» Fragmenty książek » Martwy rewir

Martwy rewir


wersja do druku

Martwy rewir

Rozdział pierwszy

 

Z natury jesteśmy mordercami.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Według Księgi Rodzaju wystarczyło czworo ludzi, żeby na naszej planecie zrobił się tłok nie do zniesienia, a pierwszym morderstwem było bratobójstwo. Biblia powiada, że Kain, pierwsze dziecko zrodzone ze śmiertelnych rodziców, w szale zazdrości kropnął bliźniego swego. Była to napaść krwawa, brutalna, gwałtowna i godna potępienia. Abel, brat Kaina, niczego się pewnie nie spodziewał.

Kiedy otworzyłem drzwi swojego mieszkania, poczułem odruchową wyrozumiałość i współczucie.

Dla Kaina.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Moje mieszkanie to niewiele więcej niż jeden duży pokój w suterenie stuletniego drewnianego pensjonatu w Chicago. Mam tam aneks kuchenny we wnęce, duży kominek, na którym prawie cały czas płonie ogień, sypialnię wielkości skrzyni ładunkowej pickupa i łazienkę, w której z trudem mieszczą się umywalka, sedes i prysznic.

Nie stać mnie na porządne nowe meble, zadowalam się więc używanymi, które jednak przynajmniej są wygodne. Mam mnóstwo regałów z książkami, mnóstwo dywaników i mnóstwo świec. Jest skromnie, ale czyściutko.

Przynajmniej tak było do niedawna.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Dywaniki zostały rozwleczone po całym pokoju, odsłaniając kawałki kamiennej posadzki. Jeden z foteli przewrócił się i nikt go nie podniósł. Na kanapie brakowało poduszek, a po zerwaniu zasłon z jednego z okien plama popołudniowego światła oświetlała książki, które – postrącane z regału – walały się teraz po całej podłodze pootwierane, z pozaginanymi okładkami. Moje główne źródło leniwej rozrywki zostało poważnie sponiewierane.

Kominek znajdował się w przybliżeniu w epicentrum tego pobojowiska. Leżały przy nim rozrzucone ubrania, dwie butelki po winie i podejrzanie czysty talerz, ewidentnie doprowadzony do porządku przez pozostałych mieszkańców.

Oszołomiony wszedłem w głąb mieszkania. Mój wielki, szary kocur Mister zeskoczył ze swojej grzędy na jednej z półek, ale zamiast tradycyjnie próbować staranować mnie na powitanie, machnął pogardliwie ogonem i czmychnął na dwór.

Z westchnieniem zajrzałem do wnęki kuchennej: kocie miski na jedzenie i wodę były puste. Nic dziwnego, że Mister się naburmuszył.

Włochaty kawałek kuchennej podłogi podniósł się i potulnym, sennym krokiem, szurając łapami, wyszedł mi na spotkanie. Mój pies, Myszek, początkowo był szarą futrzastą kulką, która mieściła mi się w kieszeni płaszcza. Od tamtej pory minął prawie rok (podczas którego nieraz żałowałem, że w porę nie odesłałem płaszcza do prania), a Myszek z futrzastej kulki zmienił się w futrzastego olbrzyma. Patrząc na niego, nie sposób było odgadnąć jego rasę, ale co najmniej jedno z rodziców musiało być mamutem włochatym. W kłębie sięgał mi niemal do pasa, a według weterynarza jeszcze nie przestał rosnąć. Krótko mówiąc, miałem w swoim małym mieszkanku naprawdę kawał zwierza.

Jego miski również były puste. Szturchnął mnie w rękę pyskiem umazanym czymś, co podejrzanie przypominało sos do spaghetti, a potem łapą pacnął miski, aż zachrobotały o linoleum.

– Do diabła, Myszek – burknąłem w stylu Kaina. – Nic się nie zmienia, co? Jeśli jest w domu, zamorduję go.

Sapnął ciężko, co było z jego strony najbardziej wyrazistym komentarzem, i grzecznie podreptał za mną, gdy podszedłem do zamkniętych drzwi sypialni. Ledwie się do nich zbliżyłem, otworzyły się znienacka i w progu stanęła blondynka o twarzy anioła, ubrana wyłącznie w bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem. Niezbyt długą, nawiasem mówiąc. Nie zasłaniała jej nawet całej klatki piersiowej.

– Ojej – mruknęła z sennym uśmiechem. – Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś tu jeszcze jest.

Bez cienia skrępowania przemknęła do salonu, gdzie z ubraniowego chaosu przy kominku zaczęła wyławiać kolejne części garderoby. Sądząc po swobodnych i nieśpiesznych ruchach, spodziewała się, że będę patrzył, i nie miała nic przeciwko temu.

Kiedyś poczułbym się pewnie diabelnie zażenowany i ograniczył do posyłania ukradkowych spojrzeń, ale po trwającym blisko rok wspólnym mieszkaniu z moim przyrodnim bratem, który jest inkubem, scena ta wydała mi się przede wszystkim irytująca.

Przewróciłem oczami.

– Thomas?! – zawołałem.

– Tommy? – upewniła się dziewczyna. – Chyba bierze prysznic. – Przebrała się w strój do biegania: bluza od dresu, spodnie, drogie buty. – Zrobisz coś dla mnie? Powiedz mu...

– Że było bardzo miło – wszedłem jej w słowo – i że zawsze będziesz go mile wspominać, ale to była jednorazowa przygoda. A w ogóle to masz nadzieję, że kiedy dorośnie, znajdzie sobie fajną dziewczynę, zostanie prezydentem albo coś w tym guście.

Wytrzeszczyła oczy, a potem zmarszczyła te swoje blond brewki.

– Naprawę nie musisz być takim skurczy... – Jeszcze szerzej otworzyła oczy. – O rany... Przepraszam. Boże, strasznie cię przepraszam! – Zarumieniła się, pochyliła w moją stronę i dodała konspiracyjnym szeptem: – W życiu bym nie pomyślała, że jest z facetem. Jak wy się mieścicie na tym mikroskopijnym łóżku?

Szczęka mi opadła.

– Zaraz, chwileczkę...

Ona jednak nie zwracała już na mnie uwagi. Wyszła, mruknąwszy pod nosem:

– Niegrzeczny chłopiec z tego Tommy’ego...

Odprowadziłem ją wściekłym spojrzeniem, które następnie skierowałem na Myszka. Wywiesił ozór w szerokim psim uśmiechu i leciutko merdał ogonem.

– Oj, weź już się zamknij – powiedziałem i zamknąłem drzwi wejściowe.

Usłyszałem szept wody w rurach prysznica. Wystawiłem jedzenia dla Mistera i Myszka; ten drugi niezwłocznie się poczęstował.

– Mogłeś przynajmniej nakarmić psa, do licha – mruknąłem i otworzyłem lodówkę.

Pobuszowałem w niej trochę, nie znalazłem jednak tego, czego szukałem – i to była kropla, która przepełniła czarę. Gdzieś w głębi moich gałek ocznych frustracja przero­dziła się we wściekłość. Zamykając lodówkę, pałałem żądzą ­mordu.

– Heja – usłyszałem za plecami głos Thomasa. – Piwo się skończyło.

Odwróciłem się i spiorunowałem wzrokiem mojego przyrodniego brata.

Thomas miał odrobinę ponad sześć stóp wzrostu i odkąd oswoiłem się z myślą o naszym pokrewieństwie, musiałem przyznać, że jest do mnie podobny: ostre kości policzkowe, pociągła twarz, mocny zarys szczęki. Tyle tylko, że rzeźbiarz, który zrobił Thomasa, pracę przy moich rysach zlecił chyba swojemu czeladnikowi. Nie jestem brzydki, nic z tych rzeczy, ale Thomas wyglądał jak obraz przedstawiający zapomnianego greckiego boga wody kolońskiej. Jego długie włosy – zupełnie czarne, tak że światło nie było w stanie z nich uciec – kręciły się, gdy tylko wyszedł spod prysznica. Jego oczy miały kolor burzowych chmur, a obfita i wyrazista muskulatura nie wymagała od niego ani chwili ćwiczeń. W tej chwili występował w samych dżinsach – standardowym stroju domowym; widziałem kiedyś, jak podobnie ubrany otworzył drzwi kobiecie od Świadków Jehowy: rzuciła się na niego w obłoku nagle zapomnianych Strażnic i pozostawiła nadzwyczaj ciekawe ślady zębów. To nie była do końca jej wina. W żyłach Thomasa płynęła krew ojca, wampira z Białego Dworu. Był psychicznym drapieżcą, karmiącym się surową energią życiową istot ludzkich, najłatwiej dostępną podczas kontaktów intymnych. Ta właśnie część jego natury sprawiała, że emanował aurą, która przyciągała powszechną uwagę wszędzie, gdzie się pojawił. Kiedy podkręcał swoje nadprzyrodzone moce wabiące, kobieta dosłownie nie była w stanie powiedzieć „nie”, a po tym, jak zaczął na niej żerować, nawet nie chciała mu odmówić. Zabijał ją wtedy po kawałku, ale musiał to robić, jeśli nie chciał postradać zmysłów. Dlatego na co dzień ograniczał się do pojedynczych żerowań.

Chociaż wcale nie musiał tego robić. Najczęściej zwierzyna wampirów z Białego Dworu padała ofiarą rozkoszy przeżywanej podczas żerowania i stopniowo uzależniała się od swojego drapieżcy. Mój brat nigdy nie posuwał się tak daleko. Raz w przeszłości popełnił ten błąd: od tamtej pory kobieta, którą kochał, sunęła przez życie na wózku inwalidzkim, na zawsze spętana śmiertelnymi więzami euforii odczuwanej pod dotykiem Thomasa.

Zacisnąłem zęby. Upomniałem się w duchu, że jemu też nie jest łatwo, a potem złajałem się za to, że za często to sobie powtarzam.

– Wiem, że się skończyło – warknąłem w odpowiedzi. – Tak jak mleko i cola.

– Mhm – przytaknął.

– Widzę też, że nie miałeś czasu nakarmić Mistera i Myszka. Może przynajmniej wyszedłeś z Myszkiem na spacer?

– Pewnie. To znaczy... Wyskoczyliśmy na chwilę rano, jak szedłeś do pracy, pamiętasz? Wtedy spotkałem Angie.

– Kolejną biegaczkę – mruknąłem, znów przechodząc w tryb Kaina. – Obiecałeś nie sprowadzać tutaj obcych. W dodatku w moim łóżku? Na dzwony piekieł, człowieku, spójrz, jak to miejsce wygląda!

Spojrzał i na moich oczach doznał olśnienia, jakby widział moje mieszkanie pierwszy raz w życiu. Jęknął.

– Do diabła, Harry, przepraszam... To było takie... Angie była... naprawdę napalona, a poza tym jest... no... wysportowana. Nie wiedziałem, że... – Podniósł egzemplarz Opiekunów Deana Koontza i spróbował wyprostować załamanie na okładce. – Rany... – mruknął bez przekonania. – Ale bałagan.

– No właśnie. Cały dzień byłeś w domu. Miałeś zaprowadzić Myszka do weterynarza. Trochę posprzątać. Zrobić zakupy.

– No daj spokój, przecież nic się nie stało.

– Nie mam piwa – burknąłem, wodząc wzrokiem po pobojowisku. – Poza tym dzwoniła Murphy. Powiedziała, że wpadnie.

Thomas uniósł brwi.

– Powaga? Nie obraź się, Harry, ale wątpię, żeby miała ochotę na bzykanko.

Spiorunowałem go wzrokiem.

– Mógłbyś w końcu przestać?

– Powtarzam ci: zaproś ją gdzieś i miej sprawę z głowy. Zgodzi się, zobaczysz.

Trzasnąłem drzwiami lodówki.

– To nie tak – zaoponowałem.

– Jasne, jasne... – zgodził się Thomas.

– Razem pracujemy. Przyjaźnimy się. To wszystko.

– Oczywiście.

– Nie interesuje mnie randkowanie z Murphy. A jej nie interesuje randkowanie ze mną.

– Dobrze już, dobrze. Przyjąłem do wiadomości. – Przewrócił oczami i zaczął zbierać rozrzucone książki. – I dlatego chcesz, żeby tu był porządek. Żeby twoja koleżanka z pracy miała ochotę chwilę się zasiedzieć.

Zgrzytnąłem zębami.

– Na gwiazdy i kamienie, Thomas: przecież nie proszę cię o gwiazdkę z nieba, do cholery! Nie każę ci płacić za wynajem. Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś mi trochę pomagał w utrzymaniu porządku, zanim pójdziesz do pracy.

– Wiem. – Thomas przeczesał palcami włosy. – Ale właś­nie o tym chciałem...

– O co chodzi?

Umówiliśmy się, że ulotni się po południu, żeby moja ekipa sprzątająca mogła zrobić swoje. Elfy nie przyjdą sprzątać, jeśli ktoś mógłby je zobaczyć, a gdybym komuś o nich powiedział, nie przyszłyby już nigdy więcej. Nie pytajcie, dlaczego takie są; może mają surowe przepisy związkowe.

Thomas wzruszył jednym ramieniem i usiadł na podłokietniku kanapy.

– Nie miałem pieniędzy na weterynarza i zakupy – powiedział, nie patrząc na mnie. – Znów mnie zwolnili.

Patrzyłem na niego przez sekundę, usiłując podsycić wzbierający we mnie gniew, ale ten rozpłynął się bez śladu. Rozpoznałem nutę frustracji i upokorzenia w głosie Thomasa. Nie kłamał.

– Do licha... – mruknąłem tylko częściowo pod jego adresem. – Co się stało?

– To, co zwykle. Kierowniczka drive-through. Weszła za mną do chłodni i zaczęła się rozbierać. Właściciel wpadł akurat na inspekcję i z miejsca mnie wylał. Za to, sądząc po tym, jak na nią patrzył, dziewczyna chyba może się spodziewać awansu. Jak ja nie cierpię dyskryminacji ze względu na płeć!

– Przynajmniej tym razem to była kobieta – zauważyłem. – Musimy popracować nad twoją samokontrolą.

– Połowa mojej duszy pochodzi od demona – odparł z goryczą Thomas. – Jej nie da się kontrolować. To niemożliwe.

– Nie przekonałeś mnie.

– To, że jesteś magiem, nie znaczy jeszcze, że masz jakieś pojęcie, o czym mówię. Nie mogę żyć jak zwykły śmiertelnik. Nie jestem do tego stworzony.

– Dobrze ci idzie.

– Dobrze? – powtórzył, podnosząc głos. – Potrafię z odległości pięćdziesięciu kroków przełamać opory każdej dziewicy, ale nie umiem utrzymać się dłużej niż dwa tygodnie w pracy, w której noszę siatkę na włosach i papierowy kapelusz. To ma być dobrze?

Z impetem otworzył małą skrzynię, w której trzymał swoje ubrania, wyjął buty i skórzaną kurtkę, włożył je z gniewną precyzją, po czym wyszedł i przepadł w przedwieczornej szarówce. Nie obejrzał się.

I nie posprzątał po sobie, pomyślałem nieprzychylnie. Pokręciłem głową i spojrzałem na Myszka, który leżał z łbem złożonym na łapach i patrzył na mnie smutnymi psimi ślepiami.

Thomas był moją całą rodziną, ale w niczym nie zmieniało to faktów: przystosowanie się do normalnego życia nie szło mu najlepiej. Świetnie wypadał w roli wampira, taką miał naturę, ale choćby nie wiem jak się starał prowadzić nieco zwyczajniejsze życie, co rusz pakował się w kłopoty. Nigdy o tym nie mówił, ja jednak wyraźnie wyczuwałem narastające w nim z biegiem czasu ból i rozpacz.

Myszek na wpół sapnął cicho, na wpół zaskomlił.

– Wiem – odparłem. – Też się o niego martwię.

Wziąłem go na długi spacer. Wróciliśmy, gdy nad Chicago zapadał późnopaździernikowy zmierzch. Wyjąłem listy ze skrzynki i ruszyłem w stronę schodów, gdy kilka stóp ode mnie na małym żwirowym parkingu przed pensjonatem zatrzymał się samochód. Drobna blondynka w dżinsach, niebieskiej koszuli i połyskliwej kurteczce White Sox przestawiła lewarek w położenie parkingowe i nie gasząc silnika, wysiadła.

Karrin Murphy w niczym nie przypominała przełożonej policyjnej komórki odpowiedzialnej za rozwiązywanie nocnych tajemnic Chicago i okolic. Kiedy trolle zaczynały napastować przechodniów, wampiry porzucały na ulicach umierające lub martwe ofiary, albo ktoś, u kogo moc przerosła sumienie, wpadał w szał, śledztwo prowadził Wydział Dochodzeń Specjalnych chicagowskiej policji. Oczywiście nikt na serio nie wierzył w istnienie trolli, wampirów i czarowników, ale kiedy wydarzało się coś niezwykłego, to WDS musiał tłumaczyć obywatelom, że nie ma powodów do niepokoju, a sprawcą jest człowiek w gumowej masce.

Robota niewdzięczna, ale pracownicy WDS nie byli głupi. Doskonale zdawali sobie sprawę, że w mroku czają się rzeczy wykraczające poza konwencjonalne rozumienie świata. Murphy była wyjątkowo zdeterminowana, żeby zapewnić podwładnym wszelką możliwą przewagę w walce z nadprzyrodzonym zagrożeniem, a ja byłem jej najlepszą bronią. Zatrudniała mnie jako konsultanta, gdy WDS stawał w obliczu wybitnie niebezpiecznych lub obcych przeciwników, a ja z tych pieniędzy pokrywałem gros swoich codziennych wydatków.

Myszek sapnął na powitanie i podbiegł do Murphy, merdając ogonem. Gdybym odchylił się w tył i usztywnił nogi, mógłbym sunąć po żwirze jak na nartach – poza tym jednak psisko nie dało mi wielkiego wyboru. Poszedłem za nim.

Murphy przyklęknęła, żeby wytarmosić Myszka za gęstą sierść za obwisłymi uszami.

– Cześć, mały. – Uśmiechnęła się. – Co u ciebie?

Myszek złożył na jej rękach parę zaślinionych psich pocałunków.

– Fuj! – mruknęła Murphy, ale roześmiała się przy tym. Delikatnie odsunęła jego pysk i wstała. – Dobry wieczór, Harry. Cieszę się, że cię złapałam.

– Wracam właśnie z wieczornego włóczenia się po chodnikach. Wejdziesz?

Miała śliczną buzię i bardzo niebieskie oczy. Złociste włosy związała w koński ogon, który bardzo ją odmładzał, minę miała jednak niepewną i niewyraźną.

– Przykro mi, nie mogę. Śpieszę się na samolot. Naprawdę nie mam czasu.

– Aha. Co się stało?

– Wyjeżdżam na parę dni. W poniedziałek po południu powinnam być z powrotem. Chciałam cię poprosić, żebyś popodlewał mi kwiatki.

– Aha. – Chciała, żebym popodlewał jej kwiatki. Jakie to urocze. Jakie seksowne. – Nie ma sprawy. Zajmę się tym.

– Dzięki. – Podała mi klucz. – Do tylnego wejścia.

Wziąłem klucz do ręki.

– Dokąd lecisz?

Zakłopotanie na jej twarzy wyraźnie się pogłębiło.

– Takie tam... Na krótki urlop.

Zamrugałem ze zdumienia.

– Od lat nie brałam wolnego – dodała tonem usprawiedliwienia. – Kiedyś trzeba.

– Pewnie. Jasna sprawa. Mhm. Urlop, powiadasz. Lecisz sama?

Wzruszyła ramionami.

– No... To właściwie jest druga sprawa, o której chciałam z tobą pogadać. Nie spodziewam się żadnych kłopotów, ale chciałabym, żebyś wiedział, gdzie i z kim lecę. Wiesz, na wypadek, gdybym nie wróciła na czas.

– To zrozumiałe. Ostrożność nie zawadzi.

Pokiwała głową.

– Lecę z Kincaidem na Hawaje.

Znowu zamrugałem.

– Aha. Służbowo, domyślam się?

Przestąpiła z nogi na nogę.

– Nie. Spotkaliśmy się już parę razy. To nic poważnego.

– Murphy... Czyś ty oszalała? Możesz się wpakować w poważne kłopoty.

– Już o tym rozmawialiśmy. – Spojrzała na mnie spode łba. – Jestem dorosła.

– Wiem, ale ten facet to najemnik. Płatny zabójca. Nie jest nawet do końca człowiekiem! Nie można mu ufać.

– Ty mu zaufałeś – wytknęła mi. – W zeszłym roku, w walce z Mavrą i jej plagą.

Zmarszczyłem brwi.

– To było co innego.

– Czyżby?

– Tak. Zapłaciłem mu, żeby dla mnie zabijał. Nie zamierzałem się z nim... opalać.

Murphy uniosła brwi.

– Nie będziesz przy nim bezpieczna.

– Nie po to to robię, żeby się czuć bezpiecznie. – Zarumieniła się lekko. – W tym rzecz.

– Nie powinnaś z nim jechać.

Zmierzyła mnie przeciągłym, chmurnym spojrzeniem.

– Dlaczego? – zapytała.

– Dlatego że nie chcę, żeby coś ci się stało. I dlatego że zasługujesz na kogoś lepszego niż on.

Jeszcze przez chwilę przyglądała mi się bez słowa, zanim w końcu odetchnęła głęboko przez nos.

– Nie uciekam do Vegas, żeby tam wyjść za mąż, Dresden. Pracuję bez przerwy i życie przecieka mi między palcami, więc chciałabym go trochę użyć, zanim będzie za późno. – Wyjęła z kieszeni złożoną na dwoje fiszkę. – Zatrzymam się w tym hotelu. To na wypadek, gdybyś musiał się ze mną skontaktować.

Z pochmurną miną sięgnąłem po fiszkę. Dręczyło mnie poczucie, że coś mi umyka. Nasze palce się zetknęły, ale moja pobliźniona dłoń w rękawiczce nawet tego nie zarejestrowała.

– Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz?

Skinęła głową.

– Jestem dużą dziewczynką, Harry. To ja zdecydowałam, dokąd lecimy; on nic nie wie. Pomyślałam, że gdyby nawet miał jakieś głupie pomysły, nie zdąży niczego przygotować. – Oględnym gestem wskazała pistolet w kaburze pod kurtką. – Będę ostrożna. Obiecuję.

– Spoko. – Nawet nie próbowałem się uśmiechnąć. – Moim zdaniem to głupie, Murph. Oby nikt nie zginął.

Jej oczy błysnęły gniewnie. Spochmurniała.

– Miałam chyba nadzieję, że powiesz coś w rodzaju „Miłego wypoczynku”.

– Pewnie, jak tam chcesz. Baw się dobrze. Daj znać, jak dolecisz, hmm?

– Dobrze. Dzięki za podlewanie kwiatków.

– Nie ma za co.

Skinęła mi głową, zawahała się, jeszcze raz podrapała Myszka za uchem, a potem wsiadła do wozu i odjechała.

Odprowadziłem ją wzrokiem. Byłem zaniepokojony.

I zazdrosny.

Naprawdę, naprawdę zazdrosny.

Szlag by to trafił.

Czyżby Thomas jednak miał rację?

Myszek zaskomlił i szturchnął mnie łapą w nogę. Westchnąłem, schowałem namiary na hotel do kieszeni i zaprowadziłem psa do domu.

Kiedy otworzyłem drzwi, w nozdrza uderzył mnie zapach świeżej sosny – nie chemicznego odświeżacza, ale ­prawdziwej świeżej sosny. Elfy przyszły i poszły; książki wróciły na półki, podłoga lśniła wypucowana, zasłony były naprawione, naczynia pozmywane... Może i mają dziwaczne zasady, ale sprzątać potrafią.

Pozapalałem świece zapałkami z leżącego na stoliku pudełka. Jako mag kiepsko dogaduję się z nowinkami w rodzaju elektryczności i komputerów, nie staram się więc nawet mieć sprawnej sieci elektrycznej w domu. Mam zabytkową lodówkę na prawdziwy lód, nie mam bojlera, a gotuję na kuchence opalanej drewnem. Rozpaliłem teraz pod nią i podgrzałem zupę – bodajże jedyną zjadliwą rzecz, jaka ostała się w domu. Usiadłem do jedzenia i zacząłem przeglądać pocztę.

To co zwykle. Marketingowi geniusze z Best Buy byli niezmordowani w swoich wysiłkach, by sprzedać mi najnowszy model laptopa, telefon komórkowy albo telewizor plazmowy – mimo moich rozlicznych słownych i pisemnych zapewnień, że nie mam w domu prądu i niepotrzebnie się starają. Przyszedł rachunek za ubezpieczenie samochodu – przed czasem. Dostałem też dwa czeki: pierwszy symboliczny, z policji, za godzinę konsultacji udzielonych Murphy przy sprawie przemytu w ubiegłym miesiącu, i drugi, bardziej konkretny, od numizmatyka, który po tym, jak skrzynka gotówki wymarłych ludów wpadła mu do jeziora Michigan, wezwał na pomoc jedynego maga w książce telefonicznej, żeby pomógł mu odzyskać pieniądze.

Na koniec została mi duża, szara koperta. Na widok odręcznie napisanego adresu poczułem nieprzyjemnie mdlące trzepotanie w bebechach – litery były bezduszne, schludne jak na plakacie w przedszkolu i sztywne jak notatki wykładowe angielskiego profesora.

Moje nazwisko.

Mój adres.

Nic więcej.

Ten charakter pisma mnie przerażał – bez żadnego racjonalnego powodu. Nie bardzo wiedziałem, co obudziło mój instynkt; być może, chodziło o absolutny brak niedoskonałości czy w ogóle cech charakterystycznych. Przez chwilę wydało mi się nawet, że niepotrzebnie się niepokoję i że kopertę zaadresowano zwykłą drukowaną czcionką, tyle że „n” w „Dresden” było opatrzone zawijasem i przez to różne od pozostałych enów. Sam zawijas zresztą również był perfekcyjny i bezwzględnie celowy; dodano go specjalnie po to, żebym zorientował się, że mam przed sobą odręczne pismo jakiejś nieludzkiej istoty, a nie produkt laserowej drukarki z Wal-Marta.

Położyłem kopertę na stoliku i obejrzałem. Była cienka, nic nie wypychało jej od środka, co oznaczało, że znajduje się w niej najwyżej kilka arkusików papieru. Czyli nie zawierała bomby – w każdym razie bomby nowoczesnej, wytworu współczesnej techniki, który wobec maga i tak byłby raczej bezużyteczny. Prymitywny ładunek mógłby być skuteczniejszy, ale musiałby mieć większe rozmiary.

Oczywiście zawsze zostawały jeszcze bomby magiczne. Wyciągnąłem lewą rękę ponad kopertą i wytężyłem swoje magiczne zmysły, ale nie mogłem się skoncentrować. Skrzywiłem się i ściągnąłem z dłoni skórzaną rękawiczkę samochodową, odsłaniając zmasakrowane, pobliźnione palce. Rok wcześniej tak bardzo poparzyłem dłoń, że lekarze najchętniej doradzali mi amputację. Nie pozwoliłem odebrać sobie ręki – głównie z tego samego powodu, dla którego cały czas jeżdżę zdezelowanym volkswagenem garbusem: bo jest moja, do licha.

Nie zmieniało to faktu, że zarówno sama dłoń, jak i palce przedstawiały makabryczny widok. Ledwie mogłem nimi poruszać, rozpostarłem je jednak najmocniej, jak się dało, i spróbowałem jeszcze raz uwrażliwić się na przepływy magicznej energii wokół koperty.

Niepotrzebnie zdjąłem rękawiczkę. Koperta była zupełnie zwyczajna. Nie wyczułem żadnej magicznej pułapki.

No dobrze, w takim razie nie ma na co czekać. Przytrzymując kopertę osłabioną lewą ręką, rozdarłem ją i wysypałem zawartość na stolik.

Zobaczyłem trzy rzeczy.

Pierwszą było kolorowe zdjęcie formatu osiem na dziesięć cali przedstawiające Karrin Murphy, szefową Wydziału Dochodzeń Specjalnych w chicagowskiej policji. Jednakże zamiast munduru lub chociażby stroju oficjalnego miała na sobie kurtkę Czerwonego Krzyża i bejsbolówkę, a w rękach trzymała obrzyn – czyli broń zakazaną przez prawo, na dodatek plującą właśnie ogniem. Na zdjęciu – kilka stóp dalej – znalazł się również mężczyzna, zakrwawiony od pasa w dół. Z piersi sterczał mu długi pręt z czarnej stali, jakby ktoś go na niego nadział. Cała górna połowa ciała i głowa stanowiły niewyraźną plamę ciemnych linii i czerwonych plam. Obrzyn celował dokładnie w tę plamę.

Drugim przedmiotem w kopercie była druga fotografia: Murphy bez czapki stała nad trupem tamtego mężczyzny. Oprócz niej w kadrze załapałem się jeszcze ja, z profilu. Zabity mężczyzna był renfieldem, istotą patologicznie gwałtowną i drapieżną, która tylko w czysto technicznym sensie pozostała człowiekiem – ale też i aparat fotograficzny był czysto technicznym świadkiem tej chwili.

Do spółki z Murphy i najemnikiem nazwiskiem Kincaid postanowiliśmy zlikwidować gniazdo wampirów z Czarnego Dworu, którym przewodziła śmiertelnie groźna wampirzyca, Mavra. Jej sługi stawiły dość zdecydowany opór, a kiedy Mavra we własnej osobie stawiła nam czoło, wyszedłem z tego z ciężko poparzoną ręką, a i tak mogłem się uważać za szczęściarza. Ostatecznie ocaliliśmy zakładników, poszatkowaliśmy kilka wampirów i zabiliśmy Mavrę – a właściwie zabiliśmy kogoś, kogo mieliśmy wziąć za Mavrę. Z perspektywy czasu wyglądało to dziwnie: wampirzyca słynąca z tego, że jest praktycznie niewykrywalna, postanowiła wyskoczyć na nas z chmury dymu i popiołów swojej zrujnowanej twierdzy i dała sobie obciąć głowę – ale ja miałem wtedy ciężki dzień i byłem gotowy przyjąć to na wiarę.

Podczas ataku staraliśmy się zachować maksymalną ostrożność, dzięki czemu uratowaliśmy kilka istnień ludzkich, które mogłyby zostać stracone, gdybyśmy weszli tam na rympał. Kłopot w tym, że renfield ze zdjęcia był dosłownie o włos od obcięcia mi głowy. Murphy za to właśnie go zabiła.

I dała się przy tym sfotografować.

Zdjęcia zrobiono z dwóch różnych miejsc, co oznaczało, że w pomieszczeniu oprócz nas był ktoś jeszcze. Tajemniczy fotograf.

Którego nawet nie widzieliśmy.

Trzecim przedmiotem była kartka papieru maszynowego, zapisana tym samym charakterem pisma, którym skreślono adres na kopercie. List brzmiał następująco:

 

Dresden,

chcę się z Tobą spotkać. Na czas spotkania ogłaszam rozejm, za którego dotrzymanie ręczę słowem honoru. Dzisiaj wieczorem, o siódmej, przy Twoim grobie na cmentarzu Graceland. Pomożesz mi uniknąć podjęcia działań, których skutki byłyby nadzwyczaj niefortunne dla Ciebie i Twojej policyjnej sojuszniczki.

Mavra

 

Do pustej jednej trzeciej kartki został przyklejony kosmyk blond włosów.

Położyłem zdjęcie obok listu. To były włosy Murphy.

Dysponując jej numerem służbowym i zdjęciami z miejsca zbrodni (przy której miałbym gwarantowany współudział), Mavra mogła ją w parę godzin pozbawić stanowiska w policji i wsadzić za kratki, ale jeszcze gorszy był kosmyk włosów. Mavra była całkiem sprawnym czarownikiem, być może, że mocą dorównywała pełnoprawnemu magowi, a mając do dyspozycji włosy Murphy, mogła zrobić z nią, co jej się żywnie spodoba i nikt nie mógłby jej w tym przeszkodzić. Mogła ją zabić. Albo mogła jej zgotować los gorszy od śmierci.

Nie musiałem się długo zastanawiać. W kręgach nadprzyrodzonych – a zwłaszcza wśród takich tradycjonalistów jak Mavra – obietnica rozejmu poparta słowem honoru była rzeczą świętą. Prawdziwą instytucją. Jeżeli zaproponowała rozejm na czas rozmów, to go dotrzyma. Chciała rozmawiać o interesach.

Jeszcze raz spojrzałem na zdjęcia. Te negocjacje Mavra będzie prowadziła z pozycji siły. A to oznaczało szantaż.

Jeżeli nie przyjmę jej propozycji, Murphy będzie stracona.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
8.5
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Martwy rewir
Cykl: Akta Dresdena
Tom: 7
Autor: Jim Butcher
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Data wydania: 22 stycznia 2016
Liczba stron: 624
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-7480-628-2
Cena: 39 zł



Czytaj również

Martwy rewir
Happy Brithday Harry
- recenzja
Martwy rewir
Bardzo niespokojne Halloween
- recenzja
Rozmowy pokojowe
Dzień przed wielką burzą
- recenzja
Opowieść o duchach
Dresden po "tamtej" stronie
- recenzja
Zdrajca
Ścigany
- recenzja
Zdrajca
- fragment

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.