słodkie, kwaśne czy o smaku lukrecji. Do wyboru, do koloru. A pani na stoisku wie, co mówi, bo pewnie sama próbowała. Ja bym spróbowała.
Swojej obietnicy nie spełniłam do dziś, między innymi dlatego, że skończyła się monomania i przestałam czytać tylko fantastykę. Inne gatunki tak się rozpleniły, że dla pierwszej monomanii został kącik, a nie całe królestwo. Nadal nie znoszę angielskiego, co niestety sporo utrudnia.
Teraz jest zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy zaczynałam swoją przygodę – nowości spod szyldu fantasy mniej do mnie przemawiają i nie powodują tego dreszczyku, że oto jest i muszę . Pożyczyć/ kupić, przeczytać, przetrawić. Brakuje mi tego uczucia. O dziwo, inne gatunki są w stanie czasem je wywołać. Inni autorzy.
Nie wiem, czy to moje starzenie się, nadmiar lektur czy po prostu wydawane obecnie pozycje fantastyczne są słabsze – nie wierzę w to ostatnie. Dojrzewanie czytelnicze jest długotrwałe, mozolne. I dużo odbiera, dając w zamian doświadczenie a także pewna mechaniczność lektury. Daje ogromna skalę porównawczą.
Tęsknię za dniem, w którym leciałam kłusem do księgarni na wrocławskim rynku, bo coś mi mówiło, że będzie tam „Tarcza Szerni”. I faktycznie była.
Kupiłam ją i usiadłam pod ratuszem, otworzyłam i nie wstałam, dopóki nie skończyłam.
W szkolnej biblioteczce nie było fantastyki, w mieście była – ale o tym dziewczynka dowiedziała się dość późno. Na szczęście biblioteki i bibliotekarek.
Dziewczynce zdarzyła się gruba ksiązka w miękkiej oprawie, z ilustracją jak z bajki – nierealne kolory, zamek w tle, postać na koniu. Nowe wydanie tej ksiązki jest zdecydowanie mniej fantastyczne, za to solidniejsze.
Obydwa stoją obok siebie na półce. To nic, że nieładnie to wygląda. O pierwszej miłości się nie zapomina, nawet jeśli teraz ma nowe opakowanie i twardszy grzbiet. Gdy spada z półki, przypomina mi, ze już czas na porządki.
To były „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley. Pierwszy kontakt z fantastyką – nie liczę namiętnego oglądania przygód Fantaghiro, bo w mej hierarchii filmy stoją niżej i rzadko inspirują.
„Mgły” zainspirowały i chciałam więcej. Tak się zaczęła monomania, trwająca lat pięć.
Czytałam tylko fantastykę – i lektury szkolne (oraz ich pociotki). Nie zastanawiałam się, czy i w czym Conan jest lepszy od Wiedźmina, czy świat przedstawiony powieści Lackey jest oryginalniejszy i bardziej dopracowany niż świat powieści Silverberga. Nie przeszkadzała mi płaskość postaci w Kronikach Cheysuli oraz fakt, że nie ma innego wydania „The Firebrand” Bradley niż tylko to w języku angielskim. Którego to języka szczerze nie znoszę. Dwa miesiące ze słownikiem w klasie maturalnej i przeczytałam. Warto było.
Monomanię podsyciło otrzymanie „Rękopisu znalezionego w smoczej jaskini” Sapkowskiego – najpotrzebniejszej według mnie ksiązki, jaką napisał. Zwłaszcza w warstwie informacyjnej. Kiedy zaczynałam swoją przygodę i jakiś czas po tym nie było tylu stron internetowych, na których można było dowiedzieć się, co w tej fantastycznej trawie piszczy a czego lepiej nie jadać.
Był za to Sapkowski i jego lista – a ja lubię listy.
Lubię odhaczać i odfajkować, że znam. Postawić wykrzyknik przy tym, co wyjątkowe. Tak jak lubię zapisywać tytuły tego, co przeczytałam.
Kiedy dostałam „Rękopis” obiecałam sobie, ze dostane w swoje ręce to, co jest na wszystkich listach w tej książce. Nie dlatego, ze ktoś – autor z autorytetem- uznał to za ważne/ciekawe. Dlatego, że wiedziałam, czego szukać. Dotąd błądziłam po omacku, bo świadomość biblioteczno- księgarniana była – nadal jest – znikoma.
Tak jak stoisko z żelkami – chce się spróbować każdego rodzaju bo podświadomie czuje się, że to jest dobre. Tylko smakuje inaczej. Słodkie, kwaśne czy o smaku lukrecji. Do wyboru, do koloru. A pani na stoisku wie, co mówi, bo pewnie sama próbowała. Ja bym spróbowała.
Swojej obietnicy nie spełniłam do dziś, między innymi dlatego, że skończyła się monomania i przestałam czytać tylko fantastykę. Inne gatunki tak się rozpleniły, że dla pierwszej monomanii został kącik, a nie całe królestwo. Nadal nie znoszę angielskiego, co niestety sporo utrudnia.
Teraz jest zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy zaczynałam swoją przygodę – nowości spod szyldu fantasy mniej do mnie przemawiają i nie powodują tego dreszczyku, że oto jest i muszę . Pożyczyć/ kupić, przeczytać, przetrawić. Brakuje mi tego uczucia. O dziwo, inne gatunki są w stanie czasem je wywołać. Inni autorzy.
Nie wiem, czy to moje starzenie się, nadmiar lektur czy po prostu wydawane obecnie pozycje fantastyczne są słabsze – nie wierzę w to ostatnie. Dojrzewanie czytelnicze jest długotrwałe, mozolne. I dużo odbiera, dając w zamian doświadczenie a także pewna mechaniczność lektury. Daje ogromna skalę porównawczą.
Tęsknię za dniem, w którym leciałam kłusem do księgarni na wrocławskim rynku, bo coś mi mówiło, że będzie tam „Tarcza Szerni”. I faktycznie była.
Kupiłam ją i usiadłam pod ratuszem, otworzyłam i nie wstałam, dopóki nie skończyłam.
20
Notka polecana przez: Albiorix, amnezjusz, de99ial, dzemeuksis, Eliash, Eva, Fairytale, Got, Ifryt, Jingizu, kbender, Krzemień, lemon, Ninetongues, Nit, Petra Bootmann, Radagast Bury1, Sethariel, Shevu, Szary Kocur
Poleć innym tę notkę