Kiedy ciemnowłosa wojowniczka odzyskała przytomność, bagno wprost wyło mnogimi głosami, czy to żab, świerszczy, wodnych ptaków, czy innych, tajemniczych stworzeń. Trudno było określić, czy to zaczyna świtać, czy może zapada noc, wszystko wokół spowił półmrok. Elfka poczuła intensywny ból głowy i pleców, jednak szybko o nim zapomniała, gdyż chłód mokradeł przyprawiał ją o drgawki. Leżała na mokrej ziemi, nie mogąc przypomnieć sobie, jak znalazła się w tym miejscu.
Jej skórzany strój był obszarpany i pokryty grubą warstwą błota.
Dallian pociągnęła nosem, czuć było smród krwi i fekaliów. Powoli podniosła się na kolana, rozglądając się za bronią. Na jej szczęście nieopodal leżał ubłocony sztylet.
Takie coś to mogę sobie w d…, mówiła do siebie, podnosząc broń, lecz zawiesiła głos, kiedy spostrzegła kawałek postrzępionego materiału w kolorze głębokiej purpury. Była to barwa jej nieprzyjaciół.
Natychmiast przyjęła pozycję obronną i szybko rozejrzała się naokoło. Za późno.
Wpierw usłyszała dziwne bzyczenie, nasilające się błyskawicznie. Sekundę potem coś uderzyło ją potężnie w plecy, jakby obuchem, zwalając z nóg. Natychmiast obróciła się w stronę przeciwnika, który już ostrzył sobie żuwaczki.
Olbrzymi, niemalże półtorametrowy owad znowu rzucił się na elfkę, przewracając ją na plecy. W ostatniej chwili zdołała chwycić stwora za szerokie żuwaczki, wyposażone w ostre zębatki. Insekt przywarł całym cielskiem do dziewczyny, zdawało jej się, że ma wagę rosłego mężczyzny. Dallian z całych sił odpychała mordercze szczęki, ale owad zaczął wkłuwać żądło ogonowe w nogi ofiary.
Elfka odchyliła w tył głowę, przymknęła powieki i wystrzeliła pocisk.
Z karwasza na nadgarstku wyleciało z olbrzymią prędkością stalowe ostrze, rozrywając insektowi głowę. Lepka, śmierdząca krew trysnęła na twarz wojowniczki i dostała się do nozdrzy. Krztusząc się, elfka zwaliła z siebie martwy korpus owada. Czuła w ustach kwaśny posmak oraz palenie w gardle. Obróciła się na bok i zwymiotowała.
Smród, który unosił się w okolicy, pochodził od padliny jej rumaka. Wojowniczka mogła zgadnąć, co się niedawno wydarzyło. Nie wiedziała tylko, jak znalazła się na mokradłach, gdzie dokładnie jest, a co najważniejsze, jak się stąd wydostać.
***
Niewiele miejsc w Pelliarze pokrywały bagna. Dallian próbowała odgadnąć, gdzie się znajduje – na zachodnim wybrzeżu? W dole rzeki Hailam? Czy może była to Drewia Uldrecka? Ostatnia możliwość wydawała się najgorsza, gdyż mokradła w Drewii były wyjątkowo rozległe, a dodatku niezamieszkane przez ludzi; zamiast nich żyły tutaj najróżniejsze poczwary.
Bagno porastały wysokie trzciny. Elfka szła pomiędzy zarośniętymi wyspami, czasem grzęznąc po kostki w mule. Starała się nie wchodzić do głębszej wody, w której mogła napotkać drapieżniki albo zarazić się czymś nieprzyjemnym. Szczególnym utrapieniem w podróży okazały się komary i muchy, tym razem niewielkich rozmiarów; nie napotkała żadnej zwierzyny większej niż dzikie gęsi. Z oddali dobiegało wycie, klekoty i pomrukiwania, lecz wojowniczka nie była w stanie odgadnąć, co mogło wydawać takie dźwięki.
Bagno zaczęło parować, w górę unosiła się mgła, coraz to gęstsza. Źle to wróżyło Dallian, która lada chwila gotowa byłaby zacząć się modlić do bogów o pomoc.
Kierując się na wschód, dojrzała z oddali przebłyski ognisk, prawdopodobnie pochodni, jak jej się zdawało. Idąc tym tropem, dotarła do niedużej, jakby opuszczonej wioski. Wszędzie było cicho, ani żywej duszy.
Wioska zmarłych czy jak?
Mijała niewielkie chaty poskładane z ususzonych trzcin i chrustu, nie napotykając ani jednego mieszkańca. Przemarznięta, głodna i zmęczona najemniczka nie chciała zaglądać do wnętrza domostw, choć potrzebowała pilnie pomocy. Jednak szczęście w końcu się do niej uśmiechnęło: na jej drodze stanęła młoda dziewczyna, dźwigająca na rękach kawałki drewna. Dalia słała się już na nogach, zdołała się jednak uśmiechnąć i unieść szeroko ręce, aby pokazać nieznajomej, iż nie ma złych zamiarów.
– Chodź, w domu jest cieplej – odezwała się dziewczyna w tarianie, języku zachodnich królestw.
Elfkę trochę to zdziwiło, gdyż było widać po oliwkowej cerze niewiasty, iż pochodziła z plemienia Uldreków, ludu rybaków znad Jeziora Pirijskiego. Zagadka rozwiała się w chwili, kiedy Dali poznała opiekunkę dziewczynki, wioskową szeptuchę.
Zgodnie ze słowami uczennicy w domostwie uzdrowicielki palił się ogień, zaś w powietrzu unosił się przyjemny zapach kwiatów. Gdy tylko wiedźma zobaczyła w progu elfkę, natychmiast zajęła się opatrywaniem jej ran. Tak jak każda wiedźma była szpetna i stara jak świat.
– Masz wielkie szczęście – przemówiła w tarianie, nakładając jednocześnie śmierdzącą maść na obtarte nogi elfki – że znalazłaś naszą wioskę, Łęgawę. Obcy bardzo łatwo mogą zgubić się na tutejszych mokradłach, jeszcze łatwiej jest stać się obiadem dla jakiejś bestii.
– Właśnie mój koń już posłużył za przekąskę – zażartowała Dallian, próbując odwrócić uwagę od piekącego bólu nóg. Szeptucha nakładała właśnie na otwarte rany maść z mielonych liści i kwiatów. – Skąd znacie język Pellianów?
Wiedźma splunęła jak oparzona.
– Często odwiedzają nas kupcy z północy i wschodu. Utrzymujemy także kontakty z okolicznym garnizonem – staruszka ponownie splunęła – Pelliaru. Moja uczennica, Mahkia, przynosi żołnierzom zioła i lekarstwa w zamian za żywność i inne asortymenty. Pomagamy też zbłąkanym podróżnikom, którzy skracają sobie drogę przez nasze bagna.
– Nie mam czym zapłacić za…
– Nie wymagamy zapłaty. Los zaprowadził cię pod nasze domostwa, a my nie możemy nie okazać ci pomocy.
– Czy w wiosce jest ktoś jeszcze inny? Jest tu tak cicho…
– Bagniak… – wtrąciła się Mahkia. Natychmiast jednak opuściła głowę, gdyż to nie ona gościła Dallian, lecz jej mistrzyni.
– Bagniak?
– W tutejszej okolicy grasuje ogr, którego nazywamy Bagniakiem – zaczęła wyjaśniać uzdrowicielka – Nie widziano ich w okolicy od przeszło dwudziestu lat, aż pewnego dnia zjawił się ów ogr i sprowadził na naszych mężczyzn zarazę. Dlatego nikt nie chce opuszczać domostwa bez potrzeby… Gotowe, rany opatrzone. Do jutra powinnaś odzyskać siły.
Dallian położyła się na materacu z suchych liści. Choć przeczuwała, że sytuacja może się skomplikować, była zbyt zmęczona, żeby od razu opuścić wioskę Uldreków.
Może o poranku…, pomyślała, nim zapadła w głęboki sen.
***
Elfka przespała cały następny dzień. Wiedźma i jej uczennica okazały się nazbyt łaskawe, oddały podróżniczce suche ubranie, dość grubo szytą kurtę ze skór oraz futrzany czepek.
O świcie Dallian zobaczyła Uldreków. Byli to w większości mężczyźni, którzy korzystając z poprawy zdrowia, ruszali na dalsze połowy. Nosili na sobie kurty ze zwierzęcych skór oraz, w mniemaniu Dallian, raczej prymitywne oporządzenie. Do połowów używali ręcznie plecionych sieci i zaostrzonych kijów na wypadek ataku większego zwierza. Znajdowali się wśród nich także łucznicy i procarze. Wszyscy byli milczący, ponurzy; również ich kobiety, które wkładały do długich łodzi prowiant.
– Będą łowić kilka dni – zaczęła Mahkia – póki nie zapełnią wszystkich łodzi.
– Czemu na wzmiankę o Pellianach wasza szeptucha spluwa?
– To przez nich żyjemy na bagnach. Dawniej nasze plemiona zamieszkiwały równiny na północ od wielkiego jeziora, ale przez wojnę Pelliaru z Jeźdźcami ze Wschodu musieliśmy przenieść się na moczary. Choć wojna minęła, nie możemy wrócić na dawne tereny – zajęli je Pellianie. Chodź, fort jest daleko, im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej.
Dallian popatrzyła na nieboskłon, słońce było przesłonięte gęstą warstwą ciemnych chmur, przez co dzień prawie nie różnił się od nocy. Mahkia chciała poprowadzić elfkę za rękę, lecz wojowniczka odparła, iż da sobie radę.
Udały się na północ, do niewielkiego fortu, zwanego w terminologii wojskowej krerem. Droga była równie zawiła i trudna jak pierwszego dnia, choć Dallian ufała, iż Mahkia prowadzi ją we właściwym kierunku.
Północny obszar mokradeł różnił się od terenów wokół Łęgawy, która leżała na wybrzeżu. Wioskę otaczały labirynty szuwarów trzcinowych, zaś dalej położone tereny bogate były w dziko rosnące czarne topole. Krajobraz zmieniał kolor z wyblakłej żółci na zgniłą zieleń. Podłoże pokrywał zielonkawy kożuch z trawy i rzeżuchy bagiennej. Z początku chodziło się po nim jak przez wodę, lecz w miarę jak podróżniczki oddalały się od Łęgawy, grunt przybierał na gęstości. W pewnym momencie miał już lepką konsystencję i stopy zapadały się w nim aż po kostki. Dallian i Mahkiachwiały się w czasie marszu na lewo i prawo, miały trudności w utrzymaniu równowagi.
Moczary zamieszkiwało wiele ptaków wodnych. W powietrze co chwila podrywały się stada cyraneczek, gęgaw, bekasów, żurawi, perkozów i dubeltów. Podczas spowalniającej się wędrówki najemniczka miała okazję przyjrzeć się wielu nieznanym wcześniej gatunkom. Mahkia, która wychowała się w tych stronach, idealnie nadawała się na przewodnika; barwnie i szczegółowo opisywała życie na mokradłach.
Choć Dallian miała w nawyku lekceważenie przemądrzałych kapłanów czy zarozumiałych uczonych, to uwagi Mahkii brała do serca. Zwłaszcza po tym, jak pierwszy raz w życiu zobaczyła mesaurona – jednego z olbrzymich, prawie sześciometrowych gadów, żyjących na pograniczu królestw Pelliaru i Enutu. Bestia ważyła kilka ton, jej ciało pokrywały stwardniałe łuski oraz kolczaste wypustki. Za masywnym cielskiem wił się silnie umięśniony ogon, zdolny bez trudu zmiażdżyć rosłego woja.
Mahkia chwyciła elfkę za rękę i obie schowały się za powalonym drzewem, gdzie z ukrycia obserwowały mocarnego jaszczura. Samiec przebił się przez konar niedużej topoli długim rogiem, wystającym z czubka pyska, i oparł się przednimi łapami o pień. Potężny gad zaczął wierzgać jak oszalały, obracając głową na różne strony i wpijając ostre pazury w roślinę. Dallian zastygła w strachu i podziwie zarazem, patrząc, jak stwór wyrywa topolę wraz z korzeniami.
Znienacka zza drzew wyłoniła się kolejna bestia, wielki niczym góra, zielony olbrzym. Potwór chwycił za nadzianą na gadzi róg topolę. Mesauron natychmiast pochylił głowę ku ziemi, aby przeciwnik nie mógł go powalić. Wbity konar wyrwał się niespodziewanie, przewalając zielonego giganta na ziemię. Wszystko się zatrzęsło, Dallian spojrzała na Mahkię; ta zimną wrogością w oczach obserwowała przebieg walki. Elfka siedziała więc cicho.
Jaszczur atakował humanoidalnego potwora, kłując długim rogiem. Olbrzym podniósł się z ziemi i użył topoli, żeby zasłonić się przed zamachami mesaurona. Mocował się z gadem przez dłuższą chwilę, po czym uskoczył na bok i uderzył drzewem z całej siły jak maczugą w kark jaszczura. Cios był niezwykle mocny, Dallian miała wrażenie, iż odczuła podmuch uderzenia.
Łuskowaty stwór padł ogłuszony na ziemię, uderzył jednak jeszcze ogonem jak biczem, przewracając wroga na bok. Ostatkiem sił uniósł głowę i rozwarł szeroko paszczę, z której wystawały rzędy ostrych jak brzytwy zębów. Wtedy jednak zielona bestia chwyciła za róg i dolną szczękę jaszczura. Olbrzym nie miał zamiaru dłużej bawić się w przepychanki z mesauronem.
Skręcił mu kark.
Serce elfki, ukrywającej się wraz z Mahkią kilka metrów dalej, waliło jak oszalałe. Niczym sparaliżowana obserwowała wielkie chmury pary, wydobywające się z ust leżącego olbrzyma. Potwór, zmęczony walką, z mozołem podniósł się na równe nogi. Dopiero teraz Dallian zrozumiała, jak wielka jest ta istota. Zrobiło się okropnie cicho, elfka bez problemu słyszała głośne bicie swojego serca.
A może to jego serce tak wali? – pomyślała.
Wtem ogr obejrzał się za siebie, wbił wzrok wprost w dziewczyny. Dallian poczuła się, jakby traciła grunt pod nogami. Ostatnim, co zapamiętała, było to, jak bestia zaczęła szarżować w ich stronę, a ziemia zatrzęsła się w posadach.
***
Dallian ze snu wyrwał wrzask cierpiącego żołnierza, leżącego na materacu obok. Elfka rozejrzała się po obozowisku. Towarzystwa dotrzymywali jej ciężko chorzy wojownicy, leżący pokotem pod starym drzewem.
– Pamiętasz, co się stało? – zaskoczył ją siedzący po drugiej stronie mężczyzna. Niezwykle chudy, miał poharataną twarz, zapadnięte policzki i podkrążone oczy. Było coś szaleńczego w jego wzroku, jakby nie spał od wielu dni. Obraz ten potęgował zakrwawiony kubrak, rwący się tu i ówdzie.
– Dziewczyna… towarzyszyła mi uldrecka przewodniczka… – Dallian podniosła się z materaca, by po chwili zakrztusić się i splunąć krwią.
– Kiedy przyślą posiłki?
– Jakie posiłki?
– Nie jesteś kurierem? – na twarzy mężczyzny pojawiło się przerażenie.
– Nie… – elfka nie była gotowa, aby wstać, toteż przysiadła na ziemi. – Tak w ogóle, gdzie jestem i kim ty do cholery jesteś?
Nieznajomy usiadł w rozkroku. Drżącą dłonią zaczął gładzić się po zarośniętej brodzie. Zaczął wszystko wyjaśniać:
– Miałem nadzieję, że kogoś tu przyślą… jestem Jalcon. Jestem… a raczej byłem, tarem tego obozu.
Tar… niby oficer, a nie różni się niczym od pospolitego żebraka, pomyślała elfka.
– Nie… jestem najemnikiem z Kompanii Fladandzkiej – zaczęła opowiadać. – Na imię mam Dallian i zgubiłam się na tym zadupiu. Szukałam was, miałam nadzieję, że pomożecie mi się stąd wydostać.
– Nie… jesteśmy odcięci… – Jalcon odwrócił spojrzenie, zaczął liczyć na palcach – Siedem… tak, siedem dni to już trwa…
– Co takiego?
Niespodziewanie coś zawyło w głębi bagien. Dallian aż podskoczyła, po chwili w myślach zganiła się za brak odwagi.
– Dzika zwierzyna atakuje nas od siedmiu dni… noc w noc… dzień w dzień… – oficerowi załamał się głos, złapał tchu, bo za chwilę by się rozkleił. Gdy nie mógł już powstrzymać emocji, uderzył zmizerniałą pięścią w ziemię. – Pieprzony Bagniak!
– Bagniak? Zaatakował nas wielki zielony brzydal…
– Zakładamy, że to on jest wszystkiemu winien. Pojawił się przed kilkoma tygodniami. Na początku nie było ofiar, aż tu nagle wszystko zamieniło się w piekło. Najbardziej doskwiera nam ta dziwna choroba. Znamiona na twoim ciele… obawiam się, że również zachorowałaś.
– O czym ty… o kurwa! Nie, nie, nie! – elfka dopiero teraz zobaczyła tuzin fioletowych plan pokrywających jej ramiona i nogi. – Co to, kurwa, jest?! – wykrzyczała na wycieńczonego Jalcona.
Mężczyzna nic nie odpowiedział, spuścił tylko głowę.
Elfka z trudem podniosła się z niewygodnego materaca, splecionego z jakichś szmat. Obóz był umiejscowiony na wysepce pośrodku bagna, tuż przy południowej ścianie wielkiego skalnego wzgórza, w której wydrążono kilka tuneli.
Obozowisko składało się z pomostów z chatami i wieżyczkami strażniczymi. Wiele z tych obiektów było uszkodzonych i nadpalonych, nie nadawały się do użytku. Teren otaczała palisada, po której nieustannie chodziły straże.
Z obozu można było się wydostać przez południową bramę, która prowadziła na w miarę suchy ląd, lub przy pomocy łodzi, zacumowanych w przystani we wschodniej części kreru. Znajdowały się tam także stajnie, brakowało w nich jednak koni.
Drewia Uldrecka graniczyła z Enutią, wschodnią prowincją Pelliaru. Została zdobyta podczas ostatniej wojny z Madratami, nacją pustynnych wojowników, zwaśnionych z Zachodem od setek lat. Od kiedy pustynne królestwo zostało podbite, dowódcy zaniedbali tamtejszą jednostkę, ograniczając regiment do minimum. Chociaż uważano, że przez te moczary nie przejdzie żadna armia, utrzymywano posterunek, aby na wszelki wypadek żołnierze mogli ostrzec ojczyznę przed niebezpieczeństwem. Jednak ludzie Jalcona mogli co najwyżej zdać raport z ilości migrujących komarów. Obecnie – a raczej do niedawna – jedynym zajęciem niewielkiego garnizon było goszczenie podróżnych kupców, wędrujących trasami wodnymi przy wybrzeżu wielkiego Jeziora Pirijskiego.
Pewnie to ich mięso tak pięknie pachnie, pomyślała Dallian, pociągając nosem. Wyczuła przepyszny zapach smażonego mięsa, końskiego mięsa.
– Może wiąże się to z wydarzeniami sprzed dwudziestu lat…– zaczął Jalcon, dzieląc się z chorą dziewczyną miską gulaszu – Masz, możliwe, że to ostatni posiłek w naszym życiu.
– O jakich wydarzeniach mówisz? – spytała głodna elfka, niecierpliwie wyrywając oficerowi naczynie.
Jalcon przełknął ciepły posiłek, od razu nabrał kolorów na twarzy. Ręce na chwilę przestały się trząść. Tar, już nieco ożywiony, zaczął wyjaśniać:
– Kiedyś żyło tu sporo ogrów, ale nie naprzykrzały się ludziom. Jednakże… były problemy z jedną ogrzycą… wówczas panowała podobna zaraza i wszyscy wierzyli, iż to ona za nią odpowiada. Została zabita przez naszych. Od tamtej pory nie było tu ani widu ani słychu o ograch. Zaraza także przestała nawiedzać tą okolicę. Aż siedem dni temu zwiadowcy napatoczyli się na Bagniaka… i nagle wszystko zaczęło się od nowa. Zaczęliśmy masowo chorować. Co noc atakują nas bagienne straszydła, a każdy posłany kurier znika bez śladu. Jesteśmy odcięci od świata, nie możemy ani wezwać pomocy, ani wydostać się z tych mokradeł.
Elfka popatrzyła na zmarzniętych wojowników, kurczowo przytulających się do siebie przed ogniskiem. Dopiero wówczas dotarło do niej, iż w tej część mokradeł było mroźno, wszystko pokrył siwy przymrozek. Niebo przesłoniła gruba warstwa niskich chmur, wszystko poszarzało, straciło barwy.
Najmocniej przerażała cisza. Żadnego śpiewu ptaków czy kumkania żab. Dosłownie: nic. Jedyne dźwięki, jakie elfka słyszała, to pokasływania chorych i trzask desek palonych nad ogniskiem.
– Ilu was jest?
– Ledwie trzydziestu, licząc razem z tymi chorowitymi – Jalcon wskazał na wijących się w konwulsjach towarzyszy. – Jeśli zwierzęta nacierają na palisadę, oni też bronią obozowiska.
– Nie macie, kuźwa, uzdrowiciela?
– Zginął już pierwszej nocy, razem z dowódcą. Teraz bawią się z nami, zabijając nas pojedynczo. Nie spieszy im się, chcą by choroba nas wykończyła, suczesyny… znaczy… kocie… znaczy… jebał to pies.
Wszyscy żołnierze z garnizonu byli niewyspani, głodni i zmęczeni. Strażnicy na palisadzie kiwali się na lewo i prawo, próbując utrzymać równowagę. Oparci o długie włócznie starali się nie zasnąć. Z wielkim trudem.
Reszta obozujących usadowiła się pod drzewami, rosnącymi na twardszym gruncie. Jalcon zaprowadził kobietę na palisadę, skąd mogli obejrzeć gęstą ścianę mgły otaczającą obóz. Znajdowała się kilka metrów od murów fortyfikacji, za nią nie można było wypatrzeć ni drzew, ni drogi. Zupełnie jakby reszta świata przestała istnieć.
– Przykro mi, ale najwyraźniej podzielisz nas los.
– Nie pieprz mi tu – uniosła się na zdeprymowanego oficera – tylko mów, co możemy zrobić. Co to za jaskinia?
Jalcon odwrócił się w stronę pionowej ściany skalnego wzgórza i wskazał na wejście do podziemnych tuneli.
– Tam mieliśmy koszary i magazyn, ale ataki bestii zmusiły nas do nocowania pod otwartym niebem. Nie. Z jaskini nie ma żadnego tunelu prowadzącego poza obóz, nie damy rady uciec tą drogą.
– A łodzie? Czemu stąd nie odpłyniecie?
– Mieliśmy sporo łodzi, posłałem nimi zwiadowców. Nie wiemy, co się z nimi stało. Zapewne zginęli. Została nam jedna łódź. Nie mam serca nikogo posyłać na pewną śmierć, dlatego tutaj czekamy. Poza tym… Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby spróbować się przedostać. Zrozum, niektórzy z nas nie zmrużyli oka od dwóch dni. Wejść w tą mgłę to samobójstwo – Jalcon wskazał palcem na szarą ścianę, wznoszącą się przed obozowiskiem.
– Dajcie mi jedną łódź, może sprowadzę pomoc! – odparła żywiołowo Dallian.
– Raczej tego nie przeżyjesz. Ale jeśli chcesz, czemu nie? Musiałabyś dotrzeć do Bairam na wschodzie. Być może niedaleko stacjonuje jeszcze garnizon efeński. – Wypowiedź Jalcona nie brzmiała zbyt entuzjastycznie, lecz elfka się tym nie przejęła.
Na pożegnanie wręczyli jej czekan, nadziak oraz kolczą koszulę, pozostałą po zabitym Pellianie.
Już wolę błądzić w środku bagien, niż zdechnąć na tej skale, pomyślała Dallian, wchodząc do starej i spróchniałej łódki.
***
Ściana mgły okazała się nie aż tak wielka, jak początkowo elfka przypuszczała. Szara zasłona kończyła się po stu metrach. Dallian płynęła w stronę Onifratu, szerokiej, ale za to płytkiej rzeki, która nieustannie zalewała moczary, przez co cała okolica znajdowała się pod wodą. Krajobraz urozmaicały wysokie, masywne drzewa, sięgające kilkudziesięciu metrów. Na wschodzie rosło ich jeszcze więcej, a na zawieszonych między nimi kłączach i gałęziach odpoczywało wiele różnorodnych zwierząt. Gwizd i ćwierkot ptaków działał łagodząco na elfkę, której już wystarczająco zszargano nerwy. Im więcej zwierząt spotykała na drodze, tym bardziej rosła jej wiara w to, iż zdoła dotrzeć bezpiecznie do ludzkich siedzib.
Najemniczka wstrzymała wiosłowanie, kiedy poczuła piekący ból w klatce piersiowej. Skuliła się, aby złapać oddech, zaczęła się krztusić. Pochyliła się na bok i splunęła zalegającą w gardle żółtawą mazią. Tafla wody rozproszyła się, a kiedy znów ustała, Dallian zobaczyła w niej odbicie starego łosia, spijającego spokojnie wodę.
Elfka regenerowała siły, obserwując w zadumie poczciwe zwierzę. Schroniło się przy wysokiej skale, oświetlonej przez promienie słońca. Spojrzała mu głęboko w oczy, był bardzo spokojny, niczym nie wzruszony. Przywoływał na myśl poczciwego staruszka, która wita nieznajomych litościwym uśmiechem.
I wtedy na łosia spadł zielony olbrzym. Bestia runęła ze szczytu skał, miażdżąc zwierzę na drobną papkę. W górę uniosła się wysoka fala wody, wyrzucając elfkę razem z łódką w powietrze.
Dallian natychmiast wynurzyła się z wody, która sięgała jej po pas. Przez chwilę błądziła dłońmi w mętnej wodzie w poszukiwaniu czekana. Chwyciła broń i wytarła przybrudzoną twarz, teraz wyraźnie widziała postać dumnie stojącą na krawędzi wzgórza.
– Mahkia! – Pomachała przewodniczce. Dziewczyna jakby jej nie zauważyła, uniosła w górę dziwny, zaokrąglony jasny przedmiot, który po chwili rozjarzył się białym światłem.
Ogr wyłonił się spod wody niczym wieloryb. Otworzył ślepia i spojrzał wprost na Dallian, elfce zdawało się, iż ma nogi z waty. Przez chwilę patrzyli na siebie.
Wojowniczka skierowała wzrok na szaro-zieloną, plamistą skórę stwora, zupełnie taką jak u ropuch. Nabrzmiałe mięśnie na torsie i ramionach sprawiały wrażenie, iż lada moment eksplodują. W końcu ich spojrzenia się spotkały. W oczach ogra widać było gniew i żądzę mordu. Z twarzy podobny był do człowieka, ale to złudzenie w mgnieniu oka zburzył grymas wściekłości. Potwór pochylił się nad wystającym z wody głazem, chwycił go i obrócił się tułowiem w kierunku Mahkii. Ryknął wściekle i cisnął w nią kamieniem, ale dziewczyna w porę rzuciła się do ucieczki.
Rozjuszony ogr zaczął warczeć na Dallian. Elfka zdążyła uskoczyć przed zieloną pięścią tuż pod nogi olbrzyma, gdzie zadała pierwszy cios – wbiła czekan tuż poniżej kolana potwora.
Nieprzyjaciel ryknął potężnie. Dallian od razu odskoczyła od wielkoluda, żeby schronić się za drzewem. Ogr miał większe problemy niż ona w przemieszczaniu się przez wodę, gdyż grzązł w mulistym dnie.
Stwór wykonał kolejny szeroki zamach, lecz spudłował. Trafił za to w pień drzewa, które momentalnie popękało na drobne części. Konar z głośnym trzaskiem zaczął się przechylać na bok, odgradzając Dallian od ogra. Stwór podszedł lekceważąco do obalonego pnia, chwycił go i uniósł wysoko ramiona, po czym uderzył nim jak gigantycznym młotem. Nie trafił, jednak siła uderzenia była tak potężna, że sam podmuch zmiótł Dallian do wody.
Wynurzyła się na chwilę, by spojrzeć na chmurę kurzu, jaka unosiła się w miejscu roztrzaskanego pnia. Z obłoku powoli wyłoniła się masywna sylwetka, zmierzająca ku elfce. Przyparta do skalnej ściany zacisnęła mocno zęby i energicznie rozglądała się za czymś, co mogło posłużyć jej za broń.
Ogr zaciskał już pięści.
Sfrunęła ze skał niczym ptak, jeszcze w powietrzu zdążyła wymierzyć cios potworowi. Ostry jak brzytwa miecz nie uczynił jednak bestii większej krzywdy. Ogr obrócił się w miejscu, aby zmierzyć się z nowym przeciwnikiem: odzianą w żelazną zbroję, czerwonowłosą elfką.
– Kirianel… – wydusiła z siebie Dallian, widząc, jak jej przyjaciółka wyzywa zielonego olbrzyma na pojedynek.
Ten jednak skupił się na nowym niebezpieczeństwie, znacznie groźniejszym od malutkiej wojowniczki. Kirianel obróciła lekko głowę w lewo, kątem oka wypatrzyła zbliżającego się powoli bagiennego machaja. Te dzikie koty cechowały się dużymi, szablasto zakończonymi górnymi kłami oraz szerokim rozwarciem szczęki. Machaj przyczaił się niepostrzeżenie w niewielkiej odległości, po czym wyszczerzył wielkie kły. Jego wściekły ryk zmroziłby serce niejednego śmiałka.
Dallian w porę dobiegła do Kirianel, obie elfki schroniły się pośród drzew, skąd obserwowały przebieg potyczki.
Machaj rozwarł szeroko paszczę – tak wielką, iż bez problemu zdołałby wgryźć się w grubą szyję ogra. I on o tym wiedział. Atak nastąpił jednak od tyłu: drugi machaj rzucił się na plecy kolosa, zagłębiając w nie ostre pazury i wgryzając się niczym pirania.
Moloch miotał się na wszystkie strony, próbując zrzucić z siebie drapieżnika. Do walki włączył się pierwszy z kotów, czepiając się ogra na wysokości pasa.
W powietrze trysnęła strużka krwi.
Ogr, przez chwilę bezradny w starciu z rozszalałymi machajami, nagle zaczął nacierać wprost na skalną ścianę. Przygniótł jednego z kotowatych swym cielskiem, ogłuszone uderzeniem zwierzę osunęło się jak kłoda. Drugi zdołał zeskoczyć z zielonego olbrzyma, wycofał się na parę metrów i ryknął wściekle. Ogr chwycił nieprzytomnego machają za zad i cisnąć nim w jego kuzyna.
Oba drapieżniki jednocześnie zawyły jak małe kociaki i wpadły do wody. Lodowata toń podziałała na nie otrzeźwiająco, po chwili wynurzyły się na powierzchnię i otoczyły zielonego stwora z dwóch stron. Ogr zacisnął pięści i uniósł ramiona, był gotowy na drugą rundę.
Wtem Dallian i Kirianel zauważyły nadciągającą w ich stronę grupę machajów, biegnących przez mokradła jak opętane. Wyminęły elfki, nie zwracając na nie w ogóle uwagi. Kirianel wyjrzała w kierunku walczącego giganta. Dwa machaje, które go atakowały, teraz z wolna wycofały się i pomknęły za resztą. Ogr spojrzał prosto na czerwonowłosą, po czym pobiegł za drapieżnikami.
Kirianel i jej przyjaciółka odetchnęły z ulgą.
– Masz dobre wyczucie. – Uśmiechnęła się Dallian. – Jak mnie znalazłaś?
– Szukam cię już od kilku dni, co się stało? Miałyśmy spotkać się w…
Dallian zaczęła wymiotować.
– Hej… Nic ci nie jest?
– Kiria… – elfka łapała oddech – potrzebuję pomocy. Panuje tu jakaś zaraza i ten ogr… ponoć to jego sprawka. Na zachodzie, jakieś trzy staje stąd, jest obóz wojskowy. Założę się, że właśnie tam się udał.
***
Z obozu pozostały już tylko dymiące zgliszcza. Palisada rozerwana była w kilku miejscach, za nią zaś roztaczał się krajobraz po bitwie. Wszędzie walały się ciała zabitych żołnierzy, rozczłonkowanych i rozerwanych na strzępy przez machaje. Podłoże zaczerwieniło się, w powietrzu unosił się intensywny zapach krwi.
Kiedy Dallian i Kirianel dotarły na miejsce, część chat jeszcze płonęła. Ostrożnie przeszły przez olbrzymią dziurę w murze, nie wiadomo było, czy drapieżne koty opuściły warownię.
Było spokojnie i cicho, nie było słychać ani krzyków, ani jęków. Wyglądało na to, że wszyscy zginęli. Elfki postanowiły przeszukać pobojowisko w nadziei, że odnajdą choć jednego ocalałego z tej jatki. Dallian odeszła na chwilę na bok, spojrzała na swe odbicie w zabarwionej krwią wodzie. Cerę miała równie bladą jak trupy Pellianów, którzy leżeli pokotem.
– Dallian… – wyjęczał Jalcon, leżąc pod machajowym truchłem.
Elfka zagwizdała na czerwonowłosą koleżankę i podbiegła do rannego tara. Martwy kot ważył ze trzysta kilogramów, obie dziewczyny włożyły sporo trudu, by zepchnąć zwierzę z rannego człowieka.
– Widzę, że jednak nie udało ci się zajść daleko – mężczyzna zaczął krztusić się własną krwią.
– Czy to zrobił ogr? – spytała Dallian.
– Nic już z tego nie rozumiem… najpierw zaatakowały machaje, nieco później pojawił się ogr. Przedarł się przez palisadę i zaczął walczyć z kotami. Odstraszył je i wkroczył do jaskini…
– Jak można go zabić? Jalcon? Słyszysz mnie? – Dali potrząsnęła majaczącym żołnierzem.
– Ten ogr… przyszedł po Val Torela.
– O czym ty mówisz? Co stało się dwadzieścia lat temu? Jalcon? Jalcon!
– Randan Val Torel… nasz poprzedni dowódca, wrócił niedawno ze stolicy… to od niego zaczęła się ta zaraza… wtedy… wiele lat temu… ponoć to on zabił tamtą ogrzycę…
– Może właśnie ten Val Torel wiedział, jak zabić ogra? – wtrąciła Kirianel.
– Nie wiem, nie wiem – powtarzał bezustannie Jalcon – Uldrecy… oni mogą coś…
Oficer wyzionął ducha.