Łowcy kości - Steven Erikson

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Łowcy kości - Steven Erikson
Prolog

1164 rok snu Pożogi Istral’fennidahn, pora D’rek, Robaka Jesieni

Dwadzieścia cztery dni po egzekucji sha’ik na Raraku
Wysoko w górze lśniły płachty pajęczyn łączących ze sobą wieże. Ich potężne nici drżały na lekkiej, wiejącej od morza bryzie i, jak co rano podczas Czystej Pory, na Kartool opadała lekka mżawka. Do większości rzeczy można się w końcu przyzwyczaić, a ponieważ to pająki, paralty w żółte pasy, pierwsze zajęły okryte ongiś złowrogą sławą wieże po podboju wyspy przez Malazańczyków, od którego to wydarzenia minęły już dziesięciolecia, mieszkańcy Kartoolu mieli wiele czasu, by do tego przywyknąć. Obecnie nawet widok mew i gołębi, które co rano wisiały nieruchomo między dziesiątkami wież, czekając, aż wielkie jak pięści pająki wyjdą ze swych kryjówek na wyższych piętrach, by zabrać zdobycz, budził w tubylcach tylko lekką odrazę.
Niestety, sierżant Hellian, służąca w straży miejskiej w Dzielnicy Septarchii, była wyjątkiem. Podejrzewała, że jacyś bogowie zwijają się w nieustannych konwulsjach ze śmiechu nad jej losem, za który z całą pewnością byli odpowiedzialni. Urodziła się w tym mieście, obciążona klątwą strachu przed wszelkiego rodzaju pająkami, i całe dziewiętnaście lat jej życia było pasmem ciągłego przerażenia.
Czemu po prostu stąd nie wyjechać? Towarzysze i znajomi zadawali jej to pytanie więcej razy, niż mogła zliczyć. To jednak nie było takie proste. W gruncie rzeczy było niemożliwe. W mętnych wodach zatoki unosiły się wylinki, fragmenty pajęczyn, a tu i ówdzie również nasiąknięte wodą truchła, z których sterczały kępy piór. Na lądzie było jeszcze gorzej. Po ucieczce z miasta przed starszymi pobratymcami młode paralty dorastały na wapiennych urwiskach otaczających Kartool. A choć nie osiągnęły jeszcze dojrzałości, wcale nie były z tego powodu mniej agresywne i jadowite. Kupcy i wieśniacy zapewniali Hellian, że można wędrować ścieżkami i traktami wokół miasta przez całe dni, nie napotykając ani jednego pająka, ale dziewczyny to nie uspokajało. Wiedziała, że bogowie czekają. Tak samo jak pająki.
Gdy sierżant była trzeźwa, obserwowała otoczenie z pilną uwagą, jak przystało miejskiej strażniczce. A choć nie była bez przerwy pijana, całkowita trzeźwość zawsze groziła jej histerią. Dlatego Hellian była zmuszona wiecznie stąpać po drżącej linie między trzeźwością a upojeniem. Z tego powodu nic nie wiedziała o niezwykłym żaglowcu, który przed zachodem słońca zacumował w Wolnym Porcie. Na jego masztach powiewały bandery wskazujące, że przybywa z Malazu.
Przypływające stamtąd statki same w sobie nie były czymś nadzwyczajnym, nadeszła już jednak jesień i wiejące podczas Czystej Pory wiatry sprawiły, że niemal wszystkie szlaki morskie na południu nie będą żeglowne przez co najmniej dwa najbliższe miesiące.
Gdyby Hellian miała klarowniejsze spojrzenie, mogłaby również zauważyć – pod warunkiem, że wybrałaby się do portu, do czego być może udałoby się ją zmusić pod groźbą miecza – że nie była to zwykła barka czy statek kupiecki, ani nawet wojenna dromona, lecz smukły lekki żaglowiec, zbudowany w stylu nieużywanym przez imperialnych szkutników od pięćdziesięciu lat. Ostry jak klinga miecza dziób zdobiły tajemnicze płaskorzeźby. Wyobrażono na nich maleńkie węże oraz robaki, wyjątkowo długie, sięgające prawie do połowy długości okrętu. Kwadratowa rufa była dziwnie wysoka. Z boku zamontowano w niej wiosło sterowe. Złożona z kilkunastu ludzi załoga zachowywała się cicho jak na marynarzy. Żaden z nich nie miał zbytniej ochoty opuszczać pokładu kołyszącego się u nabrzeża żaglowca. Tylko jeden człowiek zszedł na ląd krótko przed świtem, zaraz po opuszczeniu trapu.
Hellian poznała wszystkie te szczegóły dopiero później. Goniec, który ją odnalazł, był miejscowym urwisem, który – gdy nie był zajęty łamaniem prawa – wałęsał się po porcie w nadziei, że goście wynajmą go jako przewodnika. Wręczył jej kartę papieru – sądząc po dotyku, wysokiej jakości. Napisano na niej krótką wiadomość. Przeczytawszy ją, Hellian skrzywiła się z niezadowoleniem.
– No dobra, chłopcze, opisz mi człowieka, który ci to dał.
– Nie potrafię.
Sierżant obejrzała się na trzech miejskich strażników, którzy zatrzymali się za nią na rogu. Jeden z nich złapał chłopaka za tył wystrzępionej bluzy, uniósł go i potrząsnął nim lekko.
– Odświeżyłeś sobie pamięć? – zapytała Hellian. – Mam nadzieję, że tak, bo nie zamierzam ci płacić.
– Nie pamiętam! Patrzyłem mu prosto w twarz, pani sierżant! Ale... nie pamiętam, jak wyglądał! Przez chwilę patrzyła uważnie na chłopaka, a potem odwróciła się od niego z chrząknięciem. Strażnik postawił urwisa na ziemi, ale nie zwolnił uchwytu.
– Puść go, Urb.
Chłopak umknął pośpiesznie.
Hellian skinęła dyskretnie na swych ludzi, nakazując im iść za sobą.
Dzielnica Septarchii była najspokojniejszą częścią miasta, choć nie na skutek jakichś szczególnych starań Hellian. Było tam niewiele handlowych budynków, a nieliczne mieszkalne kamienice zajmowali akolici i służba z kilkunastu świątyń wychodzących na główną aleję dzielnicy. Złodzieje, którzy pragnęli zachować życie, nie okradali świątyń.
Sierżant wyszła ze swą drużyną w aleję, po raz kolejny zauważając, że wiele świątyń popada w ruinę. Paralty lubiły zdobną architekturę, kopuły i niskie wieże. Wyglądało na to, że kapłani przegrywają tę wojnę. Gdy strażnicy szli aleją, pod ich stopami chrzęściły chitynowe odpadki.
Przed wielu laty pierwsza noc Istral’fennidahn, która właśnie minęła, byłaby sygnałem do obejmującej całą wyspę fety, pełnej ofiar składanych bogini patronce Kartoolu – D’rek, Robakowi Jesieni. Arcykapłan z Wielkiej Świątyni, Półdrek, poprowadziłby przez miasto procesję kroczącą po żyznych odpadkach, odkopując na bok bosymi stopami oblepione robakami i czerwiami śmieci. Dzieci ganiałyby po zaułkach kulawe psy, a gdyby udało się im któregoś złapać, ukamienowałyby go, wykrzykując imię bogini. Skazanych na śmierć przestępców publicznie obdzierano by ze skóry i łamano im długie kości nóg. Potem nieszczęsne ofiary wrzucano by do dołów rojących się od padlinożernych chrząszczy i czerwonych robaków ogniowych, które pożarłyby je w ciągu jakichś czterech, pięciu dni.
Wszystko to rzecz jasna działo się przed malazańskim podbojem. Zasadniczym celem cesarza stało się uderzenie w kult D’rek. Kellanved świetnie zdawał sobie sprawę, że sercem potęgi Kartoolu jest Wielka Świątynia, a najpotężniejsi czarodzieje wyspy są kapłanami i kapłankami D’rek, wykonującymi rozkazy Półdreka. Co więcej, nie było przypadkiem, że rzeź, do której doszło nocy poprzedzającej bitwę morską i lądowanie malazańskich wojsk, kierowana przez osławionego Tancerza oraz Gburkę, władczynię szponów, pochłonęła tak wielu czarodziejów kultu, w tym również samego Półdreka. Arcykapłan Wielkiej Świątyni zdobył swą pozycję dopiero niedawno, drogą nagłego przewrotu, a jego obalonym rywalem był nie kto inny, jak Tayschrenn, podówczas nowy wielki mag cesarza.
Hellian znała owe uroczystości jedynie ze słyszenia, jako że ich urządzania zakazano, gdy tylko malazańscy okupanci przykryli wyspę imperialnym płaszczem. Mimo to często opowiadano jej o dawnych dniach chwały, gdy wyspa Kartool stała u szczytu cywilizacji.
Wszyscy się zgadzali, że za jej obecny, żałosny stan winę ponoszą Malazańczycy. Dla przygnębionych mieszkańców wyspy rzeczywiście nastała jesień. W końcu zmiażdżono nie tylko kult D’rek. Zniesiono też niewolnictwo, a doły straceń zasypano po uprzednim starannym oczyszczeniu. W mieście był nawet budynek, w którym mieszkało około dwudziestu sprowadzonych na złą drogę altruistów opiekujących się kulawymi psami.
Minęli skromną świątynię Królowej Snów. Naprzeciwko niej przycupnęła otaczana powszechną nienawiścią Świątynia Cieni. W dawnych czasach w Kartoolu uznawano tylko siedem legalnych religii, a sześć z nich podlegało kultowi D’rek. Stąd właśnie wzięła się nazwa Dzielnicy Septarchii. Soliel, Poliel, Beru, Pożoga, Kaptur i Fener. Od czasu podboju zjawili się tu następni bogowie: wyżej wymienieni, a także Dessembrae, Togg oraz Oponn. A Wielka Świątynia D’rek, choć nadal pozostawała największym gmachem w mieście, była w żałosnym stanie.
Stojący na szerokich schodach przed wejściem mężczyzna był odziany w strój malazańskiego marynarza: wyblakłe, impregnowane skóry oraz cienką, znoszoną koszulę z wystrzępionego płótna. Ciemne włosy związał sobie w opadający na plecy kucyk. Nie nosił w nich żadnych ozdób. Nieznajomy usłyszał kroki i zwrócił się w stronę nadchodzących.
Był w średnim wieku i miał zwyczajną, dobroduszną twarz, choć w jego oczach dostrzegało się osobliwy błysk.
Hellian zaczerpnęła głęboko tchu, żeby rozjaśnić zamroczony alkoholem umysł. Potem uniosła list.
– Ty to napisałeś, jak sądzę?
Mężczyzna skinął głową.
– Ty dowodzisz strażą w tej dzielnicy?
– Sierżant Hellian – przedstawiła się z uśmiechem. – Kapitan umarł w zeszłym roku z powodu zakażenia stopy. Nadal czekamy na następcę. Nieznajomy uniósł brwi w wyrazie ironii.
– Nie liczysz na awans, sierżancie? To sugeruje, że ważną cechą kapitana powinna być trzeźwość.
– Informujesz nas, że w Wielkiej Świątyni coś się dzieje – rzekła Hellian, ignorując nieuprzejmą uwagę rozmówcy.
Odwróciła się, by spojrzeć na potężny gmach. Dwuskrzydłowe drzwi były zamknięte. Zmarszczyła brwi na ten widok. W tym akurat dniu to było całkowicie bezprecedensowe.
– Mam takie wrażenie, sierżancie – potwierdził mężczyzna.
– Czy przyszedłeś tu pokłonić się D’rek? – zapytała dziewczyna. Przez spowijającą ją mgiełkę alkoholu zaczął się przebijać lekki niepokój. – Czy drzwi są zamknięte? Jak się nazywasz i skąd pochodzisz?
– Jestem Banaschar z wyspy Malaz. Przypłynęliśmy do miasta dziś rano.
Jeden z towarzyszących jej strażników chrząknął. Hellian zastanowiła się nad słowami Banaschara. Potem przyjrzała się mu nieco uważniej.
– Statkiem? O tej porze roku?
– Śpieszyliśmy się ze wszystkich sił. Sierżancie, jestem przekonany, że musimy się włamać do Wielkiej Świątyni.
– Czemu po prostu nie zapukać?
– Próbowałem – odparł Banaschar. – Nikt nie otwiera.
Hellian zawahała się.
Włamać się do Wielkiej Świątyni? Pięść utnie mi cycki i usmaży je na patelni.
– Na schodach leżą martwe pająki – odezwał się nagle Urb.
Wszyscy się odwrócili.
– Kapturze, błogosław – mruknęła Hellian. – Jest ich cała masa.
Zaciekawiona, podeszła bliżej. Banaschar podążył za nią, a po chwili to samo uczyniła reszta drużyny.
– Wyglądają na...
Potrząsnęła głową.
– Rozłożone – dokończył Banaschar. – Zgniłe. Sierżancie, weźmy się, proszę, za te drzwi.
Hellian wciąż się wahała. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Przeszyła mężczyznę nieufnym spojrzeniem.
– Napisałeś, że musimy tu dotrzeć jak najszybciej? Dlaczego? Czy jesteś akolitą D’rek? Nie wyglądasz na to. Co cię tu sprowadziło?
– Przeczucie, sierżancie. Przed wielu laty byłem kapłanem D’rek... w jakatakańskiej świątyni na wyspie Malaz.
– Przeczucie sprowadziło cię aż do Kartoolu? Masz mnie za głupią?
W oczach mężczyzny błysnął gniew.
– Widzę, że jesteś zbyt pijana, żeby poczuć zapach, który ja czuję. – Zerknął na pozostałych strażników. – Czy dzielicie niedostatki swojego sierżanta, czy może jestem w tej sprawie osamotniony?
Urb zmarszczył brwi.
– Sierżancie, uważam, że powinniśmy rozwalić te drzwi – stwierdził po chwili.
– To zrób to, do cholery!
Przyglądała się, jak jej ludzie wyważają drzwi. Hałas przyciągnął spory tłumek i Hellian zauważyła, że na jego czoło wysunęła się wysoka kobieta w szatach kapłanki, która z pewnością przyszła tu z którejś z pozostałych świątyń.
No tak. I co teraz? Kobieta patrzyła jednak tylko na Banaschara. Ten również ją zauważył i odwzajemnił spokojnie jej spojrzenie. Jego nieruchoma twarz nic nie wyrażała.
– Co ty tu robisz? – zapytała kobieta.
– Nic nie wyczułaś, wielka kapłanko? Widzę, że samozadowolenie jest chorobą, która szybko się szerzy. Kobieta przeniosła spojrzenie na rozwalających drzwi strażników.
– Co tu się stało?Prawe skrzydło drzwi w końcu pękło i przewrócono je ostatnim kopniakiem.
Hellian skinęła na Urba, nakazując mu wejść do środka. Potem podążyła za nim. Tuż za nią szedł Banaschar.
Smród był potworny. W półmroku było widać wielkie plamy krwi na ścianach, ochłapy mięsa walające się na gładzonej posadzce oraz kałuże żółci, krwi i kału, a także strzępki ubrań i kępki włosów.
Urb postawił tylko dwa kroki i stanął jak wryty, gapiąc się na to, w co wdepnął. Hellian go ominęła. Jej ręka odruchowo sięgnęła po manierkę u pasa, ale powstrzymała ją dłoń Banaschara.
– Nie tutaj – powiedział mężczyzna.
Odtrąciła go brutalnie.
– Idź do Kaptura! – warknęła.
Wyciągnęła manierkę, wyjęła zatyczkę i pociągnęła trzy szybkie łyki.
– Kapralu, idź poszukać komendanta Charla. Niech przyśle oddział, który zabezpieczy okolicę. Wyślij też wiadomość do pięści. Chcę tu zobaczyć paru magów.
– Sierżancie – sprzeciwił się Banaschar – to sprawa dla kapłanów.
– Nie bądź idiotą. – Skinęła na pozostałych strażników. – Przeszukajcie budynek. Sprawdźcie, czy ktoś ocalał...
– Wszyscy zginęli – oznajmił Banaschar. – Wielka kapłanka Królowej Snów już nas opuściła, sierżancie. Z pewnością zawiadomi wszystkie świątynie. Zaczną się dochodzenia.
– Jakie dochodzenia? – zapytała Hellian.
– Kapłańskie – odparł, krzywiąc się.
– A ty co zrobisz?
– Widziałem już wystarczająco wiele.
– Niech ci się nie zdaje, że gdzieś sobie pójdziesz – ostrzegła go, przyglądając się miejscu rzezi. – Pierwsza noc Czystej Pory w Wielkiej Świątyni. Kiedyś był to czas orgii. Wygląda na to, że zabawa wymknęła się spod kontroli. – Pociągnęła jeszcze dwa szybkie łyki. Wabiło ją błogosławione odrętwienie. – Musisz odpowiedzieć na mnóstwo pytań...
– On zniknął, sierżancie – przerwał jej Urb.
Hellian rozejrzała się wokół.
– Cholera! Czemu nie miałeś skurczybyka na oku, Urb?
Potężnie zbudowany mężczyzna rozpostarł dłonie.
– To ty z nim rozmawiałaś, sierżancie. Ja patrzyłem na tłum przed wejściem. Obok mnie nie przechodził, to pewne.
– Roześlij rysopis. Chcę, żeby go znaleziono.
Urb zmarszczył brwi.
– Hmm. Nie pamiętam, jak on wyglądał.
– Ja też nie, niech to szlag!
Hellian podeszła do miejsca, gdzie przed chwilą stał Banaschar, i przyjrzała się śladom jego stóp we krwi. Donikąd nie prowadziły. Czary. Nienawidziła czarów.
– Wiesz, co teraz słyszę, Urb?
– Nie.
– Słyszę pięść. On gwiżdże. Wiesz dlaczego?
– Nie wiem. Posłuchaj, sierżancie...
– Chodzi o patelnię, Urb. To miłe, słodkie skwierczenie bardzo go cieszy.
– Sierżancie...
– Jak myślisz, dokąd nas wyśle? Do Korelu? Tam jest naprawdę paskudnie. Albo może na Genabackis, chociaż tam trochę się uspokoiło. Może do Siedmiu Miast. – Wysączyła ostatnią kropelkę gruszkowej brandy. – Jedno jest pewne, Urb. Lepiej bierzmy się za ostrzenie mieczy.
Na ulicy rozległy się ciężkie kroki. Co najmniej sześć drużyn.
– Na okrętach nie ma zbyt wiele pająków, prawda, Urb? – Zerknęła wokół, a potem spróbowała skupić wzrok i przyjrzała się przygnębionej twarzy żołnierza. – Mam rację, tak? Powiedz, że mam rację, do cholery!
***
Około stu lat temu w potężną guldindhę uderzył piorun. Biały ogień wbił się na podobieństwo włóczni w twardziel starego drzewa, rozszczepiając szeroko pień. Poczerniałe ślady dawno już wyblakły w pustynnym słońcu, bez chwili wytchnienia palącym swymi promieniami zrobaczywiałe drewno. Płaty kory złuszczyły się i leżały teraz pod odsłoniętymi korzeniami, które owijały się wokół szczytu wzgórza niczym wielka sieć.
Pagórek – ongiś kolisty, teraz pokracznie nieregularny – dominował nad całą niecką. Wznosił się nad nią samotnie, jak wyspa ewidentnej celowości w chaotycznym, niezaplanowanym krajobrazie. Ukryta pod stertami głazów, piaszczystą ziemią i martwymi, wijącymi się korzeniami pokrywa, która zamykała ongiś komorę grobową o ścianach z kamiennych płyt, pękła i runęła w dół, przygniatając swym ogromnym ciężarem pochowane tam ciało.
Do owego ciała dotarło drżenie wywołane zbliżającymi się krokami. To była rzadkość. Coś takiego zdarzyło się może z pięć razy w ciągu niezliczonych tysiącleci. Z dawna uśpiona dusza ocknęła się, a potem osiągnęła stan intensywnego skupienia. To nie była jedna para nóg, lecz dwanaście. Intruzi weszli po stromym, kamienistym stoku i zatrzymali się wokół rozszczepionego drzewa.
Sieć osłon spowijająca istotę była splątana i wypaczona, ale jej liczne warstwy zachowały jeszcze moc. Ten, który ją uwięził, był dokładny. Stworzył rytuały o niezwykłej wytrzymałości, nakreślone krwią i karmione chaosem. Miały trwać wiecznie.
Podobne intencje świadczyły jednak o zarozumiałości, podobnie jak niedorzeczne przekonanie, że w przyszłości śmiertelnicy nie będą znali złej woli ani desperacji, że będzie ona bezpieczniejszym miejscem niż brutalna teraźniejszość, a do tego, co minęło, nikt nigdy nie zechce wracać. Dwanaścioro szczupłych przybyszy o ciałach spowitych w brudne, wystrzępione płótno, zakapturzonych głowach i twarzach ukrytych za szarymi zasłonami doskonale zdawało sobie sprawę z ryzyka wiążącego się z pochopnymi uczynkami. Niestety, intruzi znali również desperację.
Wszyscy mieli przemówić podczas zgromadzenia, w kolejności ustalonej przez pozycję rozmaitych gwiazd, planet i konstelacji. Choć na błękitnym niebie nie było ich widać, znali ich położenie. Wszyscy zajęli wyznaczone miejsca, a potem zamarli na długą chwilę w bezruchu.
– Po raz kolejny stanęliśmy w obliczu konieczności – zaczął wreszcie pierwszy z Bezimiennych. – Pojawiły się z dawna przewidywane regularności, świadczące, że wszystkie nasze wysiłki spełzły na niczym. W imię groty Mockra przywołuję rytuał uwolnienia.
Gdy padły te słowa, ukryte w kurhanie stworzenie poczuło nagłe szarpnięcie. Jego przebudzona świadomość natychmiast odnalazła swą tożsamość. Istota nazywała się Dejim Nebrahl. Narodziła się w przeddzień zagłady Pierwszego Imperium, gdy na ulicach pobliskiego miasta szalały pożary, a krzyki świadczyły o bezlitosnej rzezi. Nadeszli T’lan Imassowie.
Dejim Nebrahl, zrodzony z pełnią wiedzy, dziecko o siedmiu duszach, które wylazło, drżące i usmarowane krwią, ze stygnącego ciała matki. Dziecko. Monstrum.
T’rolbarahle były demonicznymi tworami samego Dessimbelackisa, zrodzonymi na długo przed tym, nim w umyśle cesarza ukształtowały się Mroczne Ogary. T’rolbarahle, pokraczne pomyłki, które wyeliminowano, eksterminowano na rozkaz cesarza. Krwiopijcy i ludojady, obdarzeni jednak niezwykłym sprytem, którego sam Dessimbelackis nawet sobie nie wyobrażał. Dlatego siedem t’rolbarahli zdołało wymykać się łowcom przez pewien czas, wystarczająco długi, by przekazać fragment swych dusz śmiertelnej kobiecie, owdowiałej podczas trellskich wojen i pozbawionej rodziny. Jej umysł można było zniszczyć, a ciało zamienić w żywiciela i naczynie, w M’ena Mahybe, dla d’iversa o siedmiu twarzach, małego t’rolbarahla, który dorastał w niej szybko.
Dejim narodził się nocą pełną grozy. Gdyby T’lan Imassowie go znaleźli, nie wahaliby się ani chwili. Wyrwaliby z ciała siedem demonicznych dusz i związaliby je w wiecznym bólu, by moc wyciekała z nich stopniowo, karmiąc rzucających kości T’lanów w ich nieustannych wojnach z Jaghutami.
Ale Dejimowi Nebrahlowi udało się uciec. Jego moc rosła, gdy żerował co noc na zgliszczach Pierwszego Imperium. Zawsze się ukrywał, również przed garstką jednopochwyconych i d’iversów, którzy ocaleli z Wielkiej Rzezi, gdyż nawet oni nie tolerowaliby jego istnienia. Pożarł niektórych z nich, gdyż był od nich sprytniejszy i szybszy. Gdyby tylko Deragoth nie wpadły na jego ślad...
Mroczne Ogary miały w owych czasach pana, sprytnego pana, mistrza czarodziejskich pułapek, który, gdy postanowił coś zrobić, nigdy nie dawał za wygraną.
Wystarczył jeden błąd i Dejim utracił wolność. Kolejne więzy odebrały mu nawet świadomość, a wraz z nią wszelkie poczucie, że kiedyś było... inaczej.
Ale teraz ją odzyskał.
– Na południowy zachód od Raraku znajduje się równina – odezwała się druga z Bezimiennych, kobieta. – Ciągnie się ona na wiele mil we wszystkie strony, ogromna i płaska. Gdy wiatr zdmuchnie piasek, odsłania skorupy milionów garnków. Przejść tę równinę boso znaczy zostawić na niej ślad krwi. W tym obrazie można dostrzec pewne bezwzględne prawdy. Na drodze wyjścia z barbarzyństwa... trzeba rozbić niektóre naczynia. A wędrowiec musi zapłacić daninę krwi. Mocą groty Telas przywołuję rytuał uwolnienia.
Dejim Nebrahl odzyskał poczucie ciała. Czuł przygniecione mięśnie, przeciążone kości, ostry żwir, przemieszczający się pod spodem piasek, spoczywający na nim ogromny ciężar. Cierpiał.
– My stworzyliśmy ten dylemat – oznajmił trzeci kapłan – i my musimy podjąć kroki zmierzające do jego rozwiązania. Temu światu, i wszystkim światom, które leżą poza nim, zagraża chaos. W morzach rzeczywistości można znaleźć niezliczone warstwy. Jeden byt płynie po powierzchni drugiego. Chaos może je zaburzyć sztormami, pływami i nieprzewidywalnymi prądami morskimi, wywołując straszliwy tumult. Wybraliśmy jeden z tych prądów, potworną, niepohamowaną siłę, i postanowiliśmy stać się jej przewodnikami, kierować jej kursem niepostrzeżenie i bez żadnych konkurentów. Naszym zamiarem jest użyć jednej siły przeciwko drugiej i doprowadzić do ich wzajemnego unicestwienia. Bierzemy na siebie wielką odpowiedzialność, ale jedyna nadzieja na sukces leży w nas, w tym, co zamierzamy dzisiaj uczynić. W imię groty Denul przywołuję rytuał uwolnienia.
Ból, który dotąd czuł Dejim, ustąpił. D’ivers nadal był uwięziony i nie mógł się poruszyć, ale czuł, że jego ciało zdrowieje.
– Musimy wyrazić żal z powodu nadchodzącej śmierci honorowego sługi – oznajmił czwarty Bezimienny. – Niestety, nasza żałoba musi trwać krótko i w związku z tym nie będzie godna nieszczęsnej ofiary. Rzecz jasna, nie jest to dla nas jedyny powód do żalu. Ufam, że wszyscy pogodziliśmy się już z tym drugim, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj. W imię groty D’riss przywołuję rytuał uwolnienia.
Siedem dusz Dejima Nebrahla oddzieliło się od siebie. Był d’iversem, ale również czymś znacznie więcej. Nie był siedmioma, które są jednym – choć to również można było uznać za prawdę – lecz siedmioma odrębnymi tożsamościami, niezależnymi, ale połączonymi nierozerwalną więzią.
– Nie rozumiemy jeszcze wszystkich aspektów czekającej nas próby – rzekła piąta Bezimienna, która była kapłanką – i dlatego nasi nieobecni kuzyni nie mogą zaprzestać poszukiwań. Nie wolno nam nie doceniać Tronu Cienia. On zgromadził zbyt wielką wiedzę. O Azath, a być może również o nas. Nie jest jeszcze naszym wrogiem, ale to nie czyni zeń sojusznika. On mnie... niepokoi. Chciałabym, żebyśmy przy najbliższej okazji zanegowali jego istnienie, choć zdaję sobie sprawę, że tylko mniejszość wyznawców naszego kultu podziela tę opinię. Któż jednak mógłby lepiej ode mnie zdawać sobie sprawę z wpływu Królestwa Cienia i jego nowego władcy? W imię groty Meanas przywołuję rytuał uwolnienia.
Dejim uświadomił sobie moc swych cieni, siedmiu zrodzonych zeń oszustów, czekających dla niego w zasadzce podczas niezbędnych łowów, które dostarczały mu pożywienia, a także wiele przyjemności, znacznie wykraczającej poza pełen brzuch i świeżą, ciepłą krew w żyłach. Łowy zapewniały... dominację, a dominacja była najwyższą rozkoszą.
– Wszystko, co dzieje się w królestwie śmiertelników, nadaje kształt gruntowi, po którym kroczą bogowie – zaczęła szósta z Bezimiennych. Miała niezwykły, nieziemski akcent. – Dlatego ich kroki nigdy nie mogą być pewne. Nam przypada w udziale zadanie przygotowania gruntu, wykopania głębokich, śmiercionośnych dołów, zastawienia pułapek i sideł. To Bezimienni je ukształtują, albowiem jesteśmy dłońmi Azath, wyrazicielami jej woli. Naszym zadaniem jest dopilnowanie, by wszystko pozostało na swoim miejscu, uzdrowienie tego, co rozerwano, doprowadzenie do unicestwienia albo wiecznego uwięzienia naszych wrogów. Nie zawiedziemy. Wzywam moc Strzaskanej Groty, Kurald Emurlahn, i przywołuję rytuał uwolnienia.
Na świecie istniały szczególnie dogodne, fragmentaryczne ścieżki i Dejim nieraz robił z nich dobry użytek. Będzie korzystał z nich znowu. Już niedługo.
– Barghastowie, Trellowie, Tartheno Toblakai – odezwał się basem siódmy kapłan. – To są ocalałe strużki krwi Imassów, bez względu na wszelkie zapewnienia o czystości. Podobne zapewnienia są wymysłem, ale wymysły również mają swój cel. Pozwalają odróżniać się od innych, zmieniają kierunek drogi pokonanej w minionych czasach i drogi, która ma być pokonana w przyszłości. Nadają kształt godłom na sztandarach we wszystkich wojnach i w ten sposób usprawiedliwiają rzeź. Ich celem jest potwierdzenie dogodnych kłamstw. Mocą groty Tellann przywołuję rytuał uwolnienia.
W sercu zapłonął ogień, nagły werbel życia. Zimne ciało stało się ciepłe.
– W mroku kryją się zamarznięte światy – rozległ się ochrypły głos ósmego Bezimiennego – a wraz z nimi ukrywa się tajemnica śmierci. Jest ona jedyna w swoim rodzaju. Śmierć zjawia się jako wiedza. Uświadomienie sobie, zrozumienie, akceptacja. Jest tylko tym, niczym więcej i niczym mniej. Nadejdzie czas, być może już wkrótce, gdy śmierć odkryje własne oblicze, jego niezliczone aspekty, i narodzi się coś nowego. W imię Groty Kaptura przywołuję rytuał uwolnienia.
Śmierć. Ukradł mu ją pan Mrocznych Ogarów. Być może była ona czymś, czego należało pragnąć. Ale jeszcze nie w tej chwili. Dziewiąty kapłan zaczął z cichym, melodyjnym śmiechem:
– Gdzie wszystko się zaczęło, tam na końcu wróci. W imię Kurald Galain, Groty Prawdziwej Ciemności, przywołuję rytuał uwolnienia.
– I mocą Rashan – wysyczał z niecierpliwością dziesiąty Bezimienny – przywołuję rytuał uwolnienia! Dziewiąty kapłan znowu się roześmiał.
– Gwiazdy krążą po swych łukach – oznajmił jedenasty Bezimienny – a napięcie narasta. We wszystkim, co czynimy, jest sprawiedliwość. W imię groty Thyrllan przywołuję rytuał uwolnienia.
Wszyscy czekali, aż przemówi dwunasta Bezimienna. Ona jednak nie powiedziała nic. Wyciągnęła tylko szczupłą, rdzawoczerwoną, pokrytą łuskami dłoń, która z całą pewnością nie była ludzka.
Dejim Nebrahl wyczuł czyjąś obecność. Zimną, bezwzględną inteligencję, przesączającą się do niego z góry. Nagle d’iversa ogarnął strach.
– Słyszysz mnie, t’rolbarahlu?
Tak.
– Uwolnimy cię, ale musisz za to zapłacić. Jeśli odmówisz zapłaty, odeślemy cię z powrotem w ciemność i zapomnienie.
Strach przerodził się w przerażenie.
Jakiej zapłaty żądacie?
– Zgadzasz się?
Tak.
Wyjaśniła mu, czego od niego oczekują. To wydawało się proste. Nieskomplikowane zadanie, które łatwo będzie wykonać. Dejim Nebrahl poczuł ulgę. To nie potrwa długo. W końcu ofiary nie były daleko. Gdy już d’ivers to zrobi, uwolni się od wszelkich zobowiązań i będzie miał wolną rękę.
Dwunasta i ostatnia Bezimienna, znana ongiś jako Siostra Złośliwość, opuściła dłoń. Wiedziała, że z dwanaściorga obecnych ona jedna przeżyje uwolnienie srogiego demona. Albowiem Dejim Nebrahl będzie głodny. To było niefortunne i równie niefortunna będzie trwoga, jaką pozostali poczują na widok jej ucieczki na krótko przed atakiem t’rolbarahla.
Rzecz jasna, miała swoje powody. Pierwszy i najważniejszy z nich wyglądał tak, że pragnęła zachować życie, przynajmniej jeszcze przez pewien czas. A inne powody były wyłącznie jej sprawą.
– W imię groty Starvald Demelain przywołuję rytuał uwolnienia – rzekła.
Z jej słów zrodziła się przenikająca przez uschnięty korzeń drzewa, przez kamień i piasek, rozpuszczająca kolejne osłony moc entropii, znana światu jako otataral.
Dejim Nebrahl wydostał się do świata żywych.
Jedenaścioro Bezimiennych zaczęło odmawiać ostatnie modlitwy. Większość nie zdążyła ich dokończyć.
***
Wytatuowany wojownik, siedzący ze skrzyżowanymi nogami w pewnej odległości od ogniska, uniósł głowę, słysząc dobiegające z dali krzyki. Spojrzał na południe i zobaczył smoka, który wzniósł się ciężko nad widoczne na horyzoncie wzgórza. Jego cętkowane łuski błyszczały w słabnącym świetle zachodzącego słońca. Wojownik zmarszczył brwi, patrząc, jak bestia wznosi się coraz wyżej.
– Suka – mruknął. – Powinienem był się domyślić. Usiadł z powrotem. Krzyki już cichły. Coraz dłuższe cienie rzucane przez skalne wyniosłości wokół jego obozu wydały mu się nagle nieprzyjemne, gęste i brudne.
Taralack Veed, gralski wojownik, ostatni z krwi Erothów, zebrał w ustach porcję flegmy i splunął na lewą dłoń, splótł ręce i rozsmarował ją równomiernie, a potem wygładził czarne, zaczesane do tyłu włosy wystudiowanym gestem, który sprawił, że masa obsiadających je much zerwała się do lotu. Wkrótce jednak wróciły na miejsce.
Po pewnym czasie Taralack wyczuł, że stworzenie się nasyciło i ruszyło w drogę. Zgasił ognisko moczem, zebrał broń i podążył śladem demona.
***
Skupisko nędznych chat przy skrzyżowaniu dróg miało osiemnastu mieszkańców. Trasa biegnąca równolegle do brzegu morza zwała się Traktem Tapurskim. Trzy dni drogi na północ stąd leżało miasto Ahol Tapur. Druga droga, niewiele więcej niż pokryta koleinami ścieżka, przecinała góry Path’Apur, położone daleko od brzegu, a potem biegła na wschód, przez kolejne dwa dni podróży, mijając ten przysiółek, aż wreszcie docierała do traktu przybrzeżnego nad Morzem Otataralowym.
Przed czterema stuleciami była tu kwitnąca wioska. Ciągnącą się na południe od niej serię wzgórz porastały drzewa o twardym drewnie i charakterystycznych, pierzastych liściach. Obecnie wyginęły już one na całym subkontynencie Siedmiu Miast. Ich drewno świetnie się nadawało do rzeźbienia sarkofagów i osada słynęła z ich produkcji w miastach tak dalekich, jak Hissar na południu, Karashimesh na zachodzie oraz Ehrlitan na południowym zachodzie. Interes umarł razem z ostatnim drzewem. Roślinność zniknęła w żołądkach kóz, a górną warstwę gleby porwał wiatr. Wystarczyło jedno pokolenie, by wioska osiągnęła obecny, żałosny stan.
Osiemnaścioro jej obecnych mieszkańców utrzymywało się z karawan – zaopatrywało je w wodę, naprawiało uprzęże i tak dalej – ale popyt na te usługi był coraz mniejszy. Przed dwoma laty przejeżdżał tędy malazański urzędnik, mamroczący coś o nowym, biegnącym na podwyższeniu trakcie oraz o garnizonie, ale powodem tych planów był nielegalny handel surowym otataralem, który od tego czasu znacznie się zmniejszył dzięki innym imperialnym wysiłkom.
Niedawny bunt ledwie dotarł do świadomości mieszkańców. Słyszeli jedynie pogłoski, czasami przynoszone tu przez posłańców albo banitów. Obecnie jednak nawet oni nie odwiedzali już przysiółka. Tak czy inaczej, bunty były dla innych.
Dlatego szybko zauważono pięć postaci, które niedługo po południu wyłoniły się zza najbliższego wzniesienia na prowadzącym w głąb lądu trakcie. Wkrótce wiadomość dotarła do nominalnego przywódcy społeczności, kowala nazwiskiem Barathol Mekhar. Był on jedynym mieszkańcem przysiółka, który się tu nie urodził. O jego przeszłości nie wiedziano zbyt wiele, pomijając to, co oczywiste: jego czarna, niemal onyksowa skóra świadczyła, że pochodzi z plemienia mieszkającego w południowo-zachodniej części subkontynentu, setki, być może tysiące mil stąd. Spiralne tatuaże na policzkach sugerowały, że jest wojownikiem, podobnie jak sieć blizn na dłoniach i przedramionach. Znano go jako małomównego człowieka, niemającego żadnych poglądów – a przynajmniej niewyrażającego ich głośno – co czyniło go dobrym kandydatem na nieoficjalnego przywódcę przysiółka.
Barathol Mekhar wyszedł na jedyną ulicę osady i ruszył ku jej granicy. Podążała za nim garstka dorosłych mieszkańców, którzy nie wyzbyli się jeszcze ciekawości. Budynki po obu stronach drogi popadły w ruinę – dachy były zapadnięte, ściany się osypywały, a u ich podstaw gromadziły się sterty piasku. W odległości około sześćdziesięciu kroków przystanęło pięć postaci. Zamarły w całkowitym bezruchu, tylko ich wystrzępione futra falowały na wietrze. Dwie miały włócznie, a pozostałe trzy dźwigały na plecach długie, dwuręczne miecze. Wydawało się, że niektórym z nich brakuje kończyn.
Wzrok Barathola nie był już tak dobry jak kiedyś. Mimo to...
– Jhelim, Filiad, idźcie do kuźni. Powoli, nie biegiem. Za zasłoną stoi kufer. Jest zamknięty na klucz. Wyłamcie zamek. Wyjmijcie topór, tarczę, rękawice i hełm. Mniejsza z kolczugą. Nie ma na nią czasu. Ruszajcie.
Barathol mieszkał wśród nich już od jedenastu lat i przez cały ten czas nigdy nie wypowiedział na raz tak wielu słów. Jhelim i Filiad wbili zdumione spojrzenia w szerokie plecy kowala. Nagle ich trzewia wypełnił strach. Odwrócili się i ruszyli w stronę kuźni, stawiając sztywne, przesadnie długie kroki.
– To bandyci – wyszeptał Kulat, pasterz, który przed siedmiu laty zarżnął swoją ostatnią kozę, żeby kupić od karawany butelkę trunku, i od tego czasu nie robił absolutnie nic. – Może chodzi im tylko o wodę. Nie mamy nic innego.
Gdy mówił, okrągłe kamyki, które trzymał w ustach, postukiwały.
– Nie chodzi im o wodę – zaprzeczył Barathol. – Idźcie poszukać jakiejś broni. Czegokolwiek. Albo nie. Idźcie do chat i nie wychodźcie z nich.
– Na co czekają? – zapytał Kulat, gdy pozostali się rozpierzchli.
– Nie wiem – przyznał kowal.
– Nigdy jeszcze nie widziałem takiego plemienia. – Pasterz possał przez chwilę kamyki. – Te futra – dodał. – Czy nie jest za gorąco, żeby je nosić? I te kościane hełmy...
– Są z kości? Masz lepsze oczy ode mnie, Kulat.
– Tylko one są jeszcze w porządku, Barathol. Krępe skurczybyki, co? Poznajesz to plemię?
Kowal skinął głową. Usłyszał ciężkie dyszenie Jhelima i Filiada, którzy biegli w jego stronę.
– Tak mi się zdaje – odpowiedział na pytanie Kulata.
– Będą kłopoty?
Pojawił się Jhelim, zgięty pod ciężarem dwuręcznego topora. Drzewce broni było okute żelazem, z obciążonej gałki zwisała pętla z łańcucha, a areńska stal obu ostrz błyszczała srebrzyście w słońcu. Broń wieńczył potrójny dziób, zaostrzony niczym grot bełtu. Młodzieniec gapił się na broń, jakby była berłem poprzedniego cesarza.
Obok Jhelima zatrzymał się Filiad, który przyniósł żelazne łuskowe rękawice, okrągłą tarczę oraz hełm z naszyjnikiem i zasłoną kratową.
Barathol włożył rękawice. Łuski osłaniały całe przedramiona, były zakończone poruszającą się na zawiasach nałokcicą. Dolną stronę zarękawia tworzyły pojedyncze żelazne pręty, czarne i poszczerbione. Biegły od nadgarstków aż po łokcie. Mężczyzna wziął w ręce hełm i skrzywił się ze złością.
– Zapomnieliście o wyściółce. – Oddał hełm Filiadowi. – Daj mi tarczę. Przytrocz mi ją do cholernego ramienia, Filiad. Ciaśniej. Teraz dobrze.
Kowal sięgnął po topór. Jhelim wykorzystał obie ręce i całą swą siłę, unosząc oręż wystarczająco wysoko, żeby Barathol mógł wsunąć prawą rękę w pętlę. Następnie owinął sobie dwukrotnie nadgarstek łańcuchem, zacisnął dłoń na drzewcu i na pozór bez wysiłku wziął broń z rąk Jhelima.
– Zmiatajcie stąd – rozkazał obu mężczyznom.
Kulat został na miejscu.
– Idą do nas, Barathol.
Kowal nie odrywał spojrzenia od nieznajomych.
– Nie jestem aż tak bardzo ślepy, starcze.
– Musisz być ślepy, skoro tu stoisz. Mówisz, że znasz to plemię? Może przyszli po ciebie? Czy to jakaś stara wendeta?
– Niewykluczone – przyznał Barathol. – W takim przypadku nie powinno wam nic grozić. Jak już mnie załatwią, to sobie pójdą.
– Skąd masz pewność?
– Nie mam. – Barathol uniósł topór, trzymając go w gotowości. – Z T’lan Imassami nigdy nic nie wiadomo.