Mass Effect 3

Pan i władca na końcu wszechświata

Autor: Łukasz 'Qrchac' Kowalski

Mass Effect 3
Mass Effect – dwa słowa przez które miliony graczy na całym świecie cierpiały na bezsenność, rozpadł się zapewne niejeden związek, a nieszczęśni sąsiedzi nasłuchali się dziwnych odgłosów zza ściany. Niespełna cztery lata od wydania pierwszej części przyszło nam poznać, jak kończą się losy komandora Sheparda. Pytanie tylko, czy gigantyczne oczekiwania zostały spełnione, czy Mass Effect 3 rzeczywiście jest godnym zwieńczeniem epickiej podróży przez galaktykę?


Pieśń przeszłości

Fabuła ostatniej części rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach z dodatku Arrival, w momencie ataku Żniwiarzy na Ziemię. Nie ma w tym nic niespodziewanego czy zaskakującego – to jest dzień na który wszyscy czekali, początek końca. Nam nie pozostaje nic innego jak wstać i niczym Franz Maurer na pytanie czy będziemy bronić naszej ojczystej planety odpowiedzieć: "Bezapelacyjnie, do samego końca – mojego lub jej". Następnie zaś ruszyć w poszukiwaniu sojuszników.

Główna oś fabuły nie różni się niczym w stosunku do Mass Effect 2. Przemierzymy galaktykę wzdłuż i wszerz, rekrutując nowych członków załogi i wzmacniając armię. Schemat jest identyczny i nie ma sensu szukać tutaj czegoś innowacyjnego, zresztą nie to jest najważniejsze. To, co naprawdę tworzy klimat i wywołuje w nas emocję, to cała otoczką jaką obudowano ten prosty szkielet. Drobne szczegóły, aluzje, mało znaczące gesty i historie. TO jest kwintesencja tej gry, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, nie wierzcie mu.

Żeby sprecyzować o co mi chodzi muszę dopowiedzieć jeszcze jedną rzecz. Wyczytałem, że ME3 jest tytułem od którego można zacząć przygodę z uniwersum, że przez niego można się zakochać w całości, a resztę dopowiedzieć sobie później. Nieprawda – żeby docenić tę część, trzeba dobrze znać jej poprzedniczki, występujące w nich postaci i relacje między nimi. Bez tego nie zrozumiemy całej masy rzeczy, nie będziemy w stanie wychwycić pewnych niuansów historii, a przede wszystkim nie poczujemy więzi z bohaterami, co jest tutaj bardzo istotne.


Diabeł tkwi w szczegółach

Utożsamianie się z Shepardem oraz tym, co do tej pory robił, jest bardzo mocno eksploatowane przez twórców – jest kołem zamachowym całej historii. Na każdym kroku widzimy znajome twarze i odwiedzamy znane nam miejsca. W ME2 był moment, w którym odwiedzaliśmy wrak pierwszej Normandii i Shepard miał przebłyski wspomnień – podobne wrażenie miałem grając w najnowszą odsłonę.

Od czasu do czasu mieszane uczucia wzbudzał we mnie sposób, w jaki wykorzystywano ten stan rzeczy. Niektóre chwyty zostały wyciągnięta rodem z hollywoodzkich produkcji i były po prostu tanie, momentami wręcz toporne. Nie można im odmówić działania i wzbudzania emocji, ale oczekiwałem czegoś subtelniejszego. Nie zmienia to jednak faktu, że już dawno przy żadnej grze tyle się nie śmiałem i nie zgrzytałem zębami (w ten pozytywny sposób).

Cieszy to, w jaki sposób domknięto całą masę wątków – widać, że włożono w to wiele wysiłku. Mało pytań zostało bez dopowiedzeń, pojawiły się nawet wyjaśnienia odnośnie paru zagadnień, nad którymi się wcześniej nie zastanawiałem. To jednak nie powinno dla nikogo być zaskoczeniem. ME3 można naprawdę pokochać za małe szczegóły takie jak kosmiczny chomik – jeśli ktoś kupił go w poprzedniej części teraz może znaleźć biegającego w maszynowni! Niby nic nieznaczący, taki drobiazg, a cieszy. Szkoda, że po macoszemu zostały potraktowane niektóre związki z poprzednich części (na przykład z Mirandą). Ale nie można mieć przecież wszystkiego.

W tym miejscu dochodzę do najbardziej dyskusyjnej rzeczy w całej grze, czyli zakończenia. Wzbudziło ono tyle kontrowersji i wywołało taką burzę w internecie, że przez chwilę zastanawiałem się, czy rzeczywiście chce je zobaczyć. Czy jest takie straszne i złe jak je opisują? Samo w sobie nie i w innych tytułach takie rozwiązanie sprawdziłoby się świetnie. Jednak do Mass Effect pasuje jak świnia do karety i pozostawia wrażenie, że wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy, nie ma znaczenia. Boli to jeszcze bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co opisałem wcześniej. Do tej pory pozostał mi po nim posmak popiołu w ustach.


Wojownik prawie doskonały

Choć fabuła i decyzje podejmowane przez gracza stanowią lwią część zabawy, to nie można zapominać, że w znacznej mierze jest to też gra akcji. Pod tym względem wszystko wygląda naprawdę dobrze, żeby nie powiedzieć rewelacyjnie, przynajmniej przez większość czasu. Shepard jest w życiowej formie i sieje popłoch wśród wrogów wszędzie tam, gdzie się pojawi, choć nie uniknięto drobnych potknięć.

W myśl zasady "lepsze jest wrogiem dobrego" mechanicznie ME3 nie różni się wiele od innych tytułów z rodzaju cover shooter – podstawą jest tutaj mobilność i wykorzystywanie zasłon. Do tego należy dodać jeszcze dowodzenie pozostałymi członkami oddziału. Nowością jest uwarunkowanie czasu potrzebnego na odnowienie się mocy od obciążenia bohatera oraz podzielenie paska zdrowia na części.

Delikatnie zmieniono system poruszania się, dodając możliwość przeskakiwania przez dziury. Miałem też wrażenie, że płynniej działa wykorzystywanie osłon oraz wchodzenie/zeskakiwanie na inne poziomy lokacji. Niestety czasami zawodziła prędkość reakcji i fakt, że wszystkie dodatkowe ruchy umieszczono pod jednym przyciskiem. Naciskając 'X' biegamy, chowamy się i przeskakujemy przez przeszkody. Od czasu do czasu gra traciła przez to na płynności, na przykład gdy Shepard zamiast biec dalej, robił efektowany wślizg i zatrzymywał się za zasłoną. Innym razem zamiast ukrywać się, wyskakiwał prosto pod lufy przeciwnika. Dzięki temu udało mi się wymyślić kilka wiązanek, które wprawiłyby w kompleksy niektórych szewców.

Dość ciekawie wygląda arsenał przeciwników, jest ich naprawdę całkiem sporo i każdy wymaga innego podejścia. Lekko podniesiono też poziom trudności samej gry. Twórcy podrzucili także kilka wrednych momentów z nieustannym wskrzeszaniem przeciwników i jedno czy dwa miejsca, gdzie nasza chęć zabicia wszystkich zamiast ucieczki jest delikatnym błędem. Niemniej sama walka jest satysfakcjonująca i budzi emocje. Fakt, że dźwięk zbliżającej się Banshee wywołuje u mnie przekleństwo, mówi sam za siebie.

O ile rozwój postaci nie zmienił się zupełnie w stosunku do poprzedniej części, co jest raczej pozytywna rzeczą, o tyle przemodelowano system związany z naszym arsenałem. Tym razem zmieniono sposób modyfikowania broni – liczbę modyfikacji, których można jednorazowo używać, ograniczono do dwóch. Szukanie ulepszeń i dobór najlepiej pasujących do naszego stylu walki sprawdziło się świetnie i zmuszało do częstego zaglądania do sklepów oraz intensywnej penetracji map. Kolejny mały pluski dla twórców.


Nie jesteś sam

Wielkie emocje i oczekiwania wzbudzał tryb wieloosobowy, a dokładniej kooperacji dla 4 graczy. Jego jedynym minusem jest czas, jakiego potrzebuje zawieszające się menu, zanim pozwoli wejść do gry. W samym trybie nie ma też nic wielkiego i odkrywczego, zasady są proste - pokonaj 10 fal przeciwników, wykonaj parę dodatkowych zadań i nie daj się przy tym zabić. Brzmi nudnie? Może i tak, ale na pewno takie nie jest. Mam za sobą kilka godzin wybijania wrogów i nadal mi się nie znudziło. Do tego każda udana (przynajmniej częściowo) misja zwiększa "stan gotowości", mający znaczenie podczas końcowej bitwy, choć nie aż tak wielkie, jak można by się spodziewać.

Do dyspozycji graczy jest kilka lokacji, które pojawiają się również w kampanii. Od początku dostępne są wszystkie klasy, a rozwój postaci wygląda identycznie jak w przypadku towarzyszy głównego bohatera. W ciekawy sposób rozwiązano kwestię odblokowywania nowych postaci oraz wyposażenia, które otrzymujemy losowo, wykupując pakiety ekwipunku. Im więcej misji uda się wykonać, tym więcej pieniędzy; im więcej pieniędzy, tym droższy sprzęt można kupić; im droższy sprzęt, tym większe prawdopodobieństwo wylosowania czegoś potężnego. Po prostu grać nie umierać.


Klaustrofobiczna przestrzeń kosmosu

Gdy dowiedziałem się, że ME3 ponownie jest tworzony na Unreal Engine 3 momentalnie doszedłem do wniosku, że pod względem grafiki nie ma co spodziewać się wodotrysków. Przedsmak tego, co mieli zaserwować nam ludzie Bioware, dała mi poprzednia część w wersji na PlayStation 3 i rzeczywiście wielkich różnic nie ma. Delikatnie poprawiono pojedyncze rzeczy, w szczególności dotyczące wyglądu postaci, ale nic ponadto. Owszem wszystko jest ładne i chodzi dość płynnie, ale w żadnym wypadku nie można mówić o rewolucji ani fajerwerkach.

Największą bolączką, jaką odkryłem w tej odsłonie serii, była wielkość lokacji. Mam wrażenie, że z jej każdą odsłoną stają się coraz mniejsze. Wystarczy spojrzeć na Cytadelę – gdy zwiedzałem ją za pierwszym razem, mogłem chodzić po niej do woli i naprawdę miałem wrażenie, że jest ogromna. Do każdego miejsca dało się dotrzeć pieszo i zajmowało to trochę czasu. Teraz ograniczono ją do 6 małych lokacji, między którymi należy przemieszczać się przy użyciu windy. Jedyna przestrzeń, jakiej doświadczamy, to ta pokazana na ekranie ładowania, który oglądamy prze zadziwiająco długi czas. Do tego jeśli nawet trafimy na większy obszar, zdarza się, że gra zamarza na chwilę a w rogu widzimy mały wredny napis "wczytywanie".

Na szczęście rekompensują to z nawiązką muzyka, udźwiękowienie oraz gra aktorska. To chyba najmocniejsze strony gry i są wręcz perfekcyjne. Całość obsady stanęła na wysokości zadania i tchnęła życie w postaci – zarówno te znane, jak i zupełnie nowe. To właśnie oni tworzą to, co jest dla mnie najważniejsze w serii – więź z bohaterami. Wszystko to potęguje muzyka, stanowiąca genialne tło dla wydarzeń. Pod tym względem nie trzeba chyba nic więcej dodawać.


Nie taki diabeł straszny

Wbrew obiegowej opinii Mass Effect 3 jest naprawdę bardzo dobrą grą i świetnym zwieńczeniem serii. Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów i nieociągnięć. Nie da się też ukryć, że samo zakończenie jest wielkim rozczarowaniem, choć burza wokół niego jest lekko przesadzona. Nie zmienia to faktu, że nie żałuję ani jednego grosza wydanego na ten tytuł i jestem więcej niż pewien, że jeszcze nie raz płyta z nim znajdzie się w mojej konsoli. Wszystko, co stworzyło Bioware w tym uniwersum, przyciąga mnie zbyt mocno, a bohaterowie, których tam poznałem, nie dają o sobie łatwo zapomnieć.