Mój pierwszy raz - Andrzej W. Sawicki

Autor: Andrzej W. Sawicki

Mój pierwszy raz - Andrzej W. Sawicki
Trudno pisać o początkach literackiej drogi autorowi, który ledwie ją zaczął. Nie mam niczego mądrego do obwieszczenia początkującym pisarzom, trudno mi dawać rady, tym bardziej, że raczej sam ich jeszcze potrzebuję. Jeżeli jednak moje uzewnętrznienia przyczynią się jakoś do poszerzenia w narodzie wiedzy o pisaniu albo zapewnią znudzonemu internaucie kilka minut rozrywki, to czemu nie? Do tego zainteresowanie moją osobą wyraziła redakcja Poltera, tym bardziej nie wypada odmówić ;-)

Jak było z tym pisaniem? Muszę cofnąć się do dzieciństwa. Jak się domyślacie byłem dzieckiem niezwykle utalentowanym, postacią, od chwili opanowania raczkowania, wręcz wybitną. Chwytałem wszystko w lot, do tego dobry Stwórca obdarzył mnie najszlachetniejszymi przymiotami charakteru, które od zawsze zjednywały mi ludzi i ułatwiały nieustanne poszerzanie wiedzy. Pierwszą epopeję tragiczną napisałem już w przedszkolu, gdy pozostałe dzieci leżakowały. W szkole wiodłem prym we wszystkim, wyprzedzając intelektualnie rówieśników o lata świetlne.

Bogatemu życiu intelektualnemu zawsze towarzyszyło mi głębokie odczuwanie duchowe i skłonność do empatii. Rzecz bardzo ważna dla pisarza, pamiętajcie! Pilnie prowadziłem także studia nad wszystkimi możliwymi dziedzinami wiedzy, począwszy od historii włókiennictwa, przez inżynierię przepływów, zagadnienia literatury wysokiej, na chemii kwantowej, ze szczególnym naciskiem na teorii orbitali, skończywszy. Jednym słowem poszerzałem znajomość wszystkiego, jaka niezbędna jest każdemu pisarzowi. To dlatego mogłem pisać już w tak młodym wieku, co też nieustannie czyniłem – pisałem, pisałem, pisałem…

Stop. Dość tych głupot. Tak naprawdę byłem zwykłym chłopakiem, który niczym się nie wyróżniał. W wieku szkolnym najchętniej czytałem Tytusa, Romka i A'tomka, a lektur, oczywiście, szczerze nienawidziłem. Zawsze miałem problemy z ortografią, a gramatyka powodowała u mnie wysypkę. W najśmielszych nawet marzeniach nie przyszło mi do głowy, by zająć się pisaniem – chciałem być kosmonautą. Nie wyszło, no cóż.

Jedynym co odróżniało mnie od rówieśników, było szczególne zamiłowanie do książek. Lubiłem czytać, a najchętniej fantastykę. Kieszonkowe przepuszczałem na książki, co koledzy z podwórka traktowali jako nieszkodliwe dziwactwo. Nie bito mnie ani nie prześladowano z powodu literatury, brak zatem wątku dramatycznego w mojej historii. W tamtych czasach jeździliśmy na targ, na którym moi kumple nabywali zachodnie płyty winylowe (to były lata osiemdziesiąte), a ja klubówki i pirackie tłumaczenia fantastyki przepisane na maszynie i przepuszczone przez powielacz (w księgarniach można było upolować najczęściej radziecką fantastykę, a i to z trudem). Potem, w czasach studenckich, wkręciłem się w ruch fandomowy, jeździłem na konwenty, prowadziłem fanowską działalność klubową. Nadal jednak nie przyszło mi do głowy, by samemu coś pisać.

Stało się to zupełnie przypadkiem. W pracy mieliśmy przestój techniczny spowodowany remontem laboratoriów. Zawieszono wszystkie projekty, robiłem jakieś eksperymenty kątem, na kawałku wolnego stołu, ale ogólnie panował bezruch i nuda. W drodze do roboty kupiłem sobie numer Nowej Fantastyki, przeczytałem od deski do deski i stwierdziłem, że coś jest nie tak. Żaden tekst mi się nie podobał. Naprawdę tak trudno jest napisać fajną, rozrywkową fantastykę? Coś z jajem, w sam raz do poczytania w nudny dzień? Dla zabicia czasu postanowiłem spróbować samemu. Złapałem wydrukowane widmo masowe jakiejś substancji i na jego odwrocie napisałem opowiadanie o opanowanej przez hordy zombie współczesnej Warszawie, przez którą starym Maluchem przebija się trzech awanturników, w tym jeden staropolski demon. Brzmi dość głupawo, ale dobrze się przy układaniu tej historii bawiłem, a tekst stał się moim debiutem, ukazał się w Fahrenheicie.

Wpadłem. Okazało się, że wymyślanie historii jest zajebiste. Do tej pory jestem literacko ułomny, nieustannie walczę z oporną materią jaką jest język polski, ale mimo trudów i tak jestem zachwycony. W dodatku miałem szczęście i na samym początku pisarskiej drogi trafiłem na niezwykłą grupę dziewcząt, które zupełnie bezinteresownie wyciągnęły pomocną rękę do sfory grafomanów i literackich dyletantów skupionych wokół Fahrenheita. Od Iki, Małgorzaty, Eboli i Karoli dostałem kilka niezwykle ważnych lekcji i niniejszym korzystam z okazji, by się tym świętym damom ukłonić. Cześć ich żelaznej cierpliwości! Chwała na wieki ich mądrości i życzliwości!

Próbowałem najróżniejszych gatunków fantastyki, a czytelnicy mogli moje twory testować na łamach Science Fiction Fantasy i Horror, Magazynu Fantastycznego, Fahrenheita oraz kilku antologii. Najczęściej pojawiałem się w SFFiH i to tam powołałem do życia kosmiczną wiedźminkę Xiu (o której opowiada powieść Inkluzja) czy hard SF-ową wersję aniołków Charliego. Od samego początku nieśmiało sięgałem po realia i postaci historyczne, ale nie mogłem sobie z nimi dać rady. Dopiero Nadzieja czerwona jak śnieg będzie moim pierwszym ukończonym projektem fantastyczno-historycznym. Nie mogę się doczekać reakcji na ten tekst, chciałbym się zanurzyć w historycznych światach na dłużej. Zobaczymy co z tego będzie.