Mount & Blade: Ogniem i mieczem

Autor: Maciej 'Czarny' Kozłowski

Mount & Blade: Ogniem i mieczem
Mount & Blade było jedną z bardziej oryginalnych gier ostatnich lat. Produkcja oferowała nam epickie bitwy, w których nie tylko braliśmy bezpośredni udział (chwytając za miecz, łuk, kopię etc.), ale też mogliśmy dowodzić „z siodła” naszymi wojakami w emocjonujących starciach z komputerowym przeciwnikiem. Całość była okraszona średniowiecznymi realiami stworzonego przez twórców świata Calradia i ogromną swobodą rozgrywki.
Inna cechą charakterystyczną gry była przeogromna ilość błędów, obrzydliwa grafika i wszechobecne niedopracowanie produktu.

Od pewnego czasu CD Projekt i Tale Worlds pracowali nad rozszerzeniem do gry, o chwytliwym tytule Ogniem i Mieczem. Jak łatwo się domyśleć, modyfikacja przeniesie nas z feudalnych włości Calradii do jakże malowniczych Dzikich Pól XVII wieku. Długo czekałem na premierę gry, ponieważ jestem fanem nie tylko oryginalnego Mount & Blade, ale i okresu, w którym akcja produkcji miałaby się rozgrywać. A jako że swego czasu lubiłem zarwać nockę przy Trylogii Sienkiewicza, tym większy był mój apetyt.


Pełen kufer

Dobrze być recenzentem. Gdy tylko gra się ukazała, dostałem jeden egzemplarz – w dodatku edycję kolekcjonerską - produkcji. W całkiem schludnie wydanym pudełku znajdziemy cienką książeczkę, która po szalenie wnikliwej analizie okładki okaże się fragmentem II tomu Samozwańca Jacka Komudy, dość treściwą instrukcję, jedną kartę do gry Veto! oraz oczywiście płytę DVD z grą (ta zajmuje ledwie 900 MB). Całość sprawia sympatyczne wrażenie, jest dobrze wydane i raczej nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń.


Początkowe wrażenie: "Kyrie eleison! "

Pierwszy kontakt z samą grą całkowicie mnie odrzucił. Nieciekawe menu, zawodzenie jakiegoś wschodniego, kobiecego chórku jako podkład i wreszcie obrzydliwa, wręcz turpistyczna grafika. Ta nie zmieniła się od czasów niemłodego już pierwowzoru, a momentami miałem wrażenie, że jest jeszcze bardziej obskurna. Potrafi przy tym poważnie zamęczyć komputer, który radzi sobie z Mass Effectem 2 i Aliens vs Predator.

Muzykę i grafikę też możemy spisać na straty – tutaj nic się nie zmieniło na plus względem poprzedniczki. Jak zaś z pozostałymi elementami gry?

Cała zabawa w Mount & Blade polegała na jeżdżeniu między feudałami konkurencyjnych frakcji, wypełnianiu ich misji, toczeniu bitew i braniu udziału w turniejach rycerskich. Z przyczyn oczywistych tego ostatniego elementu zabrakło, jednak reszta została rozwinięta. Przede wszystkim mamy do czynienia z większą różnorodnością misji – wprawdzie nadal najczęściej trafiają nam się proste polecenia, jak dostarczenie listu czy osoby w określone miejsce, jednak doszło kilka dodatkowych opcji – na przykład porwanie wrogom bydła i dostarczenie zleceniodawcy. Nie zmienia to jednak faktu, że misje nie są jakoś szczególnie wciągające, a można by wręcz powiedzieć, że momentami wieją nudą.


Bij bisurmanina!

Inaczej sprawa ma się z bitwami – te są znacznie ciekawsze niż kiedyś. Przede wszystkim, wielkim novum jest broń palna pod wieloma postaciami – od arkebuzów i pistoletów aż po hakownice i muszkiety. Oręż ten przeładowuje się dość długo, jednak zadaje on naprawdę ogromne obrażenia – strzał w głowę zrzuci z konia nawet najpotężniejszego wroga.

Poza tą „nowinką” mamy dostęp do tradycyjnego oręża z oryginalnego M&B: mieczy jedno i dwuręcznych, szabel, kopii, łuków, noży do rzucania itd. Repertuar uzbrojenia jest naprawdę ogromny, a w każdym mieście (których są dziesiątki) możemy zakupić wiele różnorodnych narzędzi mordu. Poza tym mamy do dyspozycji całkiem niezły wybór odzienia ochronnego – od prostych czapek kozackich, poprzez różnej maści szarawary aż po pełne zbroje husarskie czy rajtarskie. Bogactwo ekwipunku jest większe niż w niejednej sławnej grze cRPG.

Jak zaś wyglądają same bitwy? Tak samo, jak poprzednio – kierujemy naszym komputerowym alter ego, które na koniu lub pieszo stanie w szranki z przeciwnikiem. Cytując jednak pana Zagłobę: „Nec Hercules contra plures” – przyjdzie nam w czasie rzeczywistym dowodzić wcale niemałą armią. Kontrolowanie wojaków jest dość niewygodne, a opcji nie ma zbyt wiele, ale element ten i tak jest zorganizowany nienajgorzej i sprawia sporo frajdy. Nadmienić jednak trzeba, że sama walka uległa pewnemu utrudnieniu – o ile w Mount & Blade wystarczyło często jeździć dookoła wolniejszego wroga i zabijać kolejnych jego żołnierzy (nie raz własnoręcznie pozbawiałem życia więcej przeciwników, niż cała moja armia razem wzięta), to tutaj taka taktyka raczej nie ma racji bytu – wystarczy jeden, góra dwa celne strzały i nawet nasz dumny husarz czuje w obszernych wąsach błoto, w które właśnie upadł.


O naprawie Rzeczypospolitej

Nie samymi bitwami jednak gra stoi. Znaczną część czasu spędzimy na dużych rozmiarów mapie świata (potyczki są toczone na osobnych, dość niewielkich terenach), która obejmuje z grubsza rejony Siczy Zaporoskiej, wschodniej Rzeczypospolitej, południowej Szwecji i zachodniej Rusi. Miejsc do zwiedzenia i objechania jest całkiem sporo, a odległości do przebycia niemałe – szkoda tylko, że wiele odwiedzanych przez nas miast wygląda bardzo podobnie i, przede wszystkim, wieje pustkami. Szczególnie zasmucił mnie widok Warszawy składającej się z kilku ulic na krzyż, nie wspominając już o komnatach Jana Kazimierza - a raczej jednej komnaty - w której stoi stół, zbroja i kilka krzeseł nieopodal tronu. Niestety, każda lokacja w grze raczy nas takim „przepychem”.

Fabuła de facto nie istnieje – niby mamy potop szwedzki, ale jakoś nieszczególnie jest to widoczne. Jest tak głównie dlatego, że gra jest zbudowana na zasadzie sandboxa – „piaskownicy” – co oznacza tyle, że wszystkie wydarzenia są losowe i nigdy nie wiemy, co się zdarzy za chwilę. Dzięki temu jednak możemy cieszyć się ogromną swobodą rozgrywki – od naszego widzimisię zależy, czy nasza postać przyłączy się do Rzeczypospolitej, Rusi, Szwecji, Tatarów czy też kozaków. Każda z frakcji różni się dostępnymi oddziałami, jednak nie oszukujmy się – sam grałem po stronie Unii Polsko-Litewskiej, a większość mej armii stanowili Tatarzy. Wszystko jest kwestią organizacji.

A propos organizacji – musimy zadbać o: wyżywienie naszych wojaków, opiekę medyczną, gdy trawi ich jakieś choróbsko oraz morale, które potrafi być decydującym czynnikiem naszej kampanii (zniechęceni żołdacy potrafią nie tylko zdezerterować, ale i stanąć przeciwko nam). Ponadto zdobywają oni doświadczenie i awansują na kolejne poziomy, dzięki czemu automatycznie zyskują nowy ekwipunek i są lepsi w wojennym rzemiośle. W przeciwieństwie jednak do wersji podstawowej, zamiast szybkiego ulepszania oddziałów czeka nas syzyfowe poziomowanie – teraz żołnierze potrzebują znacznie więcej doświadczenia do awansu. Szkoda.

Bardziej rozwinięty i ciekawy jest rozwój naszego bohatera i innych herosów, których możemy werbować w tawernach. Tutaj mamy do czynienia z pełnym zestawem statystyk, umiejętności i zdolności, które możemy rozwijać wraz z kolejnymi poziomami postaci. Wybór jest całkiem spory – od chirurgii, poprzez strzelanie z konia aż po atletykę – raczej nie można narzekać na brak różnorodności. Nie da się przy tym stworzyć postaci dobrej we wszystkim – albo będziemy drugim Longinusem Podbipiętą (umiejętności bojowe), albo Zagłobą (charyzma i pochodne).

A skoro już jesteśmy przy bohaterach książek Sienkiewicza – możemy ich spotkać w grze - pełnią rolę zleceniodawców. Nie wyróżniają się niczym od setek innych postaci, które spotkamy na swej drodze.


Spaliło na panewce

Niestety, gra jest pełna wad. Polonizacja to potworna kpina – większość nazw własnych jest nieodmieniona i praktycznie na każdym kroku trafiamy na istne potworki gramatyczne typu: „Jan Sobieski jest teraz nieopodal Kamieniec Podolski”. Wszystko jest stylizowane na język bohaterów Trylogii, jednak w sposób bardzo nieumiejętny – autorzy polonizacji chyba wyszli z założenia, że inwersja słów w zdaniu sprawi, że będziemy się czuć jak prawdziwi Sarmaci. Zdecydowanie przesadzili – inwersja występuje nawet w zdaniach liczących dwa, trzy słowa, co daję efekt dość zabawny. Apogeum absurdu nastąpiło u mnie wtedy, gdy wypowiadał się Szwed: „Waćpan przywieź mi panna Oleńka ona jest teraz w Zbaraż”.

Ponadto grafika nie tylko powoduje krwawienie oczu swą kanciastością, ale też pełna jest błędów. Pal licho przenikające się modele, ale już utknięcie w ścianie i niemożność wydostania się woła o pomstę do nieba.

Całą muzykę tworzy kilka pieśni, wykonywanych chyba przez autentyczne XVII wieczne Ukrainki. Nie wiem, skąd wzięto te zawodzące upiory, ale moja teoria chyba ma pewne racje bytu – panie mają głosy kojarzące mi się z niedzielną wizytą w kościele na „Gorzkich żalach”. Aż strach się bać, zwłaszcza, że dźwięki otoczenia i głosy żołnierzy również nie stoją na zbyt wysokim poziomie...


Ociec, prać?


Mimo tego, co napisałem powyżej, gra nie jest aż tak zła. Rozgrywka sprawia nawet pewną frajdę, cieszy wolność i emocjonujące, fajnie skonstruowane bitwy. Kwestia jest bardzo prosta – jeżeli komuś podobało się oryginalne Mount & Blade, będzie przy Ogniem i mieczem bawił się równie dobrze. Ci zaś, którzy parskali już na poprzedniczkę, zdecydowanie nie mają tu czego szukać – dla nich wystawiam grze niską trójkę.

Ja jednak jestem fanem równoczesnego sieczenia wrogów i dyrygowania wojakom, niczym orkiestrze. Stąd moją oceną będzie wysokie siedem.


Plusy:
Minusy: