Na chwilę przed

Autor: Mateusz B. 'Maestro' Paszun

Na chwilę przed
Niektórzy uważają to miejsce za martwe pustkowie. To nieprawda. Śmiem wręcz twierdzić, że nigdzie indziej w świecie - a prawo do takiego sądu daje mi nie tyle obszerna wiedza zgromadzona podczas mego żywota, co dalekie i kręte szlaki moich własnych wędrówek - nie ma podobnego bogactwa krajobrazu, kształtów linii horyzontu, odcieni barw nieba o świcie i tuż przed zmierzchem, różnorodności obłoków na niebie. Cienie chmur żyją tu własnym życiem, szepczą do wędrowców, którym strach każe zaciskać oczy i mamrotać błagalne modlitwy. Trzeba tu uważać na wypowiadane słowa. Zbyt często zwykły one oblekać się w materialne kształty, dalekie od chęci wymawiających je ludzi. Spotkać tu można istoty niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju, żyjące samotnie, jak i stadnie, w hordach, watahach i plemionach. Niektóre są wrogie i agresywne, to drapieżnicy szukający łatwego łupu – słabych lub chorych jednostek nie potrafiących przetrwać. Inni mieszkańcy tych okolic zajęci są wyłącznie swoimi sprawami, nie obchodzi ich nic i nikt. Zignorują nawet bezpośredni atak, tak jakby nie zdawali sobie sprawy z istnienia świata poza nimi, z motywacji innych niż ich własne cele.

Tak, to miejsce na pewno nie jest puste. Uczy za to odpowiedzialności, hartuje, zmienia, przygotowuje. Teraz też wiem, że poszukuje. Przesiewa i mieli w swych żarnach tak długo, aż odnajdzie i ukształtuje tego, którym jestem. Którym się stałem.

Przygotowuję się do czegoś wielkiego, wyjątkowo ważnego, czegoś, co odmieni Stary Świat. Odpowiedzialność, to słowo przychodzi mi na myśl, kiedy o tym myślę. Wielka odpowiedzialność i zaszczyt. Nie ma we mnie miejsca na pychę czy dumę. Jest tylko misja. Nadszedł czas ją rozpocząć. Ociągam się, choć wszystko już gotowe.

Nieopodal czekają moi adiutanci, heroldowie i najbliżsi zaufani słudzy. Jeden z nich podchodzi do mnie. Jego twarz ma pozory ludzkiej, ale zamiast grymasów, w zależności od nastroju, pojawiają się na niej oblicza różnych istot. Połowę ciała przykrywa mu spiżowy pancerz, reszta obrosła naroślami przywodzącymi na myśl hubę. Pada na kolana w moim cieniu.

- Przybyli – mówi. – Z północy, wschodu i zachodu. Z ziem okrytych wiecznym lodem, zza gór plujących dymem w twarz słońca, z głębin Otchłani i jeszcze odleglejszych miejsc. Są gotowi natychmiast ruszyć. Czy dasz znak?

Milczę. Długo oczekiwana chwila nadeszła. Przez moment wszystko to wydaje mi się jakimś żartem, jednak kiedy wybucham śmiechem słychać w nim tryumf i grozę. Jakby radowało się coś innego, może Potęgi zastępujące swymi żądzami moją duszę. Wstaję z kamienia, który krótko był mi tronem. Podnoszę miecz ulepiony, a nie wykuty, z tysiąca zębów i szponów. To znak dla milionów spragnionych tego sygnału. Ruszają jak jedna wielka istota, której ciało świadome jest celu, a każdy mięsień zna swoją funkcję. Legiony wydają pomruk, budzą się do życia i wprawiają równinę w drżenie. Dołączam do nich otulany przez krążące dookoła, podekscytowane duchy tego miejsca. Postanowiły mi towarzyszyć. Skierujemy się na południe i odmienimy Stary Świat, wyrwiemy go z marazmu i cały uczynimy miejscem podobnym temu
"pustkowiu".

Budzi się najpotężniejsza z Burz. Choć może się wydawać, że przewodzę tym milionom zjednoczonych, a tak różnych sobie istot, to nieprawda. Ja nie prowadzę tego sztormu, jestem raczej przez niego unoszony, wysoko, zachłyśnięty Mocą i możliwościami jakie mi ona oferuje.

Po obu moich bokach chorążowie rozwijają sztandary, heroldzi dmą w rogi i biją w tarabany ze świeżo wyprawionej, jeszcze lepkiej skóry. Ziemia dudni. Każdy mój krok, tak nieznaczny dla człowieka, którym byłem, wiele oznaczać będzie dla ludzkości. To znak jej końca. Wykonuję go więc. Jeden, drugi i kolejne. Będzie ich jeszcze wiele. W końcu dotrę i do was. Ja, Archaon, Pan Końca Czasów.