Mogę się na niczym nie znać, przecież piszę fantastykę!

Qchnia artystyczna #1

Autor: Anna Brzezińska

Mogę się na niczym nie znać, przecież piszę fantastykę!
Spośród wszystkich błędów, popełnianych przez niedoszłych pisarzy, najbardziej chyba irytuje mnie właśnie ten – ordynarny brak szacunku dla czytelnika fantastyki.

Ale od początku. Kiedy w 1998 roku pojawiłam się w wydawnictwie z wydrukiem mojej pierwszej powieści pod pachą, nie miałam pojęcia, jak wielu ludzi pisze lub usiłuje pisać fantastykę. W wiele lat później tak się złożyło, że moja opinia miała wpływ na opublikowanie kilku cudzych powieści – i odrzucenie ciężkich setek manuskryptów. Nie przypuszczam, żeby istniały jakieś obiektywne kryteria czy proste formuły, którymi można ocenić przyszły sukces tekstu i jego autora. Gusta redaktorów i wydawców są subiektywne, a opowieści o pielgrzymkach autorki Harry'ego Pottera, spławianej w kolejnych redakcjach, wiele mówią o ryzyku i pomyłkach tej branży. Wydaje mi się jednak, że istnieją pewne typowe błędy, które sprawiają, że wiele literackich prób kończy na stercie z makulaturą. I o nich będzie właśnie ten cykl felietonów.

Wymyślanie historii bywa skomplikowaną sprawą. Konstruowanie fantastycznych światów – jeszcze trudniejszą. Zwykle ludzie zabierają się do tego na dwa sposoby: albo tworzą siatkę pojęciową i konstruują na niej świat, a postaci powstają jako pochodna przyjętych założeń (tak robi na przykład Jacek Dukaj) albo tworzą najpierw bohatera, a świat powoli narasta wokół niego (w ten sposób powstawał cykl Ewy Białołęckiej, która zaczęła od opowiadania o głównym bohaterze, stopniowo wzbogacając uniwersum). W każdym przypadku za opowieścią powinien stać jakiś zamysł, nieprzypadkowość. Czyli, mówiąc mniej elegancko, świat nie może się rozłazić w szwach. Zazwyczaj mówimy, że nie może być wewnętrznie sprzeczny i nieprawdopodobny. Na przykład w społeczeństwie pustynnym szkutnictwo raczej nie stanie się najbardziej pożądanym rzemiosłem (no, chyba że nasi ludzie pustyni przywędrowali w mitycznych czasach z wielkiego morza, czekają na zbawcę, który znów ich powiedzie przez fale ku wyspom szczęśliwym, a atrybutem władcy jest wiosło), a syn prostego chłopa raczej nie zacznie bez dobrego powodu cytować łacińskich klasyków (no, chyba że plugawym zbiegiem okoliczności trafimy na Klemensa Janickiego). Owszem, mogą się zdarzać w opowieściach rzeczy pozornie nieprawdopodobne albo nieracjonalne, ale powinny stać za nimi jakieś wyjaśnienia lub choćby ich cień. Oczywiście możemy iść jeszcze dalej i wyobrazić sobie świat, w którym nieciągłość, brak wewnętrznej spójności będzie zasadą organizującą jego istnienie. Możemy sobie wyobrazić świat zorganizowany w porządku mitu, zupełnie nieracjonalny (według naszych kategorii). Ale większość debiutanckich powieści, które wpadły mi w ręce, starała się po prostu stworzyć wiarygodną opowieść i spójne, ciekawe uniwersum.

Tylko dlaczego – o ja biedna Czerwony Kapturek! – najczęściej ląduję na niekończącym się gościńcu, upstrzonym karczmami z chętnymi posługaczkami i rycerzami w płytowych zbrojach? Bo najwyraźniej całej masie ludzi wydaje się, że napisanie fantastyki to najprostsza rzecz na świecie. Jeszcze science fiction jakoś się broni – nauki ścisłe budzą w narodzie nabożną grozę i większość ludzieńków wzdraga[1] się z przerażeniem na dźwięk słowa "molekuła". Owszem, fizyka w space operach bywa, hm, mocno umowna, ale wszak nie naukowej ścisłości w tej konwencji szukamy. Za to przy pisaniu fantasy puszczają wszelkie hamulce. I nic dziwnego. Na historii znają się przecież wszyscy, podobnie jak na sporcie i polityce. A potem plemiona prasłowiańskie warzą sobie w dzieżkach ptysie z ciasta parzonego, przysiadając wokół ognia na eleganckich intarsjowanych karłach.

Proszę, nie zrozumcie mnie źle – nie da się idealnie odtworzyć realiów przeszłości i każdy gdzieś tam się machnie w tym czy innym detalu. Zwykle nie przesądza to o wartości książki, chociaż dostarcza recenzentom mnóstwa niegodziwej uciechy przy wyszukiwaniu głowni pomylonych z głowicami. Ale to się zdarza, bo trudno całkowicie zapanować nad językiem, a anachronizm może się wcisnąć choćby i w metaforze, jak słynny pociąg u Tolkiena. Wydaje mi się jednak, że pisarz powinien starać się pracować w miarę rzetelnie. Studiować. Czytać źródła lub choćby bardzo dobre monografie. Usiłować zrekonstruować dla siebie świat opisywanej epoki. A w przypadku zupełnie fantastycznych uniwersów szukać w przeszłości wzorów lub chociaż przybliżeń do opisywanych postaci i zdarzeń. To bezpieczny sposób. Nasi przodkowie naprawdę musieli nieźle główkować, żeby przetrwać, i jeśli przypadkowo starożytne piechoty nie pomykały w swych stukoczących sandałkach do boju z kopiami w ręku, może stoi za tym pewien racjonalny powód. Tak, wiem, że istniały piki. A, to chodziło o piki? Poniekąd dlatego kopie nazywają się kopie, że nie są pikami.

Aha, i pesymistyczna uwaga. Nie liczcie, że na bank traficie na profesjonalnego redaktora, który ochroni Was przed każdą bzdurą. Profesjonalnych redaktorów jest jak na lekarstwo, a ci najlepsi wcale nie mają chęci pracować nad tekstami fantastycznymi, które uważają za literaturę wagonową pośledniego sortu. Za to kiedy otworzycie swoją książkę, na pewno na pierwszej stronie zobaczycie żenujący błąd. I wiecie, co usłyszycie, gdy zaczniecie robić redaktorowi wyrzuty, że glock na stronie 234 jest z litego metalu? "Ojej, nie sprawdziłam, bo przecież w fantastyce wszystko jest możliwe."

Tymczasem fantastyka, ta naprawdę ciekawa, nie jest wcale drogą na skróty ani próbą uniknięcia mielizn powieści historycznej czy współczesnej. To pewna możliwość twórcza, wyjście poza konwencję realistyczną. Ale nie taryfa ulgowa ani odpust całkowity od prawdopodobieństwa i zdrowego rozsądku. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

A na czym się ludzie wykładają najczęściej? Na wojskowości, bo tutaj jakoś ponosi ich pragnienie, żeby wymyślić coś, czego jeszcze nikt wcześniej nie wymyślił (na przykład super lekki miecz w czasach zbroi płytowych). Ale też na historii życia codziennego. Proste ćwiczenie – wchodzimy do średniowiecznej chałupy, zzuwamy chodaki, chowamy opończę do szafy, nalewamy sobie herbaty do szklanki... ups, Dorotko, to chyba już nie Kansas. Swoją drogą, polecam kapitalne monografie PIW-u z serii Życie codzienne w..., wydano ich już kilkadziesiąt, więc można znaleźć ściągę z realiów naprawdę wielu epok. Następna powszechna wpadka – miary i wagi. Układ metryczny nie jest oczywisty jak słońce, a po prawdzie układ heliocentryczny ma u nas dłuższą tradycję. Co dalej? Ekonomia, co akurat nie dziwi, bo i historycy długo ją lekceważyli.

O psychologii postaci pogadamy sobie kiedy indziej, bo to już bardziej skomplikowana sprawa.

Większość znanych mi pisarzy fantastyki spędza mnóstwo czasu czytając cudze książki. Nie, nie z zawiści. Siedzą nad źródłami, czytają apokryfy, rekonstruują bitwy, przebijają się przez opracowania historyczne, opisy etnografów, kolekcje bajek ludowych. Sprawdzają pory wegetacji roślin i nazwy małych plugawych ptaszków, które drą się w nocy i nadają scenie złowieszczy klimat. Wypisują sobie co barwniejsze dawne zwroty i śledzą losy rodaków na Syberii. A nawet – co jest miarą naszej paranoi – kolekcjonują nazwy własne i opisy topograficzne. Po prostu, żeby pisać, trzeba dużo wiedzieć. Nie chodzi o wciskanie erudycyjnych popisów w fabułę, bo to, co się ostatecznie znajduje w tekście, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Pisarz wie znacznie więcej niż widać na pierwszy rzut oka w tekście. Zna całą mechanikę świata. Także to, czego nie zobaczymy na kartach opowieści.

Dlatego szlag mnie trafia, kiedy ktoś usprawiedliwia fantastyką własną ignorancję. Tu nie ma drogi na skróty. Trzeba lubić i chcieć się uczyć. I na czymś tam jednak trochę się znać.

[1] Na prośbę autorki zamieszczam wycinek naszej rozmowy w ramach redakcji tekstu (da wam to wgląd w pracę redaktorów). Otóż ja zwróciłem uwagę na słowo "wzdraga", sugerując, że może ono zostać niezrozumiane przez czytelników. I taką uzyskałem odpowiedź:
"Słowo »wzdragać się« znaczy »wzbraniać się przed czymś«, tu link do słownika języka polskiego, wyd. PWN. Często bywa ono mylone z »wzdrygnąć się«, które znaczy »wstrząsnąć się«.

Kontekstowo da się zrozumieć nawet bez znajomości tego słowa, a ono jest ładne, ma piękną, romantyczną tradycję, używa go i Mickiewicz, i Sienkiewiecz, ale na swoją obronę zacytuję końcówkę pięknego poematu Norwida:
»Do miasta jedni szli, drudzy do Maga
Lecz Zofia odtąd zgadywać się wzdraga
Kto są przechodni ludzi i co znaczą
Tam, gdzie wszech-duchów zawisnęła waga.«"


Wiecie już, kto ma ostatnie słowo w układzie redaktor-autor?