» Opowiadania » Moja historia

Moja historia


wersja do druku

Nad Miastem Aniołów zachodziło słońce. Ostatnie promienie muskały twarze śmiertelników, którzy po ciężkim dniu wracali do domów. Tylko młodzi, silni i żądni zabawy ludzie każdej nocy świętowali swą wolność. Jednak wśród ciemności rozświetlanej ulicznymi neonami i łuną księżyca, czaili się drapieżcy, istoty bez duszy, demony nocy- wampiry.
Budząc się z wszechogarniającym pragnieniem, zastanawiałem się, co może przynieść dzisiejsza noc. Mój umysł opętała żądza krwi, zacząłem pracować na coraz to szybszych obrotach. Silnym ciosem odepchnąłem wieko trumny, która spoczywając w podziemiach mojej rezydencji dawała mi znakomite schronienie. Wstałem, otrzepując się z ziemi pochodzącej z moich rodzinnych stron, z Londynu… Tam oto urodziłem się w 1598 roku, w rodzinie szlacheckiej, na której czele stał mój ojciec, lord William Carpenter, wielce zasłużony dla floty królowej Elżbiety I. Wychowano mnie z należytym rygorem i wykształceniem. W wieku piętnastu lat wyjechałem do Liverpoolu, aby tam pobierać nauki u mojego stryja, majora królewskiej floty sir Johna Carpentera. Przez ponad dziesięć lat pozostawałem u boku swego krewnego, zdobywałem doświadczenie żeglarskie, uczyłem się samego życia, które jak się okazało miało trwać o wiele dłużej niż normalnego człowieka. Stryj jednak umarł w wieku czterdziestu trzech lat na cholerę, podczas lokalnej epidemii i musiałem wracać do Londynu, cudem unikając śmierci. Rodzina przywitała mnie z wielką radością, która nie potrwała długo. Po dwóch miesiącach umarła moja matka Julia, a ojciec chcąc ukoić swe smutki znalazł sobie młodą kochankę. Miała stać się kością niezgody między nami, ojcem i synem. W roku 1625 hrabia William wypłynął na wyprawę i zostawił mnie wraz ze swą konkubiną. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zakochani w sobie postanowiliśmy opuścić rodzinny majątek Carpenterów i wyruszyć do Ameryki. Jednak nasze szczęcie kochanków zakłóciło przypadkowe spotkanie w londyńskim porcie, które zaważyło na moich dalszych losach, Conrada Carpentera. Ojciec mój właśnie cumował okręt w redzie, kiedy spostrzegł mnie ze swą młodziutką oblubienicą. Jak strzała pomknął w nasza stronę, po drodze wyjmując pistolet, odurzony zazdrością, dobiegł do nas. Elizabeth, ma ukochana widząc, co się dzieje zasłoniła mnie swym kruchym ciałem i tym samym uratowała mi życie, gdyż kula adresowana dla mnie z impetem zmiażdżyła jej pierś. Zszokowany tym zdarzeniem stałem w bezruchu, gdy mój ojciec podbiegłszy bliżej objął ramionami śmiertelnie ranną kobietę. Fala gniewu i rozpaczy ogarnęła nasze umysły. Stanęliśmy naprzeciw siebie, ciało dziewczyny opadło na wybrukowaną, portową ulicę, ludzie obserwujący to wydarzenie otoczyli nas niemym kręgiem. Promienie zachodzącego słońca padły na ostrza szabli, które pojawiły się w naszych dłoniach..
-Wyrzekam się ciebie Conradzie Carpenterze, nie będziesz nosił mojego nazwiska. Nie jesteś już moim synem! A teraz walcz o honor, bo to jedyne, co ci pozostało…
Wspomnienie prysło zwyciężone przez głód, głód potężny i mający swego władcę-bestię. Kręte schody prowadzące na górę zdawały się nie do pokonania. Z mojego gardła wydarło się donośne wołanie:
-Vladimirzee!
U szczytu stopni ukazał się lekko przygarbiony, barczysty mężczyzna.
-Tak paniczu, czym mogę służyć?
-Przynieś mi kielich najświeższej krwi, byle szybko- powiedziałem, przecierając palcami suche wargi, które domagały się nowej siły witalnej.
Sługa w pośpiechu wykonał rozkaz. Podnosząc do ust srebrny kielich z życiodajnym płynem, doznałem swoistej ekstazy, która po opróżnieniu naczynia zamieniła się z powrotem w wszechogarniające pragnienie. Oblizując wargi, szybkim ruchem nakazałem Vladimirowi odejść.
-Kolejna noc, spowita nikłym światłem księżyca-rzekłem do siebie, wychodząc z podziemi.
Na górze dom wydawał się jak zwykle nie zmieniony, tylko jakieś dziwne uczucie obcej obecności dochodziło z zamkniętego salonu. Do ubranej w jedwabny szlafrok postaci wampira przybliżył się sługa.
-Panna Amanda Summers czeka na pana. Mówiła, że to pilne.- oznajmił Vladimir.
-Nie chce teraz widzieć panny Summers ani nikogo innego- złośliwy grymas przebiegł po mojej trupio bladej twarzy.
-Lecz ta pani nalegała, Jest z Rodziny.-odpowiedział zimno sługa.
-Wiem, dobrze powiedz jej, że zaraz ją przyjmę-rzekłem odchodząc w stronę garderoby.
Obszerny pokój z wieloma szafami wypełnionymi najlepszymi ubraniami z różnych stron świata, zdawał się kurczyć po wejściu Kainity. Przebierając garnitury i staroświeckie stroje, w moim umyśle pojawił się wizerunek śmiertelnego ojca stojącego naprzeciw mnie z obnażoną szablą…
-Nie, nie będę z tobą walczył. Mało już złego uczyniłeś, zabiłeś Julię a teraz mnie chcesz uśmiercić- powiedziałem z obawą, patrząc prosto w oczy opętanemu zazdrością ojcu. -Milcz psie, zdrajco własnej rodziny. Ona zginęła przez ciebie, tak samo jak twoja matka. To ty przywiozłeś ze sobą cholerę, to ty jesteś winien wszystkich tych nieszczęść! Giń demonie!- słowa hrabiego Williama zawisły w powietrzu, które zostało rozdarte szybkimi cięciami obu ostrzy
. Wymiana ciosów trwała prawie wieczność, zderzyło się ze sobą doświadczenie z młodzieńczym wigorem. Wśród tłumu tylko jedna postać nie przyglądała się temu zdarzeniu z przerażeniem. Był to wysoki mężczyzna, szczelnie okryty szarym płaszczem, którego oblicze nie wyrażało żadnych uczuć. Tylko ostanie przebłyski słonecznego światła odciskały mentalne piętno na bladej twarzy obcego. Ale walcząca dwójka nie zwracała na niego uwagi, tylko dalej toczyła rodzinny bój.
-Przestań ojcze, nie chcę cię zabić!
-Takie zdradzieckie ścierwo nie może mi nic zrobić, walcz dopóki możesz. Ha, ha, haaarrgghhhhh!
Szabla przebiła serce hrabiego i na ulicę popłynęła krew. Krew szlachetnie urodzonego, kapitana królewskiej floty, krew przelana z zazdrości i zemsty, krew, która niedługo miała się stać dla mnie jedyną rzeczą, której naprawdę potrzebowałem…
Odziany w elegancki czarny garnitur opuściłem garderobę. Ciemny korytarz, okryty dębową boazerią wołał do mnie kusząc mnie swym cieniem, ale pokusa prysła gdy stanąłem przed drzwiami salonu. Ciche skrzypnięcie i wszedłem do środka. Moim oczom ukazała się kobieta o niebiańskiej urodzie, o ile w przypadku wampira można użyć takiego określenia. Siedziała na jednym ze skórzanych foteli, wpatrzona w słabo żarzący się ogień w kominku. Jej delikatne dłonie głaskały głowę dobermana, który rozleniwionym ruchem spojrzał w moją stronę.
-Witam panno Summers, co panią do mnie sprowadza.-zapytałem, lekko zdziwiony zastałą sytuacją.
Pies od razu uwolnił się od czarodziejskiego dotyku kobiety i szybko umknął z pokoju.
-Dobry wieczór, panie Carter. Przybyłam tutaj, gdyż mam kłopoty i chciałabym aby pan mi pomógł.- odpowiedziała Amanda, poprawiając kosmyki włosów, które wdzięcznie opadły jej na oczy.
Zmrużyłem lekko oczy i zadałem pytanie.
-Jakie to problemy dręczą pani czarujące oblicze?
-Otóż panie Carter, dostałam wiadomość od znajomego z Anglii, przedstawiciela klanu Toreadorów, iż w Londynie pojawił się mój ojciec i próbuje mnie odszukać- odparła panna Summers.
-Czyżby stary Brujah dopominał się zapłaty za utracone człowieczeństwo- rzekłem spokojnie.
-Ależ to nie była moja wina, to nie przeze mnie dostał się w ręce Sabatu. To był przypadek. Wielkie kłamstwo ukartowane przez Starszych. To oni zawinili. Musi mi pan uwierzyć!- na obliczu kobiety wystąpiły krwawe krople potu i łez.
-Rozumiem pani zdenerwowanie, ale co ja mogę poradzić, przecież Stary mi nic nie zawinił. Być może wasze spotkanie wyjaśni kilka spraw, na przykład ta dlaczego wydała go pani Sabatowi- sięgnąłem po cygaro i z lekkim wysiłkiem jawiącym się w moich niebieskich oczach, podpaliłem je.
-To nie Ja! To ten zdradziecki Nosferatu Daniel Forsayth. To on to wszystko zaplanował. Ja byłam tylko nieświadomym narzędziem. Musisz mi uwierzyć! Musisz!- Amanda skryła twarz w dłoniach. Poprzez palce widać było spływającą strużkę krwawych łez.
-Proszę się uspokoić. Nic nie pomoże to, iż będzie pani marnowała siły na zbędny płacz. Powiedzmy, że pani wierzę i co wtedy- kłęb dymu rozwiał się nad moją głową. Wampirzyca podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy jej rozmówcy.
-Pojedzie pan ze mną do Anglii i go zbiję.
Lekkie zdziwienie odmalowało się na obliczu Ventra.
-Odważnie. Naprawdę odważnie. A czemu akurat Ja? Czemu nie na przykład twój brat krwi, jak mu tam- westchnienie- Michael Everet, przecież jest równie „stary” jak pani. Jest bardziej potężny ode mnie i mniej mu zależy na nieżyciu. Czemu Ja?
-Gdyż Artysta napisał również, że mój ojciec szuka usilnie także pana.
-Mnie? A co ja mu zawiniłem- moje zdumienie, choć nie było widoczne, co raz bardziej podpowiadało mi, iż będzie to długa noc, taka sama jak w 1626...
Spojrzałem ostatni raz na ciało ojca zabierane przez medyka. Zdawałem sobie sprawę, że moje ówczesne życie umarło a wraz z nim jakaś część mojego dawnego jestestwa. Spojrzałem na maszt. Żagle wzniesiono już do góry, i powoli statek wypływał z portu. Na zachód. Oprócz mnie i załogi, na pokładzie „Sunrise” była jeszcze jedna osoba, która dokładnie obserwowała młodego Carpentera. Demon nocy spojrzał na ciało leżące pod jego stopami. Kapitan nie powinien zauważyć braku jednego z niewolników, których potajemnie wywożono do Nowego Świata, on i tak by długo nie przeżył. Tymczasem Conrad obserwował fale, na których odbijały się refleksy księżyca, księżyca, który niedługo miał się stać moją jedyną latarnią wskazującą właściwą drogę wśród nocy. Patrzyłem i zastanawiałem się nad kruchością ludzkiego istnienia. Czy ma ono jakiś sens, czy jest jakiś cel, przeznaczenie? A może to tylko żart jakieś wszechmocnej istoty, która z braku lepszych zajęć stworzyła swój własny świat. Jakaż wielka nuda musiałaby dręczyć kogoś by obdarzyć życiem tak dziwne stwory jakimi w rzeczywistości byli ludzie. Nie to nie ma sensu, pomyślałem. Zerknąłem ostatni raz na światła portu i ruszyłem w poszukiwaniu wolnej koi. Po drodze minąłem kogoś, kogoś kogo widziałem podczas pojedynku, tak to on! Co on tutaj robi? Czego chce? Odwróciłem się, lecz nikt nie zakłócał spokoju nocy. Ponownie zwróciłem się w stronę kajut, ale tym razem wyrósł przed mną cień, w którym można było tylko rozpoznać błyszczące czerwone oczy...
Wzrok Amandy skierowany był ku drzwiom, gdy Carter odwrócił się od wspomnień. Do gabinety wszedł Vladimir niosąc tacę, na której spoczywały dwa kieliszki i czerwone wino. -Hmm, bardzo dobrze, 1861, wyśmienite. Czy piła już pani ten rocznik?- rzekłem biorąc do ręki butelkę.
-Nie, ale nie przepadam za tego typu trunkami.-odparła.
Powolnym ruchem nalałem sobie i pannie Summers. Skinąłem w stronę sługi, który trochę kulejąc oddalił się.
-Na czym to skończyliśmy? Ach tak, mówiliśmy o pewnych poszukiwaniach związanych z naszymi osobami. Wie pani co, to bardzo ciekawe, ale gdy ostatnio się rozstawaliśmy ze Starym, to było to raczej przyjacielskie pożegnanie. Nie wydaje mi się, aby coś się zmieniło. Chyba, że wie pani o czymś o czym ja nie wiem.- nuta ironii, była na tyle wyraźna aby sprowokować wampirzycę do gwałtownego wybuchu.
-Co pan sobie myśli, że jest pan bez skazy! A kto zabił własnego śmiertelnego ojca!- krzyknęła Amanda, po czym uzmysłowiła sobie, że nie powinna tego mówić w obecności Ventra.
Oczy moje rozjarzyły się tym samym blaskiem co oczy cienia ze statku, lecz po chwili zgasły ustępując miejsca straszliwemu gniewowi i okrucieństwu, które tliło się w każdym zakątku źrenicy. Momentalnie wampirzyca znieruchomiała i gdyby nie drgające wargi, mógł ktoś pomyśleć, że została zamieniona w kamień.
-Dużo pani wie, naprawdę dużo.
Wampirzyca zamknęła powieki. Gdy je otworzyła wzrok Conrada stał się z powrotem normalny, wciągnęła głęboko powietrze i już miała coś powiedzieć, kiedy w pokoju rozległo się pukanie.
-Wejść!- rozkazujący ton mojego głosu nadal wskazywał, iż konwersacja zostawiła po sobie piętno.
W drzwiach pojawił się Vladimir.
-Paniczu, list od Księcia- rzekł, po czym wręczył mi kopertę z pieczęcią.
-Połóż go na stoliku, Vladimirze.
Sługa pospiesznie wykonał polecenie, po czym szybko wymknął się z pokoju.
-Czy to już wszystko panno Summers?- spytałem lekko unosząc brwi- chyba będzie lepiej dla nas obojga jeżeli opuści moją domenę jak najszybciej, czyż nie?
-Być może, ale jeszcze się spotkamy, prawda?
-Ależ oczywiście. Vladimir odprowadzi panią do drzwi- oznajmiłem po czym zamaszystym gestem otworzyłem drzwi.
Amanda ukłoniła się i wyszła. Zwróciłem się w stronę stolika, „czego ten stary krętacz chce ode mnie”, pomyślałem . Wziąłem list do ręki. Niestety chyba nie dane było mi go przeczytać w tej chwili, gdyż z wielkiego lustra znajdującego się na bocznej ścianie wyłoniła się postać. Miała na sobie czarny elegancki garnitur i płaszcz z zarzuconym na szyję czarnym szalem. Twarz bardzo przystojna nie zdradzała wieku, cała fryzura wraz z wąsami i bródką wydawała się wyrzeźbiona, a brązowe, trochę skośne oczy dodawały mężczyźnie agresywnego wyrazu. Z początku ów „zjawa” wydawała się mała, lecz gdy podeszła do mnie była mi równa. Postać uśmiechnęła się i schyliła się w głębokim ukłonie.
-Witam, Lucjan Stratos do usług- rzekł przybysz po angielsku z londyńskim akcentem. Zdumiony uśmiech pojawił się na mym obliczu, lecz po chwili wrócił spokój i powaga na me nieśmiertelne oblicze, Conrada Cartera.
-Witam, i czym zasługuje sobie na tak bezczelne wtargnięcie do mojego schronienia- nuta groźby, którą użyłem można by wpleść w całą symfonię gniewu.
-Nie ma powodu do obaw lordzie Carpenter, przybyłem aby porozmawiać.
-Tak? Ostatnio każdy zna mą przeszłość i w końcu chciałbym się dowiedzieć skąd i dlaczego te informacje są w posiadaniu różnych osób. Zatem siadaj mości Lucjanie i nakarm mą ciekawość.
-W rzeczy samej odpowiem na te pytania, lecz najpierw chciałbym poruszyć inny temat- odparł Stratos i ciężkim, zmęczonym ruchem usiadł w skórzanym fotelu.
Płaszcz przybysza mienił się, odbijając światło ognia dochodzące z kominka, kiedy kładł go koło siebie. Również usiadłem i wpatrzyłem się w oczy gościa, w oczy które zachowały wspomnienia wielu istnień ludzkich.
-Przybyłem do ciebie spokrewniony z polecenia mojego przyjaciela, Nataniela. Podobnie jak ty jest wampirem. Reprezentuje on klan Nosferatu i wiele wie o tobie, jak i o całym społeczeństwie miasta Chicago. Ale tylko tobie mógł zaufać.
Moja twarz nabrała wyrazu wielkiego skupienia, gdyż ów Nosferatu, jeżeli plotki mówią prawdę był potężnym Matuzalemem, a zaufanie tak potężnej istoty, to już nie zwykłe gierki polityczne.
-Widzę że przykułem pańską uwagę. To dobrze, gdyż to co powiem jest niezwykle ważne. Mianowicie Książe tego miasta zawarł pakt z demonem o imieniu Sarrok as menti Lou. Ten demon jest na usługach najpotężniejszego z pośród Nephandi, lecz jego imienia niestety nie znamy- ostatnie słowa wypowiedział z nutą zawodu.
-Nephandi? Któż to taki, co to za frakcja?- spytałem, gdyż pomimo czterystu lat na karku nie słyszałem o kimś takim.
-Hmm, Nephandi należą do społeczności Magów, lecz są wśród nich najbardziej nikczemni i źli, jeżeli zło można rozróżniać w ich wykonaniu. Krążą po świecie kradnąc dusze śmiertelników i wszczynając najgorsze konflikty na tle religijnym, kulturowym i społecznym. Są uosobieniem tego co ludzie zwą diabłem, choć i na was znajdują podobne określenia- nuta ironii nie spodobał mi się.
-Na was? Czyli nie jest pan Kainitą? Choć nieśmiertelny to jednak zwykły człowiek. Czy nie mam racji?
-Och nie. Nie jestem zwykłym człowiekiem. Jestem Magiem, ale innym niż ten Nephandi. Jestem osobą, która poszukuję wiedzy i posługuje się magyą. Należę do Magów Dziewięciu Tradycji, a konkretnie do Porządku Hermesa- odpowiedział, wymawiając ostatnie słowa z dumą.
-Tak to mi wszystko wyjaśnia. Słyszałem co nieco o magach, a nawet sam kiedyś jednemu służyłem. Ale wasze podziały nie były mi znane. No cóż, każda społeczność ma swoje złe i dobre strony. My mamy Sabat wy Nephandi.
-I Maruderów.
-I Maruderów- „ciekawe i kogo jeszcze” pomyślałem- Ale co to ma wspólnego ze mną, z demonami i Matuzalemem- spytałem grzecznie, choć ta rozmowa lekko mnie irytowała.
-Już panu wyjaśniam. Nataniel od wielu pokoleń próbuje unicestwić tego Maga, ale za każdym razem gdy już go miał w swoich „objęciach” zjawiał się demon i Nosferatu aby przeżyć musiał z nim walczyć. Ten Sarrok, to stworzenie o mizernej sile fizycznej lecz o wielkiej władzy umysłowej, włada sztukami podobnymi do „waszej” Dominacji, Prezencji i Taumaturgii, choć znaczenie was przewyższając.
-W takim razie jak można z nim walczyć i go pokonać- zadałem pytanie, na które znałem już odpowiedź-„nie można”.
-To jest właśnie jeden z problemów, z którym pan, jeżeli pan zechce zmierzy się. Pańskim zadaniem byłoby odkrycie słabych punktów przeciwnika, w czym jest pan, panie Carter wyśmienity- Mag, spojrzał na mnie wyczekująco.
-A jeżeli się nie zgodzę, to w następstwie paktów zawartych przez naszego mościwego Księcia, miasto, jak i cała społeczność ulegną wpływowi infernalisty i jego demonicznego sługi, czyż nie?
-Tak, ale to tylko część następstw. Po zagarnięciu Miasta Aniołów, Nephandi będzie próbował otworzyć portale, które połączą naszą rzeczywistość z innymi wymiarami leżącymi poza Horyzontem lub z krainami Cienia- ostatnie słowa Lucjana z trudem przedostały się przez gardło.
-No cóż, muszę to rozważyć- rzuciłem spojrzenie na list od Księcia, który trzymałem przez całą rozmowę. Szybko go otworzyłem i zerknąłem na treść- „Zebranie starszyzny wyjątkowo odbędzie się dzisiaj czyli 21.X.1999 o godz.24.00, w posiadłości księcia Leonarda. Książe prosi o zjawienie się na spotkaniu, gdyż sprawy, które będą omawiane są wielkiej wagi. Z uszanowaniem dla mości Conrada Cartera, starszego klanu Ventrue.” Zawartość zaproszenia mnie nie zdziwiła, ale sprawy wielkiej wagi budziły we mnie obawy, szczególnie po rozmowie z Magiem.
-Chyba się pan tam uda?- zapytał Stratos, spokojnie popijając wino. -Jak pan to przeczytał? A zresztą nie ważne. Dobrze, nich będzie, pomogę wam ale i wy mi pomożecie. Chce mieć dostęp do całej wiedzy dotyczącej tej piekielnej dwójki, oraz słowo Nataniela iż po zakończeniu zadania, otrzymam od niego jego krew wraz z jego mocą. Czy to jasne?
-Hmm..., muszą to skonsultować z Nosferatu, ale co do wiedzy to ma pan ten dostęp. Biblioteka Lucjana Stratosa stoi dla pana otworem- wstał i wyciągnął do mnie swą ciepłą dłoń, która nabrzmiewała od bicia jego serca. Krew pulsując w żyłach na nadgarstkach, wołała mnie i sprawiła iż wstałem gwałtownie lekko muskając nosem dłoń Maga. Bestia jednak została zatrzymana i z należytym szacunkiem wymieniliśmy uścisk.
-Żegnam, do rychłego zobaczenia wampirze- odwrócił się, podniósł dłonie, wykonał nimi gest okręgu i lustro zafalowało. Mogłem prawie dostrzec co jest po drugiej stronie. Cienie drzew, gwiazdy i przemykające zjawy porwały mój umysł i nim się spostrzegłem byłem już sam w swoim gabinecie. Ogień, mój śmiertelny wróg, wesoło trzaskał płomieniami jakby dając mi znak bym się z nim pobawił.
Odwróciłem się i przemknąłem korytarzem a potem schodami do mojej garderoby. W końcu były już 21.00 i czas było się szykować przed spotkaniem jeżeli chciałem jeszcze wcześniej posmakować ludzkiej, ciepłej, eterycznej krwi. Wybrałem czarny, klasyczny garnitur. Może nie jest zbyt szykowny ale praktyczny i dobry do pokazania iż nie przykładam wielkiej wagi do spotkania z Księciem. Spojrzałem w lustro, poprawiłem wąsy i bródkę, pogładziłem dłonią łysą głowę i ruszyłem w stronę drzwi. Jednakże nie było mi ich odtworzyć gdyż w wejściu pojawił się Vladimir.
-Paniczu, który samochód wyprowadzić z garażu- zapytał uprzejmie ghul.
-Jak zwykle uprzedzasz moje polecenia, cóż zatem dzisiaj wybiorę się Royce-Rolcem. Jeżeli mógłbyś zwrócić uwagę na zapas cygar to go uzupełni. Wieczór masz wolny do godziny 3.00, gdyż o tej porze radbym cię widzieć w posiadłości. Aha i jeszcze jedno. Nie przesadzaj z alkoholem!- ostatnie słowa szczególnie zaakcentowałem, gdyż mój przyjaciel i sługa lubił, jak przystało na rodowitego Rosjanina jak to oni mówią „trochę wypić”.
-Tak panie. Uczynię jak rozkażesz. Ale czy przed tym mógłbym ukoić me pragnienie- wzrok Vladimira mówił sam za siebie. Jego krew łaknęła krwi Kainity, mocnej i pełnej energii.
-Oczywiście, zbliż się.
Głowa ghula przysunęła się do mojego nadgarstka, rozciąłem go szpikulcem i vitae popłynęła wprost do gardła, które łapczywie smakowało każdą cząstkę. Po kilkunastu szybszych uderzeń serca zalizałem ranę i zwróciłem się do sługi.
-Idź już. Zawołaj mnie jak będzie już wszystko gotowe. Będę w biurze- wyszedłem.
Biuro znajdowało się na pierwszym piętrze i miało znakomity widok na bramę wjazdową. Usiadłem przy notebooku i zacząłem sprawdzać notowania giełdowe. „Głupcy” pomyślałem, „wystarczy tylko przeanalizować sytuację z kilku ostatnich notowań i porównać to danymi otrzymanymi od bookmachera i poczynić odpowiednie inwestycję”. Nacisnąłem klawisz potwierdzający zakup 20 procent akcji firmy internetowej „Info-glob” i stałem się członkiem rady tej małej ale prężnej firmy. Będzie znakomitą filią dla mojej korporacji COR Corp., która podobnie jak „Info-glob” zajmuje się internetem ale przede wszystkim oprogramowaniem. „No cóż, interesy mam we krwi” uśmiechnąłem się na myśl o moim ojcu w mroku. Był świetnym handlarzem, piratem i dowódcą, Lord Christopher Wild, urodzony w Liverpoolu w roku 1188. Był dobrym nauczycielem, ciekawe gdzie teraz jego awanturnicza natura go „rzuciła”. Mam nadzieję, że jeszcze trwa w swej nieśmiertelności.
-Panie, wszystko gotowe- me przemyślenia przerwał cichy głos ghula.
-Dobrze, dziękuję, możesz odejść.
Wyszedłem przed posiadłość. Wóz lśnił świeżym woskiem, a ze środka dobiegała cicha muzyka Chopina. Wsiadłem i ruszyłem. Bramę otworzyłem pilotem i ruszyłem na łowy. „Która niewiasta spocznie w mych ramionach” zastanowiłem się z rozmarzeniem, kreśląc w umyślę obraz idealnej ofiary. Młoda brunetka o niezbyt długich włosach, błękitne lub brązowe oczy, kształtne usta i kobiecy, lekko zadarty nos. Hmm, można by rzec, iż nie jestem wyjątkiem w sprawach wyglądu kobiet ale krew Ventra i jego natura są wybredne i będą tylko zaspokojone w pełni jeżeli doświadczą ofiary, która będzie spełniała jej wymagania. Ja zasmakowałem w kobietach, pięknych i młodych, może i nawet jeszcze nieletnich ale muszą mieć to coś co poruszy mój trochę sztywny w zasadach umysł. Nigdy nie zabijam moich „kochanek”, staram im ukazać euforię i wspaniały świat wampirzego pocałunku. Ach, jak miło jest mieć w objęciach śmiertelniczkę i wiedzieć, że tylko od ciebie zależy jej życie, tylko od ciebie zależy co zrobisz dla niej i dla siebie. Czasem przeradza się to w romans, ale staram się w tym ograniczać ze względów na Maskaradę i na niebezpieczeństwo, które mógłbym sprowadzić przez głupie posunięcia na siebie i na nią.
Minąłem właśnie pub „Night Sky”, którego jestem właścicielem. Taka mała inwestycja dając mi przykrywkę dla powstałego tam Elizjum. Elizjum to miejsce, w którym istoty świata nadnaturalnego, szczególnie wampiry, mogą spotykać się ze sobą bez narażenia na niebezpieczeństwo i bezczelne ataki. Bardzo potrzebne są nam schronienia takie jak te, gdyż umożliwiają nam załatwienie interesów Rodziny i własnego klanu bez wtrącania się niepotrzebnych osób. Cóż, mój interes dzięki temu przynosi zyski bo oprócz Nas, spotykają się tam również śmiertelni, którzy nie zdają sobie sprawy co to za szczególne miejsce.
Zatrzymałem samochód przed akademikiem Uniwersytetu L.A. To wspaniały budynek z dużą liczbą maszkaronów, które „stoją na straży” pięknych młodych ludzi, którzy staną się pożywieniem dla wampira takiego jak ja. Młoda krew ma w sobie pewną dozę buntowniczego smaku, który chyba tylko Ventrue może docenić. Szczególnie pieści podniebienie gdy w tej życiodajnej cieczy jest odrobinę endorfiny, która wytwarzana jest w chwilach radości i seksualnych uniesień. Tak, to jest myśl, ale niestety mam za mało czasu aby ją zrealizować. Wybiła 21.45 i niedługo powinienem ostrożnym „krokiem” udać się do Księcia. Pulsowanie w skroniach i suchość gardła, czerwona poświata zasłaniająca mi widok oraz wielkie pragnienie przypomniała mi co mam teraz zrobić.
Energicznym krokiem ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. W nich spotkałem Ją, mą ofiarę. Długie nogi, brązowe oczy i kasztanowe kręcone włosy, ubiór wskazujący na to, że wybierała się do pubu lub dyskotekę. Wręcz idealna. Uśmiechnąłem się do niej, odwzajemniła mi tym samym. Lekkie muśniecie dłoni i zapach jej perfum. Obejrzałem się, ona też. Spojrzenie głębokie, rozmarzone, zachęcające do grzechu. Głęboki oddech uwydatnił jej piersi, które pod obcisłą koszulką sprawiły, że krew, której tak potrzebowałem, zaczęła krążyć szybciej. Już miała się odwrócić, gdy rzekłem.
- Chodź.
Krótki rozkaz, a tak skuteczny. Złapałem ją za rękę, lekki uścisk jej ciepłej dłoni odczuło moje całe ciało. Szła posłusznie. Stanąłem przed samochodem. Oprałem ją o niego i wciągnąłem powietrze tuż przy jej kręconych włosach. Położyła dłoń na moim policzku i spojrzała mi w oczy.
- Kim jesteś?- zapytała bez żadnego lęku.
- Twoim kochankiem dzisiejszej nocy o piękna- moje usta przybliżyły się do jej twarzy.
Czułem ciepły oddech na swoim nosie i wargach. Chłonąłem każdy cal śmiertelnego życia. Pocałunek, ale ten normalny, namiętny i czuły. Kilka chwil i jej krew cieniutką strużką spłukała podniebienie. Szyja, nie to zbyt bolesne. Delikatne dłonie. Nadgarstek. Tak, to jest miejsce, które smakuje najlepiej. Cichy jęk rozkoszy. Cztery uderzenia serca. Pięć, sześć, kilkanaście. Boże, ona nie może umrzeć. Przez morze euforii ta myśl przemknęła jak wielki parowiec. Podtrzymałem ją. Na szczęście jeszcze żyła. Ale potrzebna jej pomoc.
Zawiozłem ją do szpitala. Powiedziałem, że zasłabła na imprezie, może coś brała, nie wiem. Ja jestem tylko jej słabym znajomym. Żegnaj o piękna. Twoja krew była wspaniała. Twój telefon zostanie mi na pamiątkę. Jeniffer Mendoza, obywatelka Meksyku, urodzona 1977 roku w Mexico City. Panna. Odłożyłem dowód osobisty i wyszedłem ze szpitala. 22.30. Miałem jeszcze jakąś godzinę. Wsiadłem do wozu i ruszyłem do Hollywood. Krew jakieś gwiazdki porno dobrze zrobiłaby mi na me skołatane serce.
Znalazłem ją w jednym z barów. Siedziała z jakimś mężczyzną. Brunetka o wydatnych ustach i na pewno silikonowych piersiach. W dzisiejszych czasach to normalne ale ja wampir starej daty nie mogłem sobie uzmysłowić dlaczego kobiety pragnęły mieć w sobie sztuczne tworzywo, które w dodatku szkodziło jej zdrowiu. Po chwili jednak żądza krwi przypomniała mi po co tu jestem. Mężczyzna spojrzał w moim kierunku. Twarz modela, dobrze skrojony garniak i ulizane włosy świadczyły, że mógł być kolegą z branży mojej ofiary. Ruszyłem w ich stronę. W sumie krew obojga mogła obłaskawić drzemiącą we mnie bestię. Ach co za urocza para. Stanąłem i z lekkim uśmiechem powiedziałem:
-Ja państwa skądś znam. Tak, już wiem jesteście gwiazdami filmowymi. Mogę się przysiąść?- nie czekając na odpowiedź usiadłem.
-Oczywiście niech pan siada. Jest pan z telewizji czy z gazety?- lekka nuta niepewności pojawiła się w głosie mężczyzny.
-Szczerze mówiąc, jestem tu aby zaproponować wam pewną rzecz. Chodzi mi o to, iż wiem w jakiej branży pracujecie i chciałbym was obejrzeć na żywo- wyjąłem na stół plik banknotów studolarowych.

CDN...
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.