Łotr - Trudi Canavan

Kopanie leżącego w głowę

Autor: Bartosz 'Boratek' KrawczyK

Łotr - Trudi Canavan
Literatura fantasy jest bezwartościowa. To najczęściej produkt grafomańskiej manii osób, które mając za dużo wolnego czasu, uległy wyobrażeniu, że mają "talent" i potrafią "ciekawie opowiadać". Chyba co najwyżej dowcipy u cioci na imieninach. Literatura fantasy nie przedstawia żadnej wartości poznawczej oraz nie może rozwijać w czytelnikach znajomości języka, ponieważ autor takich utworów językiem posługiwać się nie umie. Krótko mówiąc, fantasy to bajki dla nierozgarniętych dzieci, które z racji daty urodzenia uczęszczają do gimnazjum, szkoły średniej, ba, nawet studiują, ale intelektualnie i emocjonalnie znajdują się na poziomie podstawówki.

Podoba się? Trudno mi się to pisało. A taki był sąd o literaturze fantasy mojej polonistki w szkole średniej – chociaż ona wyraziła się na ten temat z większym taktem. Ale przypomniałem sobie opinię mojej szanownej nauczycielki po lekturze drugiego tomu Trylogii Zdrajcy Trudi Canavan. Jestem przekonany, że moja polonistka nie czytała książek Canavan (nie dałaby rady), ale gdyby przebrnęła choćby przez jedną, choćby przez pół jednej – zorganizowałaby krucjatę przeciwko fantasy. Taką fanatyczną, bez litości, z pianą na ustach, krwią na rękach, z mieczem w garści i obłędem w oczach. A ja stałbym w drugim szeregu. (Aczkolwiek zaznaczam, że kilku autorów bym oszczędził).

Po pierwsze: dlaczego do, diabła rogatego, to jest takie długie? Prawie 560 stron. Pierwszy tom (Misja Ambasadora) miał podobne wymiary, a trzeci pewnie będzie nie mniejszy. Tym gorzej, i to po drugie, że w Łotrze nic nie ma. Po lekturze tej książki oczy raczej nie rozbolą od czytania, najwyżej palce od przewracania stron (albo plecy od dźwigania). Wzrok prześlizguje się po literach jak mydło po posadzce publicznych natrysków. Albo inaczej: to mydło jest w płynie i przecieka przez palce.

Dlaczegóż to?! Zakrzykniesz tak pewnie, Czytelniku. No dobrze, niby dostajemy ciąg dalszy Misji Ambasadora, czyli Lorkin, leczy Zdrajców w ich podziemnym państwie, ale nie może iść do łóżka z kim chce, Sonea szuka Skellina, ale ma z tym ciągle problemy, a Dannyl mający wyraźne odchyły od tak zwanej heteroseksualnej normy szuka czegoś na pustkowiu. I są jeszcze dwie dziewoje, które uczą się na Uniwersytecie, jak się robi hokus-pokus, więc w związku z tym rozważają dylematy w rodzaju: czy w przyszłym roku wybrać magię bojową, czy alchemię, czy lecznictwo, i czy on/ona mnie kocha. Tyle.

No to skąd te 560 stron, zapyta ktoś przytomnie? Ano wzięły się, proszę Państwa, stąd, że Canavan źle pisze. Mam na myśli zupełnie niepotrzebne wypychanie akapitów zdaniami, które niby mają rozjaśnić przebieg akcji, a bardzo skutecznie go zaciemniają. Chodzi mi też o koszmarnie długie, nieciekawe i zupełnie bez sensu wstawione dialogi. Rozmowy między postaciami wyglądają tak, jakby dwóch znajomych rozmawiało w obecności trzeciego o filmie, którego tamten nie widział. I ta dwójka zaśmiewa się do rozpuku, w przerwach pytając tego trzeciego z niedowierzaniem: "no co ty, nie wiedziałeś tego?!". Czytelnik poczuje się przy czymś takim, jakby ktoś robił go w balona – bo, zaraz, moment, ja tu poświęcam swój cenny czas (i pieniądze, 44,90 to przecież nie byle co), a dostaję książkę wypchaną watą i pakułami? I jeszcze nic z tego nie mam, bo mi się ta wata ciągnie i skończyć nie chce? Czy ktoś mnie obraża?

Przykład? Przez długi, długi czas nic się nie dzieje (to po trzecie). Dosłownie nic. Bohaterowie sobie chodzą, gadają, wspominają, wiodą niezobowiązujące rozmowy na temat magicznych kamieni, świadomego macierzyństwa albo trudnej sytuacji społecznej w państwie Zdrajców, Azylu, ale nic się nie dzieje. Ani jednego trupa, ani jednej sceny łóżkowej, nikt nikomu nie podłożył świni, nogi, noża, czegokolwiek, żeby ktoś musiał się wykazać. Wiem, okazuję się krwiożerczym chamem, któremu w głowie tylko panienki, bicie po twarzy i zalewanie nerek alkoholem, ale litości! Książka zatytułowana Łotr jest opisem nudnego życia ministrantów, którzy boją się powiedzieć "kurde". (Wszystkich ministrantów, którzy to czytają, bardzo przepraszam, sam też służyłem do mszy).

Bohaterowie, czyli "po czwarte". Ta książka jest jak archiwum państwowe. Tony papieru, sterylna cisza i czystość. Tych postaci nie ma. Są tylko ich imiona, literki. Nikt nie ma przeszłości, przyszłości, marzeń, uczuć, AIDS, nawet koloru włosów, oczu czy bielizny. Lorkin, Sonea, Dannyl, Derryl, Tyvara i inni (swoją drogą te imiona są strasznie pretensjonalne, na siłę wymyślone): ja ich nie znam, chociaż spędziłem z nimi kilka dobrych godzin. Pamiętacie bohaterów Invocato Tomaszewskiej albo Biowindyka z Windykatorów? Nawet ten wariat z Pierwszego kroku miał swoją twarz. Ba, kto nie pamięta bohaterów Dragonlance, Forgotten Realms, Świata Dysku, kto nie pamięta Geralta, Wędrowycza, no dobra, nawet Conana i Gandalfa. Z nimi można by iść na piwo i pogadać "o życiu". Albo coś przeżyć. Z bohaterami Canavan nie można, bo się nie czuje, że ktoś taki mógłby istnieć. Jest tylko papier.

A jest w tej książce coś dobrego? Jakiś promyczek, który przebije się przez zwały dymów nad pobojowiskiem i stosami (przypominam, że to krucjata)? Nie. Bo motyw społeczności matriarchalnej jest oklepany do bólu. Przypominam Trylogię o Drizzcie (ha, kto nie pamięta Drizzta?). Wątki homoseksualne także są już banalne (kobiety-żołnierki u Ziemiańskiego były bez porównania lepiej opisane), a teksty o świadomym macierzyństwie brzmią trochę żenująco. Można by napisać, że jedyne, co jest godne podziwu u Canavan, to pracowitość. Tak, bo pisać już drugą trylogię z książkami po 600 stron każda, to jednak nie każdemu by się chciało. Więc pracowitość. I tylko tyle.

Zatem, Drogi Czytelniku, jeśli chcesz czytać literaturę fantasy, tudzież SF, to wróć do lektur, o których wspomniałem mimochodem, nawiasowo i dla kontrastu. I dorzuć Lema, Dukaja, George’a Herberta, Orsona Carda i Alicję w Krainie Czarów. A Trudi Canavan się nie zajmuj, bo szkoda Twojego czasu.