» Fragmenty książek » Na tropie jednorożca

Na tropie jednorożca


wersja do druku

Delirium tremens?


Na tropie jednorożca
Właśnie zabierał się do wzniesienia toastu za utracone kapciuszki, kiedy dostrzegł, że przed jego biurkiem stoi niski, zielony elf.
– Śliczniusi jesteś – powiedział, nie kryjąc podziwu. – Ale gdzie są różowe słonie?
– John Justin Mallory?
– Wy, elfy, nigdy nic nie mówicie – rzucił marudnym tonem Mallory. – Nic tylko siedzicie i śpiewacie "Santa Lucię". – Zmrużył oczy i rozejrzał się badawczo po biurze. – Gdzie jest reszta ferajny?
– Tak zapić mordę – mruknął elf z niesmakiem. – Niefajnie, Johnie Justinie. Naprawdę nieładnie.
– Twoi kumple zapili mordy?
– Nie oni. Ty zapiłeś.
– Jasne, że zapiłem. I dlatego widzę małe zielone ludziki.
– Nie jestem ludzikiem, tylko elfem.
– Mnie tam wszystko jedno – wypalił Mallory i wzruszył ramionami. – W każdym razie jesteś mały i zielony.
– Raz jeszcze rozejrzał się po pomieszczeniu. – Gdzie są te słonie?
– Jakie znowu słonie? – zapytał elf.
– Moje słonie – odparł Mallory, takim tonem, jakby wyjaśniał oczywistą oczywistość zapóźnionemu w rozwoju dziecku. – A ty kim jesteś i co tutaj robisz?
– Mürgenstürm – powiedział elf.
– Mürgenstürm? – powtórzył Mallory, marszcząc brwi. – Coś mi się wydaje, że on mieszka piętro wyżej.
– Nie. Ja jestem Mürgenstürm.
– Rozgość się zatem, Mürgenstürm. No i napij się ze mną choć jednego, zanim znikniesz. – Sprawdził, ile whisky zostało w butelce. – Jednego, ale małego.
– Nie przyszedłem tutaj na popijawę – zgasił go Mürgenstürm.
– Dzięki ci, Panie, za te małe łaski – mruknął Mallory, natychmiast przytknął butelkę do ust i osuszył jej zawartość. – Dobrze – powiedział, rzucając ją do kosza na śmieci. – Ja już skończyłem. Możesz teraz
zaśpiewać albo zatańczyć, czy co wy tam macie zwyczaj wyprawiać, a potem spadaj i zrób miejsce dla słoni.
Mürgenstürm skrzywił się.
– Coś mi się widzi, że musimy doprowadzić cię do stanu używalności, i to szybko.
– Jeśli to zrobisz, znikniesz – ostrzegł Mallory, wytrzeszczając złowieszczo oczy na elfa.
– Dlaczego to musiało się stać akurat w Nowy Rok? – westchnął mały zielony ludzik.
– Pewnie dlatego, że wczoraj mieliśmy trzydziestego grudnia – wyjaśnił rzeczowo Mallory.
– Dlaczego musiałem trafić na pijaka?
– Ty, kurdupel, licz się ze słowami! – ostrzegł Mallory. – Może i jestem nawalony, ale na pewno nie masz do czynienia z pijakiem.
– Dla mnie to bez różnicy. Potrzebuję cię tutaj i teraz, ale najwyraźniej nie jesteś w stanie podołać zadaniu.
Mallory zmarszczył brwi.
– Patrz, a ja myślałem, że to ty mi jesteś potrzebny...
– powiedział wyraźnie zmieszany.
– Może ten profesor zoologii... – mruknął Mürgenstürm pod nosem.
– Te słowa zabrzmiały jak pierwsza linijka limeryku.
Elf westchnął ciężko, z rezygnacją.
– Nie mam czasu. Tylko ty mi zostałeś.
– A to z kolei brzmi jak tekst marnej piosenki o miłości.
Mürgenstürm przeszedł za biurko, pod fotel Mallory’ego, i uszczypnął go w łydkę.
– Auć! Dlaczego mi to zrobiłeś, cholera ciężka?!
– Żeby ci udowodnić czarno na białym, że tutaj jestem, Johnie Justinie. Potrzebuję twojej pomocy.
Mallory wpatrywał się w niego, jednocześnie rozcierając bolącą wciąż nogę.
– Widział kto kiedyś równie przemądrzałą halucynację?
– Mam dla ciebie robotę, Johnie Justinie Mallory – powtórzył elf.
– Musisz znaleźć kogoś innego. Ja opłakuję dzisiaj moją utraconą młodość i inne atrybuty przeszłości,
zarówno wyimaginowane, jak i te prawdziwe.
– To nie jest sen, to nie jest żart, to nie jest delirium tremens – zapewnił go solennie elf. – Ja naprawdę potrzebuję pomocy zawodowego detektywa.
Mallory sięgnął do szuflady, wyjął z niej nieludzko obszarpany egzemplarz książki telefonicznej
i rzucił ją na blat biurka.
– W tym mieście jest siedmiuset, a może nawet i ośmiuset czynnych detektywów – powiedział. – Wystarczy poszperać.
– Wszyscy pozostali są albo zajęci, albo zrobili sobie wolne na Nowy Rok – oświadczył Mürgenstürm.
– Chcesz przez to powiedzieć, że jestem jedynym cholernym prywatnym detektywem z Nowego Jorku, którego można złapać o tej porze w biurze? – zapytał z niedowierzaniem Mallory.
– W końcu mamy dzisiaj sylwestra.
Detektyw wpatrywał się w elfa przez dłuższą chwilę.
– Co by oznaczało, że nie jestem pierwszym, którego odwiedziłeś.
– Zacząłem od tych na literę A – przyznał Mürgenstürm.
– I tak dojechałeś aż do Mallory i Fallico? Chłopie, ty chyba szukasz detektywa od początku października.
– Potrafię być piekielnie szybki jeśli trzeba.
– Skoro tak, może zabrałbyś stąd piekielnie szybko swoje chude, zielone dupsko? – zaproponował
Mallory. – Zmuszasz mnie do myślenia.
– Johnie Justinie, uwierz mi, nie przychodziłbym do ciebie, gdyby nie była to sprawa życia albo śmierci.
– Czyjego?
– Mojego – odparł elf załamującym się głosem.
– Twojego?
Zielony człowieczek przytaknął.
– Ktoś dybie na twoje życie?
– To nie jest takie proste.
– To nigdy nie jest takie proste – przyznał oschle Mallory. – Cholera! Zaczynam trzeźwieć, a to była
moja ostatnia flaszka!
– Pomożesz mi? – zapytał elf.
– Nie zadawaj głupich pytań. Za pół minuty i tak znikniesz.
– Zapewniam cię, że nie mam zamiaru nigdzie znikać! – wrzasnął zdesperowany elf. – Ja tu zginę!
– Tutaj? – zapytał Mallory, na wszelki wypadek odsuwając fotel na kilka stóp od biurka, żeby zrobić
miejsce dla padającego ciała.
– O świcie, jeśli mi nie pomożesz.
Mallory przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Mürgenstürma.
– Niby w czym?
– Powierzono mi coś bardzo cennego. I to coś mi zginęło. Jeśli nie odnajdę tego czegoś do świtu,
będę zgubiony.
– A co ci zginęło?
Mürgenstürm odwzajemnił świdrujące spojrzenie.
– Na tę wiedzę nie jesteś jeszcze gotowy, Johnie Justinie.
– Jak mam pomóc w odnalezieniu czegoś, skoro nie wiem nawet, czego szukamy? – zapytał Mallory.
– Racja – przyznał elf.
– Więc...
Mürgenstürm spojrzał raz jeszcze na detektywa, westchnął i w końcu wydusił z siebie:
– Chodzi o jednorożca.
– Sam nie wiem, czy powinienem zaśmiać ci się w twarz, czy raczej wywalić na zbity pysk – powiedział
Mallory. – Spieprzaj stąd, żebym mógł się rozkoszować tą nędzną resztką oszołomienia alkoholowego, jaka mi jeszcze pozostała.
– Ja nie żartuję, Johnie Justinie.
– A ja nie kupuję twoich bzdur, Morganthau.
– Mürgenstürm – poprawił go elf.
– A możesz sobie być i Ronaldem Reaganem. Spadaj!
– Wymień kwotę – poprosił Mürgenstürm.
– Za znalezienie jednorożca w Nowym Jorku? – zapytał z bardzo wyczuwalnym sarkazmem w głosie Mallory. – Dziesięć tysięcy dolców za dzień plus wydatki.
– Załatwione! – ryknął elf, zmaterializował prosto z powietrza gruby plik banknotów i cisnął go na sam środek pustego blatu biurka.
– Dlaczego mam wrażenie, że ta forsa nie jest rzeczywista? – zapytał Mallory, przeczesując kciukiem szeleszczące, nowiusieńkie studolarówki.
– Zapewniam, że wszystkie numery seryjne znajdują się w wykazie banknotów wyprodukowanych dla Departamentu Skarbu, podpisy także są autentyczne.
Mallory uniósł brew z niedowierzaniem.
– A skąd pochodzi ta forsa?
– Ode mnie – wyjaśnił ostrożnie Mürgenstürm.
– A skąd ty pochodzisz?
– Słucham?
– Przecież słyszałeś – powiedział Mallory. – Niejedno już widziałem w tym mieście, ale takiego cudaka jeszcze nigdy.
– Ja tu mieszkam.
– Gdzie?
– Na Manhattanie.
– Możesz podać dokładny adres?
– Mogę zrobić coś znacznie lepszego. Zabiorę cię do siebie.
– Ani mi się waż – ostrzegł Mallory. – Teraz zamknę oczy, a jak je otworzę, nie będzie tutaj ani ciebie, ani tej forsy, za to zobaczę na biurku różowe słonie.
Zacisnął powieki, policzył do dziesięciu i otworzył oczy. Mürgenstürm z pieniędzmi nie zniknął. To zbiło detektywa z tropu.
– Ta zabawa trwa nieco dłużej niż zazwyczaj – skomentował. – Ciekaw jestem, co znajdowało się
w tej butelce?
– Tylko whisky – odparł elf. – Nie jestem częścią twoich rojeń. Masz do czynienia ze zdesperowanym
klientem, który naprawdę potrzebuje pomocy.
– Przy odnalezieniu jednorożca.
– Zgadza się.
– Tak z czystej ciekawości, jak ci się udało go zgubić? Znaczy, rozumiesz, jednorożce do małych raczej nie należą.
– Skradziono mi go – wyjaśnił Mürgenstürm.
– W takim razie nie potrzebujesz pomocy detektywa – odparł Mallory.
– A czyjej?
– Żeby schwytać jednorożca, trzeba chyba mieć dziewicę. A na całym Manhattanie nie ma ich dzisiaj więcej niż dwa tuziny. Wystarczy, że będziesz je odwiedzał po kolei, a w końcu trafisz na tę z jednorożcem.
– Chciałbym, żeby to było takie proste – powiedział z żalem Mürgenstürm.
– A niby dlaczego nie jest?
– Na twoim Manhattanie może i jest tylko dwadzieścia dziewic, ale na moim są ich tysiące. A zostało już tylko dziesięć godzin.
– Chwila, chwila – wtrącił Mallory, ponownie marszcząc brwi. – O co chodzi z całym tym "moim" i "twoim"?
Mieszkasz na Manhattanie czy nie mieszkasz?
– Przecież mówiłem, że mieszkam – Mürgenstürm pokiwał głową.
– Zatem w czym problem?
– Mieszkam na Manhattanie, który ty możesz dostrzec wyłącznie kątem oka – wyjaśnił elf. – Każdy z ludzi czasami widuje jego odbicia, ale kiedy odwraca
twarz w ich stronę, wszystko znika.
– Ot tak? – Mallory uśmiechnął się i pstryknął palcami.
– Barwy ochronne – wyjaśnił Mürgenstürm.
– A gdzie tak naprawdę leży ten twój Manhattan?
Za drugą gwiazdą na prawo i prosto aż do świtu? A może po drugiej stronie tęczy?
– Jest wokół ciebie, tutaj i teraz – odparł elf. – I wcale wiele się nie różni od twojego, to po prostu ta jego część, której nigdy nie widziałeś.
– Ale ty go widzisz?
Mürgenstürm potwierdził skinieniem głowy.
– Trzeba tylko wiedzieć, w jaki sposób patrzeć.
– A w jaki sposób trzeba patrzeć? – zapytał Mallory, sam dziwiąc się swojej ciekawości.
Mürgenstürm wskazał pieniądze.
– Przyjmij tę robotę, a wszystko ci pokażę.
– Nie licz na to – powiedział Mallory. – Ale jestem ci wdzięczny, mój mały, zielony przyjacielu. Jak tylko się obudzę, natychmiast spiszę całą naszą pogawędkę i wyślę ją do jednego z tych czasopism traktujących o seksie, aby przeanalizowano mój przypadek. Zdaje się, że oni płacą pięćdziesiąt dolców za każdy opublikowany list.
Elf opuścił głowę w geście rezygnacji.
– Czy to ostateczna decyzja? – zapytał.
– Ostateczna.
Mürgenstürm wyprostował się na całą, choć i tak mikrą, wysokość.
– Zatem muszę szykować się na spotkanie ze śmiercią. Wybacz, Johnie Justinie Mallory, że zająłem ci tyle czasu.
– Nie ma sprawy – powiedział detektyw.
– Ty wciąż nie wierzysz w ani jedno moje słowo?
– W ani jedno.
Elf westchnął ciężko i podszedł do drzwi. Otworzył je, wyszedł na korytarz, ale zaraz wrócił.
– Spodziewasz się gości? – zapytał.
– Widziałeś różowe słonie? – zaciekawił się Mallory.
Mürgenstürm pokręcił głową.
– Raczej dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn z widocznymi wybrzuszeniami pod pachami. Jeden z nich ma bliznę na lewym policzku.
– Szlag! – mruknął Mallory, ruszając z kopyta do kontaktu, by zgasić światło. – Zdawało mi się, że mieli czekać na dole! – Wrócił truchtem do biurka i przyklęknął za nim.
– Może znudziło im się czekanie – zasugerował elf.
– Ale oni nie mnie szukają! – jęczał Mallory. – Powinni ścigać Nicka Fallico!
– Wyglądają mi na zdesperowanych – powiedział Mürgenstürm. – Coś mi się zdaje, że dadzą wycisk pierwszemu, którego spotkają.
– Cóż... – Mallory marzył o jeszcze jednym, choćby malusim drinku. – Coś mi się widzi, że nie tylko ty nie dożyjesz sędziwego wieku.
– Zamierzasz ich zabić? – zainteresował się elf.
– Nie mówiłem o nich!
– Nie wystrzelasz ich?
– A niby czym? – zapytał Mallory.
– Pistoletem, a czymże innym.
– Nie mam żadnego pistoletu.
– Detektyw bez pistoletu? – zdziwił się elf. – Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– Nie potrzebowałem broni – wyjaśnił Mallory.
– Nigdy?
– Aż do dzisiaj – uściślił detektyw.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Na tropie jednorożca - Mike Resnick
Marlowe w świecie elfów, krasnoludków, jednorożców i demonów
- recenzja
Na tropie jednorożca
Zawsze działa...
Starship: Pirat
Od bohatera do pirata
- recenzja
Słonie na Neptunie
Ludzie w Afryce, Afryka w ludziach
- recenzja
Na tropie wampira
Krew potrzebna od zaraz...

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.