Letni deszcz. Sztylet

Prolog

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Letni deszcz. Sztylet
Wiedźma wiedziała, że zaraz przyjdą ją zabić.
Wojownicy Warka dokonali tak wiele, by wydobyć się z Przychytrza. Z resztek sprzętów i nadpalonych desek, wyrzuconych przez fale, zdołali sklecić łodzie i spuścili je na wodę. Kilka dni płynęli potem pod rozpalonym słońcem, mimo wycieńczenia szczęśliwi, gdyż już widzieli siebie na ojczystym brzegu, witanych w chwale – wszak powracali z kniaziem, wydobywszy go z najdotkliwszej opresji. Wicher popychał ich ku Sinoborzu i czuli na wargach, spieczonych od pragnienia, smak biesiadnego wina. Przekonywali się w myślach, że w niczym nie zawinili przeciwko bogom, a zamysły Warka, choćby najbardziej wszeteczne, dogorywały wraz z nim. Bo władca Sinoborza wciąż kołatał się pomiędzy życiem a śmiercią, kojony troskliwymi naparami przez kapłana. Wojownicy z rzadka spoglądali ku niemu. Pozostawiali tę sprawę bogom.
Sztorm ogarnął ich bez ostrzeżenia. Tak się czasami zdarza.
Spośród siedmiu łodzi, które wyruszyły z Przychytrza, tylko dwie uderzyły w kamienny brzeg. Ludzie ratowali się na oślep, płynąc pomiędzy ościeniami skał, które wypryskiwały ponad powierzchnię w bryzgach piany. Wiedźma nie pamiętała, jakim sposobem drużynnicy zdołali wydobyć z kipieli nie tylko Warka, ale również jeńców. Ocknęła się na plaży z ustami pełnymi żwiru.
– Wciąż dycha, ścierwo! – Ktoś uderzył ją w twarz.
Zbiegun, heretycki kapłan Kei Kaella, kołysał się nad nią, przykucnąwszy na piętach.
– Pij! – Siłą rozwarł jej szczęki i wlał w usta kilka kropel mlecznego naparu.
Piekący ból natychmiast rozlał się w gardle i spłynął falą w dół ciała. Wzdrygnęła się.
– Jesteście pewni, wasza wielebność? – dobiegł ją jeszcze głos drużynnika. – Nie lepiej ubić?
Odpowiedź zagubiła się wśród cierpienia, bo jad prędko wnikał w żyły. Podnieśli ją, wykręcili ręce. Ktoś krzyczał, lecz słowa uciekały już, rozmywały się w jasne strugi konających żmijów, kiedy wojownicy Warka zbierali z jałowej plaży trupy towarzyszy.
Ocknęła się na lodowatej metalowej powierzchni. Deszcz wciąż zacinał. Huczało rozjuszone morze.
Kapłan wychylił się ku wiedźmie, pomiędzy prętami klatki nabrał w dłoń kłąb włosów i szarpnięciem poderwał jej głowę.
– Będziesz dla mnie śniła – wyszeptał; w jego konwulsyjnie wykrzywionej twarzy pobłyskiwały wielkie, końskie zęby. – Wyśnisz dla mnie wolność. Sięgniesz poprzez Wewnętrzne Morze i wezwiesz pomoc. Tak właśnie zrobisz albo zdechniesz. A oni wraz z tobą.
Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem i w kącie klatki spostrzegła obu zwajeckich kniaziów, okrytych ciemnym łachmanem płaszcza. Czarnywilk zwiesił łeb, lecz spomiędzy skołtunionych włosów lśniły jego przemyślne, wiedzące oczy. Uważaj, dziewczyno, wołały. Sztorm ich pokonał, więc chcą dzisiaj zabijać.
Suchywilk leżał nieruchomo. Mogłaby go wziąć za topielca, lecz w sinych, uchylonych wargach kołatał się jeszcze dech. Mimowolnie wspomniała wojownika, który zastąpił jej drogę na Książęcym Trakcie w Spichrzy – połyskliwy szłom, huczący śmiech i ramiona tak pewne, jakby mógł toporem rozrąbać słońce. Nie rozpoznawała go w tym steranym starcu. Nie był już nawet kniaziem. Choćby zdołał jakąś bezprzykładną, baśniową sztuczką wydobyć się z niewoli, nikt go nie przyjmie na pokład, kiedy smocze łodzie wyruszą na południe przeciwko Wężymordowi i całej potędze Pomortu. Wojownicy nie podążą za kaleką, choćby najbardziej znamienitym. Ręka, która nie może utrzymać miecza, nie dzierży władzy. Tak zawsze było, tak i pozostanie.
– Podciągajcie! – Kapłan się cofnął.
Zaskrzypiał łańcuch i klatka zakołysała się gwałtownie. Wiedźma skuliła się, kiedy czterech rosłych wojowników zamocowało jej więzienie na masywnej żelaznej sztabie, przecinającej łuk na wpół zapadniętej bramy.
Co tu kiedyś było? – pomyślała machinalnie. Dzwonnica? Krużganek?
– Nie zaczerpniesz mocy z ziemi. – Zbiegun przypatrywał się jej z nienawiścią. – Ani z kamienia, ani z trawy, ani z żadnej żyjącej istoty. Bez mojego pozwoleństwa nie zakosztujesz kropli wody ni okruszyny chleba, a wszystko, co dostaniesz, dostaniesz z mojej łaski. Póki nie ulegniesz. Póki nie zawołasz dla mnie poprzez morze.
Przycisnęła mocniej policzek do żelaznej posadzki, lecz nie zamknęła oczu: jawnie okazywane lekceważenie mogłoby go rozwścieczyć, a gniew Zbieguna zwykle sprowadzał razy nie tylko na nią, ale i na obu Zwajców. Poza tym chciała, żeby wierzył w jej opór, choć prawda była zupełnie inna. W rzeczywistości nie pozostały jej żadne moce. Sprzeniewierzyła się zwierzołakowi i nagięła jego wolę, a on ją opuścił. Reszty dopełnił sam Zbiegun, pojąc ją sokiem źródła Ilv.
Nie rozumiał natury mocy. Usiłował okiełznać wiedźmę – wszak służki bogini czyniły tak nieraz – lecz nie znał rytuałów ni korczyw, jakimi pojono wołwy w ciemnych salach pod przybytkiem Kei Kaella. Tymczasem woda ze źródła Ilv nie wspomagała magii i nie wyostrzała wzroku. Nie, woda ze źródła Ilv, na dobre skalana pragnieniem Zird Zekruna, który poważył się zgasić skrzydlate węże nieba, niosła jedynie pustkę i zagładę wszelkiej mocy.
Nie przyznała się do tego nawet przed Czarnywilkiem, choć teraz, kiedy zamknięto ich na przestrzeni długiej na pięć łokci i szerokiej na cztery, znacznie trudniej przyszło jej zachować tajemnicę. Bo siwowłosy Zwajca nie prosił i nie obciążał jej swą rozpaczą. Czasami jednak, kiedy wiatr cichł i słońce ogrzewało ich nieco, wyczuwała jego tęsknotę. Marzył o żegludze, o cudownym powrocie na wyspy, gdzie ziomkowie powitają ich winem i pieśnią, a Iskra mieczami wyrąbie drogę poprzez wrogów. I gdy podsuwał wiedźmie okruchy zeschłego chleba i ptasie jajka, miała wrażenie, jakby karmił nie ją, ale własną nadzieję.
Wkrótce okazało się, że na próżno.
Wyspa, na którą rzucił ich sztorm, wygrażała niebu nagimi bladożółtymi skałami. Biło na niej źródło, czyste i słodkie, lecz wojownicy Warka nie znaleźli tu nic, prócz zdziczałych kóz, które ogałacały ziemię z wszelkich roślin, pozostawiając za sobą nagie, wyschnięte kikuty krzewów. O dawnych mieszkańcach przypominały zaledwie resztki warowni, niszczejące na skałach nad zatoką, i właśnie w nich Sinoborzanie znaleźli schronienie.
Ściany zdążyły zatracić pierwotny kształt. Wichry i piasek starły zdobienia i rzeźby, jakimi zwykle przyozdabiano bramy. Drewno spróchniało. Spoglądając pomiędzy prętami klatki, wiedźma nic nie umiała wywieszczyć o ludziach, którzy przed wiekiem pieczołowicie wygładzili kamienie i spoili je zaprawą, żeby wznieść sobie mieszkanie pośrodku pustkowia. W zasadzie nie miało to znaczenia, gdyż po tym, jak Zird Zekrun objawił się pośrodku Wewnętrznego Morza, wiele rzeczy zmieniło się wśród wodnego przestworu. Ludy jakoby cofnęły się i skurczyły w sobie, umykając przed furią boga.
Wicher kołysał jej więzieniem, żelazne ogniwa skrzypiały szydliwie, strażnik kamieniami odpędzał morskie ptaki. Z każdym poruszeniem klatki myśli rozpierzchały się i wiedźmie zwidywały się kości i kruki: w jej stronach czasami wieszano przeklętnice w żelaznych klatkach i pozostawiano na rozstajnych drogach na śmierć.
Śmierć zresztą pulsowała wszędzie wokół. Sok źródła Ilv jedynie wyostrzał jej zapach. Nabrzmiewała w poczerniałym kikucie ramienia Suchywilka i w spieczonych gorączką wargach jego kuzyna. Stała u posłania Warka, kiedy heretycki kapłan kruszył jego wolę, i biegła wraz z drużynnikami po skałach, gdy w odległych kształtach albatrosów upatrywali okrętów.
A teraz szła ku niej z pięcioma sinoborskimi wojownikami. Nieśli wygrzebane z ruin przerdzewiałe pręty: żelazo miało na północy swą cenę, lecz tego miejsca nigdy nie splądrowano i niejeden Sinoborzanin wydobył z rumowiska kielich albo łańcuch, który wił się i srebrzył w palcach jak gładkołuska żmijka. To również ich przerażało. Wojownicy nie zostawiają za plecami skarbów. Owszem, Przychytrze upadło wraz z agonią flagellantów, lecz tutaj groza wydawała się znacznie bardziej przejmująca, bo nieznana. Nie umieli zgadnąć, co strawiło ludzi, którzy przed nimi stąpali po kamiennych posadzkach warowni – zaraza, napad czy gniew Zird Zekruna. Ostrząc miecze, codziennie przesuwali wzdłuż głowni przeczuwane niebezpieczeństwa i nieruchomieli, pokonani przez to, co jeszcze nie nadeszło. Lecz walka leżała w ich naturze. Dlatego, chociaż nie usiłowali już klecić tratw – z początku kilku z nich na wiązkach wątłych pni puściło się na wodę i zatonęło, zanim wypłynęli na pełne morze – ani nie palili nocami ogni, które miały ściągnąć ku nim kupiecki statek, nie potrafili się po prostu poddać. Potrzebowali zła, żeby je naznaczyć i pokonać.
Potrzebowali wiedźmy.
Spostrzegła, że Czarnywilk poruszył się czujnie w kącie klatki. Jego kuzyn leżał w barłogu – wynędzniały, jednoręki starzec, jeden z najwspanialszych wojowników, którzy chadzali pod północnymi gwiazdami – i gapił się w niebo, lecz przed oczami, zamiast obłoków, miał raczej wyszarzałą, jałową równinę, po której wędrują upiory. I milczał. Wiedźma nie znajdowała żadnych słów, żeby go wyrwać z tej ciszy.
Gdyby Iskra żyła, wyśpiewałaby sobie ścieżkę przez fale i odnalazła ich wśród sinego przestworu morza. Słońce rozkwitało jednak na niebie i nikło, a ona nie powracała. Więc może Zird Zekrun naprawdę zdołał nią owładnąć pośrodku mrocznej ziemi Pomortu? Bogowie nie darzyli litością takich jak ona. Wiedźma wiedziała o tym bardzo dobrze.
Tymczasem sinoborscy wojownicy przybliżali się ku klatce, odmierzając kroki z powagą, jaka znamionuje ciężar powziętego zamiaru. Ostatni trzymał pochodnię i w jej świetle wiedźma zobaczyła coś jeszcze: poszczerbioną, płaską misę. Z trudem przełknęła ślinę. Od Wysp Zwajeckich, poprzez Pomort, Sinoborze aż po Wyspy Hackie – wszędzie krew ofiarnych zwierząt spływała do naczyń z czarnego kamienia, prostych, nieprzybranych żadną ozdobą ni nawet imieniem boga. W Górach Żmijowych wlewano w nie czasem juchę byków i baranów, żeby płonęła przed ołtarzem na chwałę Kii Krindara. Ale jasnowłosa niewiastka wiedziała, że w dziedzinie Kei Kaella wciąż sycono je krwią wołw.
Wojownicy zatrzymali się u podnóża bramy. Jeśli nic się nie odmieni, w czas zimowych sztormów wyzdychają tu z głodu. Ich ciała, nieopłakane, pozostaną w obcej ziemi. Dusze, pozbawione posługi kapłanek, będą się błąkać w nieskończoność po bezimiennych skałach.
Zatem któryś wymyślił sposób.
– Gotuj się, przeklętnico – zwrócił się do wiedźmy najstarszy z Sinoborzan. – Za twoją przyczyną nas bogini karze.
Przez gębę biegła mu szeroka, zastarzała blizna: musiał chadzać na rabunek jeszcze z dawniejszym kniaziem, z Krobakiem. Kiedy ich spojrzenia spotkały się przelotnie, wiedźma nie dostrzegła w oczach wojownika zajadłości. Jałowe oczekiwanie wyniszczało Sinoborzan równie mocno jak jeńców.
Dwóch innych splunęło w ręce i, zwolniwszy zaczep łańcucha, jęło powoli opuszczać klatkę.
Czarnywilk uchwycił się pręta i z trudem dźwignął się na nogi.
– Zostawcie ją – rzekł chropawo. – Nic wam nie zawiniła.
Któryś z drużynników dobył miecza i zamierzył się na Zwajcę, lecz pobliźniony powstrzymał go gestem.
– Odstąpcie, panie – poprosił cicho. – Nie każcie, byśmy dołożyli waszą śmierć do niegodziwości, które wcześniej popełniono. Lecz wołwa musi zginąć. Pożera nasze modły i poprzez swoją nieprawość więzi nas na tej wyspie. Was również.
Chmury skłębiły się ponad murami warowni, odpychając krwiste, wieczorne słońce. Czarnywilk zaśmiał się. Jego włosy połyskiwały w półmroku jak mleko.
– Myślicie, że wystarczy zarzezać wiedźmę, by Wewnętrzne Morze pokryło pamięć o waszej podłości? O uczcie, truciźnie i zdradzie, jakiej dotąd nie oglądano pod jasnym niebem bogów?
Wojownik potrząsnął głową i spojrzał na niego łagodnie, jak matka ku dziecku. On jeden nie miał broni, tylko wiązkę metalowych prętów w ręku.
Przebiją mi serce, pomyślała. Przeszyją usta, przygwożdżą dłonie i stopy do ziemi, a potem pogrzebią pod głazami, żeby żaden pręt nie wystawał ponad mogiłę i żebym nie zdołała się uwolnić, powróciwszy na ziemię upiorem.
– To rzeczy kniaziów, panie, nie nasze. Kapłani nie władają w Sinoborzu, więc kiedy staniemy w Tregli, bojarzy wstawią się za wami i za waszym krewniakiem, a potem naznaczą za was okup, żebyście mogli na powrót popłynąć do swoich. Tutaj czeka tylko śmierć. Dla was i dla nas po równo.
Nie dosłyszała odpowiedzi. Wojownicy poluzowali łańcuch i klatka uderzyła o kamienie.
– Precz! – Czarnywilk rzucił się ku nim z rozcapierzonymi palcami jedynej ręki.
Odepchnęli go bez wysiłku.
– Llostris, Llostris, Llostris... – zaszemrało w kącie.
Nie zdążyła spojrzeć. Kłódka pękła i jeden z wojowników natychmiast wczepił się w jej włosy i, wierzgającą, wywlókł ją na zewnątrz. Zaskowytała w uścisku, rozpaczliwie bijąc piętami w metalową podstawę.
Czarnywilk usiłował ku niej sięgnąć, lecz ostrze miecza zagrodziło mu drogę.
– Pomiłujcież, panie! – syknął ktoś przez zęby. Chyba ten stary. – Bo ubijemy. Jak psa ubijemy.
Chciała zawołać do Zwajcy, lecz wojownik trzymał ją za gardło. Nawet nie próbowała się szamotać. Po raz pierwszy od długiego czasu czuła pod stopami żywe kamienie, a nie żelazo, które dawno temu wydarto z głębi wyspy i przetopiono w obcy kształt. Wprawdzie ziemia nie szeptała już do niej jak niegdyś, w Górach Żmijowych, kiedy, krusząc grudkę gliny, umiała wyczuć korzenie, ocierające się o siebie pod doliną, wytrwały mozół kreta w podziemnej dziedzinie i śliskie tory pędraków. Moc zgasła, stłumiona przez chłód wody Ilv. Pozostało jednak naczynie. Wyschnięte, puste naczynie, które wciąż pamiętało płynny ogień mocy.
Czyż nie jestem głupia? – przemknęło jej przez myśl. Czy śmiertelnik może targować się z bogami?
Wojownicy zatrzasnęli drzwi klatki, odgradzając ją od obu jednorękich mężczyzn. Nie chciała ich stracić: wszak zapłacili już tak wiele.
Dobrze, pomyślała, otwierając się na tę ziemię, zimną, nieurodzajną i zupełnie obcą, bo przecież nie znała mocy, które się w niej skrywały. Weź mnie. Nie będę się opierać.
Jednakże żadna odpowiedź nie nadeszła. Ktoś błysnął przed jej oczami ostrzem.
– Llostris, Llostris, Llostris... – załkał znów zwajecki kniaź.
Wiedźma odwróciła się ku niemu z mozołem, wkładając w ten drobny ruch wszystkie swoje siły. Trzymający ją mężczyzna roześmiał się. Opór tylko go rozochocił.
Chmury rozsunęły się na moment, odsłaniając wytarty miedziak słońca. Promień sieknął ją w twarz i oślepił, a potem wszystko zgasło i usunęło się sprzed niej bez śladu.
Moc odpowiedziała.

***


Czarnywilk spostrzegł raptem, że w oczach niewiastki nie pozostał ani strzęp błękitu. Były teraz złote i przypominały płynny miód. Nie umiał zgadnąć, co przebudziło się pod ich powierzchnią.
Żaden z Sinoborzan nie zauważył przemiany. W chwilę później chmury znów wygładziły się w czystą taflę czerni, a złoty blask w oczach wiedźmy zgasł bez śladu. Dwóch wojowników przygięło ją do ziemi. Trzeci trzymał misę z czarnego kamienia. Blisko, by nie uronić ani kropli, kiedy jej życie wytryśnie wreszcie spod cienkiego ostrza.
Wiatr ustał, spostrzegł ze zdumieniem Czarnywilk.
– Llostris, Llostris, Llostris... – wyrzęził kniaź.
I wtedy znienacka ogarnęła ich nawałnica.
Powietrze zgęstniało jak zupa, pełna pyłu, drobinek wody i wyschłych gałązek, które raptem podniosły się z ziemi. Przez tę krótką chwilę, kiedy Zwajca jeszcze coś widział, nigdzie wokół nie dostrzegł Sinoborzan. Ich krzyki dobiegały z ogromnej odległości, stłumione zawodzeniem wichru.
Kamyki sypnęły mu w twarz jak grad.
– Llostris! – wykrzyknął Suchywilk.
Wiedźma stała przed nimi, w otwartych na nowo drzwiach klatki. Rozrzuciła szeroko ramiona, a zawieja uformowała wokół niej ciemny kłąb. Wirowały gałęzie, potężne głazy, strzaskane resztki kolumn, przegniłe belki i cegły, przemieszane z jaśniejszymi pasmami wody i piany. Oni zaś tkwili w sercu tego tumanu, w bąblu spokojnego, nieruchomego powietrza, jak gdyby drobna sylwetka wiedźmy osłaniała ich przed burzą.
– Zaczęło się – powiedziała kobieta, w jakiś niemożliwy, niewiarygodny sposób przebijając się przez łoskot wichury. – Usłyszała wołanie i wkrótce się obudzi. A po niej będą powracać inni. Jedno po drugim.
Jej głos przeniknął Czarnywilka na skroś. Coś ciepłego pociekło mu nosa, uszy wypełnił szum.
Na twarzy wiedźmy również połyskiwała świeża krew. Nabrała jej na palce, po czym skosztowała, jakby chciała ocenić konsystencję i smak. W oczach miała złocistą, roztopioną moc, kiedy utaczała w ręku krew zmieszaną ze śliną. Gdy popatrzył na jej dłoń, dojrzał, że spoczywał w niej malutki czerwony pajączek, ulotny i równie nierzeczywisty jak wszystko, co Zwajca właśnie zobaczył. Niewiastka uniosła pajączka do ust i dmuchnęła lekko.
Wzbił się w powietrze. Kruchy, podniebny wędrowiec na paśmie przędzy, która wyglądała jak utkana z księżycowego światła.
– Leć – powiedziała wiedźma. – Leć, póki nie nadejdzie świt.
Wicher popchnął ją do wnętrza więzienia. Kiedy tylko jej stopy zetknęły się z żelazem, wichura ścichła, jakby ucięta nożem. Drzwi znów się zatrzasnęły.