Nakręcana dziewczyna/Pompa numer sześć

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Nakręcana dziewczyna/Pompa numer sześć
Maleńkie ofiary


Na kroplówkach wchodzących w kręgosłup Mayi świecą niebieskie wskaźniki. Leży na łóżku porodowym, wpatrzona ciemnymi oczyma w męża, a ja siedzę na stołeczku między jej nogami i czekam na dziecko.
Maya to dwie połówki. Ponad błękitnym położniczym prześcieradłem trzyma męża za rękę, popija wodę i reaguje zmęczonym uśmiechem na słowa pociechy. A niżej jej ciało leży nagie z nogami przypiętymi do strzemion, zasłonięte i odizolowane przed czuciem stale napływającymi falami Sifusoftu. Do jej brzucha rytmicznie trafia oksytocyna, wpychając dziecko w drogi rodne, ku moim oczekującym dłoniom.
Ciekawe, czy Bóg wybaczy mi moją rolę w jej opiece prenatalnej. Czy daruje mi, że ją namówiłam na pełny cykl leczenia.
Dotykam pilota na pasku i puszczam kolejne 50 ml Purnate’a. Wskazania migocą i pokazują nową dawkę, z sykiem wpływającą w kręgosłup Mayi i przedostającą się do macicy. Maya robi gwałtowny wdech, potem kładzie się i rozluźnia, oddychając głęboko, gdy ja tłumię jej ból miękkimi warstwami Sifusoftu. Widmowe informacje migają i przesuwają się na skraju mojego pola widzenia: tętno, ciśnienie krwi, natlenienie, puls płodu, wszystko to moja wszczepka MedAssist wrzuca mi bezpośrednio do nerwu wzrokowego.
Maya wyciąga szyję, żeby mnie zobaczyć.
– Pani doktor? Lily? – Mówi bełkotliwie od leków, powoli i sennie.
– Tak?
– Czuję, jak kopie.
Ciarki przechodzą mi po karku. Zmuszam się do uśmiechu.
– To fantomy porodowe. Złudzenie wywołane przez zmiany ciążowe.
– Nie. – Maya kręci głową. – Ja to czuję. Kopie. – Dotyka brzucha. – Teraz czuję.
Obchodzę łóżko i dotykam jej dłoni.
– Wszystko w porządku, Mayu. Rozluźnij się. Zrobię wszystko, żeby ci było dobrze.
Ben nachyla się i całuje żonę w policzek.
– Świetnie sobie radzisz, skarbie. Wytrzymaj jeszcze troszeczkę.
Poklepuję ją uspokajająco po ręce.
– Robisz wszystko co trzeba dla swojego dziecka. Teraz rozluźnij się i niech działają siły natury.
Maya uśmiecha się sennie, głowa jej opada. Wypuszczam powietrze, choć nie wiedziałam, że wstrzymuję oddech, i zaczynam się odwracać. Wtem Maya się prostuje. Wbija we mnie wzrok, nagle czujna, jakby wszystkie porodowe medykamenty opadły z niej jak koc i została przytomna, świadoma i agresywna.
Ciemne oczy mrużą się z wściekłości.
– Ty je zabijesz.
Ojoj. Wzywam położne guzikiem pilota na pasku.
Chwyta Bena za ramię.
– Nie daj jej go zabrać. Ono żyje, skarbie. Żyje!
– Kochanie...
Szarpie go.
– Nie daj jej go zabrać! – Odwraca się i warczy na mnie. – Won! Won! – Sięga po szklankę wody na stoliku nocnym. – Won stąd! – Rzuca nią we mnie.
Robię unik, szklanka rozbija się o ścianę. Odłamki szkła sypią mi się na kark. Przygotowuję się do kolejnego uniku, Maya jednak łapie prześcieradło i zrywa je, odsłaniając rozłożone nagie nogi. Szarpie za strzemiona jak wilk w potrzasku.
Kręcę gałkami pilota, podkręcam jej Purnate’a i wyłączam Sifusoft, gdy znów napiera na strzemiona. Łóżko przechyla się niebezpiecznie. Rzucam się, żeby je trzymać. Bierze zamach dłonią, przeoruje mi twarz paznokciami. Odskakuję, przyciskając rękę do policzka. Macham na jej męża, który stoi i gapi się tępo po drugiej stronie łóżka.
– Pomóż mi ją przytrzymać!
Wyzwala się z paraliżu, razem udaje się nam ją położyć, a wtedy przychodzi kolejny skurcz – Maya szlocha i się zwija. Bez Sifusoftu nic nie chroni jej przed siłą bólu. Kołysze się w rytm jego fal, kręcąc głową i jęcząc, mała i zmaltretowana. Czuję się, jakbym ją zastraszała. Ale dalej nie puszczam przeciwbólowych.
Jęczy.
– O Jezu. O Jezu. O Jezu.
Benjamin kładzie głowę obok niej, gładzi ją po twarzy.
– Już, już, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Unosi wzrok na mnie, szukając potwierdzenia. Zmuszam się do potaknięcia.
Przez drzwi wreszcie wpadają dwie położne o grubych ramionach, opiętych przyjemnie różowymi bluzkami i biegną do łóżka, żeby ją unieruchomić. Kawaleria zawsze przybywa za późno. Maya opędza się od nich słabo, potem przychodzi kolejny skurcz. Nagie ciało wygina się w łuk, dziecko zaczyna ostatni etap podróży na świat.
***
– Pojawia się piękna królowa przysięgi Hipokryty.
Dmitri siedzi wśród swojego stadka – mój grzech i zbawienie skupione w jednym wymizerowanym, niezdrowym człowieku. Ramiona unoszą mu się i opadają w ciężkim oddechu astmatyka. Spojrzenie cynicznych błękitnych oczu świdruje mnie na wylot.
– Masz krew na sobie.
Dotykam twarzy, palce mi wilgotnieją.
– Pacjentka dostała szału.
Wokół Dmitrija ganiają się obiekty jego badań, popychając się z wrzas­kiem – całe plemię źle skalibrowanych ludzi, skupionych pod skrzydłami jego opieki. Kiedy wstukam numery pacjentów do pilota na pasku, Med­Assist wyświetli mi sążnistą listę przysadkowych niewypałów, nowotworów nadnerczy, zniekształceń narządów płciowych, zaburzeń koncentracji i zdolności uczenia się, uszkodzeń tarczycy, upośledzeń inteligencji, ­nadaktywności i agresji. Cały oddział egzemplarzy okazowych przemawiających za ustawą o chemii, która nigdy nie wyjdzie z rządowych komisji.
– Pacjentka dostała szału. – Jego chichot brzmi jak chrapliwe sapanie. Nawet z potrójnie filtrowanego powietrza oddziału interwencji przeciwchemicznej ledwo jest w stanie wchłonąć dość tlenu, by przeżyć. – Co za niespodzianka. Kolejny triumf emocji nad nauką. – Palcami bębni kompulsywnie w poręcz łóżka z leżącym nieruchomo dzieckiem: pięcioletnia dziewczynka z piersiami dorosłej kobiety. Wzrok wędruje do jej ciała, potem z powrotem do mnie. – Takie czasy, nikt nie życzy sobie opieki prenatalnej, nie?
Wbrew sobie czerwienię się; kpiący śmiech Dmitrija brzmi przez chwilę, potem rozprasza się w ataku kaszlu, po którym zgięty wpół łapie powietrze. Ociera usta rękawem laboratoryjnego kitla i przypatruje się krwawej smudze.
– Trzeba ją było do mnie przysłać. Ja bym ją przekonał.
Dziewczynka obok leży jak woskowy manekin i patrzy w sufit. Przez jakiś przedziwny koktajl zaburzeń wydzielania wewnętrznego wpadła w kompletną katatonię. Na jej widok nabieram odwagi.
– Masz jeszcze jakiś czyścik?
Dmitri śmieje się, przebiegle i aluzyjnie. Wzrokiem przebiega po moim zranionym policzku.
– Ciekawe, co by powiedziała twoja pazurzasta pacjentka, gdyby się dowiedziała?
– Dmitri, daj spokój. I tak wystarczająco nienawidzę sama siebie.
– Ja myślę. Pomiędzy wiarą a zawodem. Dziwne, że twój mąż w ogóle toleruje twoją pracę.
Odwracam wzrok.
– Modli się za mnie.
– Rozumiem, Bóg rozwiązuje wszystkie problemy.
– Przestań.
Dmitri się uśmiecha.
– Chyba nie wpadłem na to w swojej pracy naukowej. Powinniśmy po prostu prosić Boga, żeby nie pozwolił dzieciom absorbować substancji chemicznych z matek. Paciorek w niedzielę, Lily, i możesz wrócić do kwasu foliowego i witamin. Problem z głowy. – Nagle wstaje, rozprostowując się jak pająk na swoje metr dziewięćdziesiąt pięć. – No chodź, niech dopełni się twoja hipokryzja, zanim zmienisz zdanie. Nie zniósł­bym, gdybyś postanowiła oprzeć się tylko na wierze.
***
W laboratorium Dmitrija blask świetlówek zalewa blaty ze stali nierdzewnej i sprzęt do badań.
Dmitri szuka po kolei w szufladach. Na blacie przed nim leży porzucony ochłap mięsa, wilgotny i niepasujący do sterylnej lśniącej powierzchni. Zauważa, że gapię się na to.
– Nie zgadniesz, co to. Na pewno kojarzy ci się z czymś mniejszym.
Jedna część jest większa niż gałka oczna. Reszta to podłużny ogonek odchodzący od głównej części. Mięso i pożyłkowana tłusta maź. Dmitri szpera w następnej szufladzie. Nie unosząc wzroku, odpowiada na własną zagadkę.
– Przysadka mózgowa. Ośmioletniej dziewczynki. Miała potworne bóle głowy.
Nabieram powietrza. Wybryk natury, nawet na standardy IntChem.
Dmitri uśmiecha się, widząc moją reakcję.
– Powiększona dziesięciokrotnie. I to nie z jakiejś narażonej populacji: świetna opieka prenatalna, właściwe użytkowanie maski z filtrem, żywność o niskim poziomie pestycydów. – Wzrusza ramionami. – Wygląda na to, że przegrywamy tę walkę. – Otwiera kolejną szufladę. – O, jest. – Wyciąga zawinięty w folię kwadracik wielkości prezerwatywy, ostemplowany na czarno-żółto i podaje mi go. – W papierach ta dawka jest już wydana. Nie powinno wpłynąć na statystykę. – Wskazuje brodą narząd na blacie. – Jej już się nie przyda.
Na folii widnieje pieczątka „NIE DO SPRZEDAŻY”, oraz numer seryjny i logo Wydziału Badań Klinicznych FDA – helisa DNA spleciona z mikroskopem. Sięgam po paczuszkę, lecz Dmitri ją zabiera.
– Załóż sobie, zanim wyjdziesz. Ma nowe opakowanie, z folii komórkowej. Do wyśledzenia. Możesz to nosić tylko w szpitalu. – Rzuca mi paczkę, wzruszając ramionami. – Nasi sponsorzy uznali, że za dużo dawek gdzieś się rozchodziło.
– Ile mam to nosić, zanim będę mogła wyjść?
– W trzy godziny wchłonie się większość.
– To wystarczy?
– Kto wie? I kogo to obchodzi? I tak nie zgadzasz się na najlepsze lekarstwo. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
Nie mam na to riposty. Dmitri za dobrze mnie zna, żeby karmić go opowieściami, jakie sprzedaję sama sobie, tymi, którymi uspokajam się o trzeciej nad ranem, kiedy Justin śpi, a ja gapię się w sufit, słuchając jego miarowego, szczerego oddechu: to dla naszego małżeństwa... dla naszej przyszłości... dla naszego dziecka.
Zdzieram folię, wyciągam bluzkę ze spodni i rozpinam je. Wsuwam czyścik za gumkę majtek. Gdy przyczepia mi się do skóry, wyobrażam sobie, jak wsącza się we mnie oczyszczający lek. Dmitri uratował mnie, mimo swoich szyderstw, i nagle ogarnia mnie wdzięczność.
– Jesteśmy ci wdzięczni, Dmitri. Naprawdę. Nie moglibyśmy czekać, aż skończą się testy.
Chrząka potwierdzająco. Skupia się na poszturchiwaniu przerośniętej przysadki mózgowej zmarłej dziewczynki.
– I tak byłoby dla was za drogie. To zbyt dobre, żeby wszyscy to brali.
***
Czyścik dopada mnie w Ela.
W jednej chwili siedzę sobie, uśmiecham się do dzieci po drugiej stronie przejścia, w maskach filtracyjnych z nadrukami Hello Kitty i Burn Girl, w kolejnej zginam się wpół, zdzierając własną maskę, i zbiera mi się na wymioty. Dziewczynki gapią się na mnie jak na jakąś ćpunkę. Uderza kolejna fala mdłości i przestaje mnie obchodzić, co sobie pomyślą. Zgięta na siedzeniu odgarniam włosy z twarzy i wymiotuję na podłogę między własne buty.
Kiedy dojeżdżam do swojej stacji, ledwo daję radę wstać. Na peronie znów wymiotuję, na czworakach. Muszę się zmuszać, żeby nie wyczołgać się ze stacji Ela. Mimo zimy, cała się pocę. Ludzie rozstępują się wokół mnie – zimowe buty, płaszcze, szaliki i maski filtracyjne. Obchodzą mnie połyskujące chipy informacyjne w bokobrodach mężczyzn, uplecione z mikrowłókien świecące warkoczyki kobiet, roześmiane, umalowane srebrną szminką usta. Kalejdoskopowe ulice: światła, ruch, pył, spaliny z węglowych diesli. Mokro i błotniście. Twarz mam mokrą i już nie pamiętam, czy upadłam, potykając się w półmroku o krawężnik, czy to moje własne wymiociny.
Dom znajduję przez przypadek, udaje mi się ustać, dopóki nie zjedzie winda. Radio w implancie na nadgarstku otwiera mi drzwi mieszkania.
Justin podbiega, gdy pcham je ramieniem i wchodzę do środka.
– Lily?
Znowu mnie rwie, ale żołądek dawno został na ulicy. Opędzam się od niego i człapię pod prysznic, po drodze zrywając z siebie płaszcz i bluzkę. Prysznic się grzeje, a ja zwijam się w kłębek na zimnych białych kafelkach. Manipuluję przy paskach stanika, ale nie daję sobie rady z zapięciem. Znów się dławię, dygocąc, gdy przez moje żyły pruje czyścik.
Obok mnie widzę skarpetki Justina: para czarnych z dziurą na dużym palcu. Klęka. Dłoń dotyka moich nagich pleców.
– Co się stało?
Odwracam się, nie chcę, żeby zobaczył moją umazaną twarz.
– A jak ci się zdaje?
Cała jestem spocona. I dygoczę. Para zaczyna skraplać się na kafelkach. Odgarniam bawełnianą zasłonę prysznica i wpełzam pod niego, pozwalając, by przemoczył resztę mojego ubrania. Leje się na mnie gorąca woda. Wreszcie udaje mi się ściągnąć stanik, daję mu spaść na mokre kafelki.
– Chyba coś jest nie tak. – Wyciąga dłoń, żeby mnie dotknąć, ale odsuwa ją, gdy znów zaczynają się mdłości.
Spazm mija. Mogę oddychać.
– To normalne – szepczę.
Gardło mnie piecze od wymiotów. Nie wiem – słyszy mnie czy nie? Ściągam przemoczone spodnie i bieliznę. Siadam na podłodze, pozwalam, żeby lała się na mnie woda, przyciskam twarz do wykafelkowanej ściany.
– Dmitri mówi, że to normalne. Połowa badanych ma mdłości. Nie wpływa na skuteczność leku.
Znów mnie rwie, ale już nie tak strasznie. Ściana wydaje się wspaniale chłodna w dotyku.
– Lily, nie musisz tego robić.
Odwracam głowę, usiłuję go dojrzeć.
– Ale dziecko chcesz mieć, prawda?
– Tak, ale...
– No właśnie. – Opuszczam głowę, znów przyciskając twarz do kafelków. – Skoro nie robimy prenatalnych, to nie mam wyboru.
Uderza kolejna fala czyścika. Pocę się. Nagle jest mi tak gorąco, że tracę oddech. Za każdym razem jest coraz gorzej. Powinnam powiedzieć Dmitrijowi, żeby zamieścił to w danych ze swoich testów klinicznych.
Justin próbuje jeszcze raz.
– Z nie wszystkimi naturalnymi dziećmi jest coś nie tak. Nawet nie mamy pojęcia, co te leki robią z tobą.
Zmuszam się do wstania. Opieram się o ścianę, puszczam więcej zimnej wody. Biorę mydło... i je gubię. Zostawiam je przy odpływie.
– Badania kliniczne w Bangladeszu... wyszły dobrze. Lepiej niż przedtem. FDA mogłaby już to zatwierdzić... gdyby tylko chciała.
Dyszę z gorąca. Otwieram usta i piję niefiltrowaną wodę prosto ze słuchawki prysznica. Bo już mi wszystko jedno – prawie czuję, jak polichlorowane bifenyle, dioksyny i ftalany wydzielają się z moich porów i spływają po skórze. Żegnamy hormonalne symulacje. Witamy zdrowe dziecko.
– Jesteś stuknięta. – Justin puszcza zasłonę prysznica.
Podstawiam twarz z powrotem pod chłodny strumień. W życiu się nie przyzna, ale chce, żebym to robiła dalej. Cieszy się, że robię to dla niego. Dla naszych dzieci. Nasze dzieci będą umiały literować i rysować ludziki, i tylko ja się przy tym ubrudzę. Jak dla mnie, może być. Znów piję wodę. Strasznie mi gorąco.
***
Napędzane końską dawką Purnate’a, dziecko przychodzi na świat w parę minut. Zlepione włoski noworodka pokazują się i znikają. Dotykam wychodzącej główki.
– Maya, już niedługo.
Znów skurcz. Główka wychodzi mi prosto w ręce: pomarszczona twarzyczka staruszka, wystająca z ciała Mayi jak golem z ziemi. Jeszcze dwa pchnięcia, dziecko wypada. Przyciskam śliskie ciałko do siebie, a położna przecina pępowinę.
Kątem oka widzę, jak jego tętno we wszczepce MedAssista migoce czerwono, a potem się wypłaszcza.
Maya gapi się na mnie. Monitor porodowy się obsunął – widzi teraz wszystko, czego nie powinna nigdy zobaczyć. Skórę ma czerwoną. Twarz oblepiają przepocone czarne włosy.
– Chłopczyk czy dziewczynka? – bełkocze.
Zamieram, ukrzyżowana jej wzrokiem. Pochylam głowę.
– Ani to, ani to.
Odwracam się i pozwalam mokrej, krwawej bryłce wyśliznąć się do kosza. Odświeżacz powietrza maskuje rozsiany w powietrzu żelazisty zapach. Dziecko w pojemniku jest zwinięte w kłębek, niesamowicie małe.
– Chłopczyk czy dziewczynka?
Ben ma tak wielkie oczy, jakby już nigdy nie zamierzał mrugnąć.
– Spokojnie, kochanie. Ani to, ani to. To wszystko dla następnego. Sama dobrze wiesz.
Maya wygląda na przybitą.
– Ale ja czułam, jak kopie.
Wysuwa się z niej siny woreczek łożyska. Wrzucam go do pojemnika razem z dzieckiem i wyłączam Purnate. Oksytocyna już zatamowała niewielkie krwawienie. Położne przykrywają ją świeżym prześcieradłem.
– Czułam je – mówi. – Nie było martwe. Żywe. Chłopczyk. Ja go czułam.
Kciukiem puszczam jej działkę ibuprofenu. Cichnie. Jedna z położnych wywozi ją z sali, druga zaczyna robić porządek. Wtyka monitor porodowy z powrotem do gniazda nad łóżkiem. Gotowe na następną pacjentkę. A ja siedzę obok kosza na odpady medyczne, z głową między nogami, i głęboko oddycham. Oddychaj. Na twarzy pieką mnie ślady po paznokciach Mayi.
W końcu zmuszam się, by wstać i zanieść med-kosz do zsypu na odpady. Otwieram go. Ciałko leży zwinięte w środku. Kiedy wychodzą z matki, zawsze wydają się takie duże, lecz teraz, w koszu na medyczne odpady, jest maleńkie.
To nic takiego, powtarzam sobie. To nic ważnego, choć ma drobne rączki, pomarszczoną twarz i malutkiego peniska. Tylko naczynie na trucizny. Zabiłam je w parę tygodni po poczęciu, wypalając mu mózg i paraliżując ruchy stałą dawką neurotoksyn, a ono rosło sobie dalej w łonie. To nic ważnego. To ma tylko oczyścić komórki tłuszczowe kobiety, która znajduje się na szczycie zatrutego łańcucha pokarmowego. To nic ważnego.
Unoszę pojemnik i pozwalam, by podciśnienie go opróżniło. Ciałko znika, zabierając chemię matki do spalarni. Ofiara. Mała, miękka ofiara z krwi, komórek i człowieczeństwa, żeby następne dziecko miało przyszłość.