Martwe zło

Go back to hell, bitch!

Autor: Łukasz 'luke.orlowsky' Orłowski

Martwe zło
Najnowsza filmowa uczta sygnowana kultową marką Martwe zło sprawia, po skosztowaniu jej pierwszego kęsa, wrażenie całkiem soczystej potrawy zdolnej zadowolić nawet najwybredniejszych smakoszy kina gore. Krew, wymiociny, mocz i reszta wydzielin, jakie jest w stanie wyprodukować ludzki organizm, to najważniejsze ingrediencje tego, przeznaczonego wyłącznie dla konsumentów o mocnych żołądkach, dania. Równie apetyczny zdaje się zresztą sam sposób przyrządzenia posiłku, polegający na miażdżeniu, przekłuwaniu, przypalaniu, a wreszcie ćwiartowaniu na drobne kawałki mięsa młodocianych ofiar. Czy jednak odgrzewany kotlet, jakim jest przecież nakręcony przez Fede Alvareza remake słynnego horroru, może okazać się równie treściwy, co spożywany przed przeszło trzydziestoma laty pierwowzór?

Trylogia Martwe zło zajmuje w historii gatunku miejsce wyjątkowe. Nie tylko umożliwiła zabłyśnięcie reżyserskim talentem Samowi Raimiemu (dziś już pierwszoligowemu wizjonerowi Hollywood), lecz przede wszystkim udowodniła jak bliskie sobie bywają w kinie groza z humorem oraz makabra z absurdem. Filmy składające się na ten popularny cykl wyróżniała nieskrępowana, dzika wręcz pomysłowość, co na tle innych horrorów z lat osiemdziesiątych, podobnie lekceważących granicę dzielącą dobry gust od kiczu, wcale nie było takie łatwe. W przeciwieństwie jednak do wielu przeciętnych produkcji z tamtego okresu, groteskowe obrazy, jakie oferował seans Martwego zła, pozostawiały znacznie trwalszy ślad w pamięci widzów.

Głównym problemem, z którym zmierzyć musiała się nowa wersja filmu, był niepodrabialny urok oryginału, tkwiący w dużej mierze w jego zgrzebnej, nieociosanej i na wpół amatorskiej formie. Jakiekolwiek starania osiągnięcia podobnego efektu niechybnie spełzłyby na niczym – kino po prostu zanadto zmieniło się od czasu premiery pierwszej części serii. Na plus należy zatem zaliczyć twórcom nie podejmowanie karkołomnych prób wiernego odtworzenia wszystkich fabularnych rozwiązań pierwowzoru, które pozbawione starej inscenizacji, i tak straciłyby na swej wyrazistości. Chociaż produkcja w naturalny sposób, zwłaszcza w odniesieniu do scenograficznych detali, inspiruje się dziełem Raimiego, należy ją traktować raczej jako reboot niż klasyczny remake.

Rozpoznawalne przez fanów trylogii motywy zostały przerobione i dostosowane do bardziej współczesnych standardów. W rezultacie nowe Martwe zło bardzo zyskuje na efektowności, intensywności, a przede wszystkim brutalności. Bo mimo, że nie dorównuje swym poprzednikom pod względem nagromadzenia niepokojących dziwactw, sprawnie nadrabia ten dystans ogromnym ładunkiem eksplodującego na ekranie okrucieństwa. W finałowych sekwencjach obraz dosłownie spływa krwią, co stanowi adekwatne zakończenie tego ekscytującego, choć budzącego niesmak spektaklu.

Ponieważ twórcy zdecydowali się na wprowadzenie do filmu zupełnie nowych postaci, zabrakło wśród nich miejsca dla kolejnego wcielenia niezapomnianego Asha. Miejmy jednak świadomość, że oglądanie w tej roli kogokolwiek poza Bruce'em Campbellem, którego manieryczne aktorstwo zapewniło bohaterowi silną pozycję w panteonie ikon kina grozy, mogłoby okazać się przykrym rozczarowaniem. Inicjatywa słusznie trafia w ręce żeńskiej części obsady, która wyjątkowo dzielnie znosi nawet – legendarny już dla popkultury – zabieg zastąpienia dłoni piłą łańcuchową. Co ważniejsze jednak, to upiorne, będące wizytówką cyklu uzbrojenie pozyskało na tej zmianie odrobinę bestialskiego wdzięku.

Nie mniej atrakcyjnie prezentuje się też wątek demonicznych mocy, przebudzonych dzięki przysłowiowej, prowadzącej wprost do piekieł ciekawości. Księga Umarłych, za pomocą której wdziera się do świata żywych tytułowe Zło, pełni w nowym filmie rolę lejtmotywu, a nie tylko pretekstu dla właściwej akcji, jak to było w oryginale. Pomimo czysto kosmetycznego charakteru tego rozwinięcia, wpływa ono nieznacznie na fabułę produkcji. Każe bowiem traktować poszczególne następujące po sobie wydarzenia jako kolejne etapy samospełniającego się satanistycznego rytuału, opisanego we wspomnianym woluminie. Zaś rozgrywającej się na ekranie masakrze nadaje irracjonalnej, obłąkańczej logiki.

W zestawieniu ze swym protoplastą, nowe Martwe zło wypada dość przeciętnie. Warto jednak zastanowić się nad celowością podobnego porównania. Obie produkcje są w końcu typowymi owocami dwóch odmiennych kinematograficznych epok, różniących się od siebie praktycznie wszystkim. Chociaż wyreżyserowany przez Fede Alvereza obraz traci względem oryginału na beztroskiej naiwności i szaleńczej wyobraźni, nadal daje wrażliwości widza solidnego, "hardcore'owego kopniaka". To kino prostych, ale silnych emocji, balansujące nad przepaścią barbarzyńskiego bełkotu, który jednak może się podobać. Wielbicielom plugawego widoku rozpruwanych bebechów będzie zaś bezwzględnie smakować.