Leniwa rozkosz

Autor: Karolina 'Viriel' Bujnowska-Brzezińska

Leniwa rozkosz
Pfeildorf, 24 Erntezeit 2520 KI

Stos powoli dogasał, gapie rozchodzili się. Matki przeganiały swoje dziatki, rugając bezlitośnie za kolejne, nieudolne próby pochwycenia ostatnich szybujących w powietrzu falbanek popiołu. Mężczyźni wymieniali końcowe uwagi odnośnie przeklętego losu wszelkiej maści łapiduchów i szumowin, które swoim jadem toczą to piękne miasto. Rynek powoli pustoszał, a Pfeildorfczycy wracali do swojego rytmu pracy, pełnego utarczek o cenę sudenlandzkiej wełny.

To nie było dobre widowisko, choć zapewniło tutejszej ludności odrobinę rozrywki i chwilę wytchnienia od codziennych obowiązków. Skazany nie reagował, gdy gawiedź przywitała go gwizdami i wyciem, z obojętnością właściwą nieprzytomnym ludziom zniósł wszystkie miotane w niego obelgi i nadpsute warzywa. Heretyk był wycieńczony torturami i wyzionął ducha zanim ogień zdążył oczyścić jego plugawe ciało. Tłum nie doczekał się nawet porządnych krzyków, lamentów i opętańczego wycia. Cóż, nie każda kaźń wyglądała tak jak powinna.

Łowca czarownic stał, wpatrując się w to, co zostało z Hermana Osterwalsena. Nie tak wyobrażał sobie ich wspólne spotkanie. Narastająca w nim wściekłość powoli przechodziła w okiełznane zdenerwowanie. Informacja o aresztowaniu kultysty dotarła zbyt późno i nie zdążył przybyć na czas. Jak widać, nie zdążył też wysłany przez niego goniec. Do inkwizytora podszedł mężczyzna odziany w szaty kapłana Sigmara.

- Prosiłeś o posłuchanie, panie – rzekł pewnym siebie głosem.
- Nie, to jakaś pomyłka – odrzekł chłodno łowca.
- Pomyłka? Nie rozumiem – kapłan zmarszczył brwi.
- O nic nie prosiłem. Żądałem posłuchu, żądałem raportu z przesłuchania więźnia, a nade wszystko, żądałem zachowania go przy życiu do mojego przybycia! Czy goniec z Altdorfu zdołał tu dotrzeć? – zapytał, a widząc delikatne skinienie głową, kontynuował. – Zatem módl się klecho, aby Sigmar był dla ciebie litościwy, bo ja nie będę. Na mocy danego mi prawa zamierzam oskarżyć cię o próbę zatajenia spisku i sprzyjanie wrogom Imperium.
- Panie, ale nie mówisz chyba… Nie możesz – kapłan pobladł wyraźnie, a głos raz po raz mu się łamał.
- Owszem, mogę i zrobię to. W liście pytałem o kilka nazwisk. Czy więzień wspomniał o nich?
- O jednym, panie – kapłan skłonił się, mówiąc te słowa.
- Partacze, cholerni amatorzy… – inkwizytor kręcił głową z dezaprobatą. – Pokój w karczmie, dokumenty z przesłuchania i osobę, która je przeprowadziła. Ale już! Masz kwadrans i obym tym razem się nie zawiódł.

***

Nuln, Mittherbst 2520 KI
Greta von Koniegsten konała w kałuży własnego moczu i krwi. Nie zależało jej już na niczym oprócz szybkiej śmierci, na inną łaskę nie liczyła. Zresztą życie w takim stanie byłoby niełatwe - połamane kości, nogi zmiażdżone w estalijskich butach, oszpecona twarz, spalone włosy i niezliczone obrażenia wewnętrzne. To cud, że jeszcze żyła. Bolesny, niechciany cud.

- Powiedziałam już wszystko, proszę – wyszeptała ochrypłym głosem. Gdy mówiła, pomiędzy jej rozbitymi wargami widać było połamane, zakrwawione zęby. – Byłam głupia, dałam się omamić, to był błąd… Proszę, panie, zakończ to…
- Ulf Roten – powiedział cicho oprawca, którego oblicze skrywał cień kapelusza z szerokim rondem.
- Nie znam – kręciła przecząco głową. – Naprawdę nie znam. Proszę…
- Wierzę ci Greto, teraz już ci wierzę – mężczyzna chwycił ją za lepkie od potu i zakrzepłej krwi resztki włosów i szarpnął głowę do góry, zmuszając aby spojrzała na niego. W jego pustych oczach znów błysnęła iskra szaleństwa. – Merenbach… Zastanów się dobrze nim odpowiesz, pani. Nie dam Ci, ot tak, umrzeć. Mam tutaj przedniego cyrulika. Sigmar mi świadkiem, że to dopiero pierwszy taniec, a przed nami bal do białego rana. Rutger von Merenbach.

Drgnęła, nie umiała być obojętna na dźwięk nazwiska mężczyzny, któremu zaufała i którego pokochała, nawet jeśli on zdradzał ją i poniżał. Nawet pomimo tego, że zniszczył jej życie, że teraz konała przez niego. Łowca czarownic zauważył jej poruszenie, szarpnął jej głową a potem z niezwykłą wręcz troską pogłaskał rozpalone oblicze. Nachylił się tak blisko jej ust, że czuła jego oddech.

- Madam wybaczy, nie dosłyszałem – wyszeptał wciąż pochylony jak do pocałunku.

Nie spodziewała się, że potrafi jeszcze płakać, a jednak. W końcu powiedziała wszystko, na przemian łapiąc oddech i przełykając łzy.

- Można tak było od razu - Inkwizytor uśmiechnął się, klepiąc ją porozumiewawczo po obdartym ze skóry ramieniu. Krzyk zagłuszył resztę jego słów.

Kat zaryzykował jedno spojrzenie, ale w oczach łowcy dostrzegł tylko zadowolenie. Była to jedna z tych chwil, których najbardziej nie lubił w swoim fachu. Przypomniała mu, że służy ludziom, których nic praktycznie nie różniło od szaleńców z trzewi ciemnych przytułków. Nic, poza władzą. Łowca narzucił na ramiona płaszcz i ruszył w stronę drzwi.

- Stos, czy ulżyć jej mękom, panie? – spytał jeszcze mistrz małodobry.
- Ani mi się waż! – mężczyzna odwrócił się tak, że w blasku świecy kat doskonale widział jego oszpecone oblicze. – Suka ma żyć tak długo, aż nie sprawdzę, czy nie łgała. Niech Stieben doprowadzi ją do porządku. Stos jej nie minie, ale nie mam zamiaru pozwolić aby zepsuła gawiedzi zabawę.

***

Altdorf, 28 Jahrdrung 2521 KI
Jens Berger parał się intratnym, aczkolwiek ryzykownym zajęciem. Wykradanie zwłok z miejskiego cmentarza dla biedoty nie było niczym przyjemnym, ale przy stałych odbiorcach, dyskrecji i zachowaniu należytej ostrożności mogło być źródłem godnego utrzymania. Do tej nocy myślał, że już nic go nie zaskoczy. Jednak widok łowcy czarownic i jego pachołków wykopujących trumnę z nieboszczykiem sprzed kilku miesięcy, wprawił go w osłupienie. Najpierw pomyślał, że ma konkurencję. Potem, gdy rozpoznał charakterystyczny strój inkwizytora, był pewien, że to pułapka. Zamarł skryty za jednym z grobowców i tkwił tam już pół godziny. Ale ciekawość była silniejsza i w końcu wzięła górę.

Gdy wychylił się ze swojej kryjówki, dwóch pachołków właśnie wyciągnęło za pomocą lin trumnę. Łowca czarownic gestem nakazał podnieść wieko i zwrócił się do stojącego obok mężczyzny, którego związane na plecach ręce Jens widział wyraźnie.

- Wydaje ci się von Merenbach, że jesteś twardy, że się nie złamiesz? Albo że pomoże ci sam Lektor? Uśmiechasz się, bo myślisz, że chcę ci pokazać co czeka cię po śmierci. Zresztą, może nawet śmierć jest ci obojętna. Śmierć może tak, ale sposób jej zadania z pewnością nie… Zapewniam cię też, że nie ma ludzi twardych, są tylko źle przesłuchani – inkwizytor odwrócił się do swoich pachołków. – Połóżcie pana Rutgera von Merenbacha obok imć Detlefa Siercka, czy jak mu tam, zamknijcie trumnę i zakopcie. Mam wrażenie, że wzajemne towarzystwo dobrze zrobi obydwóm.

Jens Berger łkał bezgłośnie z przerażenia, ślubując miłosiernej Shallyi, że jeśli tylko uda mu się przetrwać noc w ukryciu, rano złoży ofiarę w świątyni, a potem odmieni swoje życie i zajmie się ciesielstwem, jak jego nieżyjący już ojciec. Bał się, gdy przerażonego mężczyznę, którego łowca z pozorną grzecznością określał mianem von Merenbach, wpychano obok rozkładającego się nieboszczyka i żywcem zakopywano. Jednak przerażenie Jensa sięgnęło zenitu, gdy blisko godzinę później pachołkowie raz jeszcze wykopali trumnę i wyciągnęli z niej mężczyznę. Brudnego, z trudem łapiącego powietrze, łkającego i krzyczącego na przemian. Żywego i w pełni obłąkanego.

***

Altdorf, 8 Pflugzeit 2521 KI
W zapewnienia Rady, że jest nietykalny Ulf przestał wierzyć w jednej, krótkiej chwili. Nikt nie pukał w drzwi, nikt nie próbował nawet dotknąć klamki. Dwóch pachołków wpadło do izby wraz z drzwiami, dwóch następnych wbiegło zaraz za nimi, a potem spokojnie wszedł łowca czarownic. Tłusty Ulf nie zdążył się nawet sam poderwać z łoża, wywlekli go jak psa. Irma, biedna dziwka, która miała pecha spędzać z nim tę właśnie noc, krzyknęła wystraszona. Inkwizytor z rozmachem uderzył ją wierzchem dłoni w ciężkiej metalowej rękawicy i dziewczyna padła na podłogę, tracąc przytomność i dwa zęby.

Posadzili go przy stole, a potem jeden z pachołków wyjął młot i hacele, długie, grube, kowalskie gwoździe. Obydwie ręce przybili mu do stołu, a stopy do podłogi. Bolało, ale wiedział, że to dopiero początek. Inkwizytor usiadł naprzeciwko, zdjął kapelusz i wygładzając jego rondo położył obok dzbana z winem. Oszczędnym gestem ręki odgarnął jasne kosmyki, które opadły mu na czoło. Ulf spojrzał na oszpeconą blizną twarz i rozpoznał ją w jednej chwili, choć mężczyzna zmienił się przez te wszystkie lata. Spojrzenie oczu było jednak nadal tak samo chłodne i pełne szaleństwa, jak to zapamiętał. Pojmany zadrżał, a potem, odruchowo, gdzieś wewnątrz zaczęła tlić się iskierka nadziei. Łowca czarownic nalał sobie spokojnie kielich wina, zbliżył go do nozdrzy i powąchał, a potem krzywiąc się z niesmakiem, wylał zawartość naczynia.

- Ciągle pijesz to gówno, Ulf? – inkwizytor pokręcił z dezaprobatą głową. – Zresztą chyba nie powinno mnie to dziwić. Kopę lat, ale wierz mi, stary druhu, jestem cholernie rad, że cię w końcu znalazłem. Nawet nie wiesz jak bardzo.
- Oszczędź mnie, poniechaj – zakrzyknął tłuścioch, starając się opanować drżenie głosu.

Łowca czarownic wybuchnął na te słowa dzikim, niepohamowanym śmiechem. A potem kopnął stół, omal nie przewracając go wraz z przesłuchiwanym. Potworny ból zapłonął we wszystkich miejscach, w których Ulf przebity był gwoździami. Inkwizytor doskoczył do niego, chwycił za głowę i mocno uderzył nią o blat stołu. Raz. Krew trysnęła z nosa, zachlapując i tak już lepkie od brudu deski. Dwa. Trzy. W końcu silny chwyt zelżał, a łowca wrócił na swoje miejsce, przysuwając sobie ponownie krzesło.

- A to dobre, stary druhu, setnie mnie ubawiłeś – powiedział. – Masz coś jeszcze do powiedzenia, zanim wrócę do tego, co już mi kiedyś przerwano? – Mężczyzna szybkim ruchem dobył sztylet, obracając go tak, by Ulf mógł jak najdłużej cieszyć swoje coraz bardziej przerażone oczy jego widokiem. - Jakieś ciekawe argumenty, słucham?
- Ona żyje, przyjacielu. Żyje i ma się dobrze…

Szaleńczy śmiech zastygł na twarzy łowcy. W izbie zrobiło się nagle śmiertelnie cicho. Ulf uwierzył, że udało mu się kupić życie. Nie wiedział jednak, że zostało mu go tak niewiele.

***

Breitendorf, 1 Sigmarzeit 2506 KI
Chłodny wiosenny deszcz siąpił już od godziny. Kapłan zakończył modlitwę nad mogiłą, a zebrani wokół niego ludzie rozeszli się w ciszy. Ostatni od grobu odstąpił von Breitenbach, którego smukłą sylwetkę przygarbiły wydarzenia ostatnich tygodni. Przeczesał ręką rzadkie siwiejące włosy, będące jeszcze niedawno kruczoczarną, bujną czupryną. Westchnął i założył kapelusz, do tej pory trzymany kurczowo w dłoni, niczym swoisty talizman dodający siły, przez całą ceremonię. Drżące ręce oparł na drobnych ramionkach swoich dzieci, choć dziś pozwalając sobie na dodatkowy objaw czułości, po czym skierował się w stronę stojącego przed bramami Ogrodu Morra powozu. Za sobą, w dręczonej przymrozkowym chłodem ziemi, zostawił ukochaną żonę. Rozstawał się z Marią pierwszy raz od ponad dwunastu lat, kiedy to stanęli na ślubnym kobiercu, i jakoś nie potrafił pogodzić się z myślą, że ta rozłąka będzie już wieczna. Kochał żonę prawdziwie, co było rzadkim przypadkiem wśród aranżowanych szlacheckich mariaży, i co dzień dziękował bogom za ten dar.

Podróż do rodzinnego majątku upłynęła im w całkowitej ciszy. Niespełna dziesięcioletni chłopczyk, chudy lecz nad wyraz wysoki, jak na swój wiek, utkwił puste spojrzenie w oknie powozu. Jasne włosy opadły mu na czoło, a cień rzucany przez kotarę sprawiał, iż ojciec nie widział dokładnie jego szczupłej twarzy. Było mu to nawet na rękę, gdyż sam nie potrafił sobie poradzić z własnym bólem, a co dopiero ze łzami dzieci. Sporo młodsza córka nie była na tyle litościwa, albo dumna, jak jej brat. Łzy płynęły po jej policzkach nieprzerwanie od chwili, gdy zjawili się na cmentarzu. Raz po raz, targana spazmami, zawodziła głośniej, siąpiąc nosem. Von Breitenbach kulił wtedy ramiona, jakby chowając się przed tym dowodem bolesnej straty. Medycy zawsze powtarzali, że okazywanie dzieciom czułości niechybnie prowadzi do ich nadmiernej nerwowości i zbytniej emocjonalności, co może się w przyszłości objawić chorowitością, słabością i wszelkimi innymi złymi przypadłościami. Nie życzył tego dzieciom i pokonał w sobie wszelkie niepotrzebne odruchy, jak ten, żeby przytulić córkę z całych sił i pozwolić jej wypłakać się w swoich ramionach. Miast tego uspokoił oddech, zaczerpnął powietrza i poklepał córkę po ramieniu.

- Nie płacz, Sigrid, bo mamie byłoby przykro – wychrypiał cicho, po czym dumny z tych pełnych rozsądku słów otuchy, opadł ponownie na siedzisko.

Zupełnie wbrew jego oczekiwaniom, sześciolatka w rewanżu wybuchła jeszcze głośniejszym lamentem. Jej błękitne oczy, które tak przypominały mu Marię, miały w sobie tyle smutku, że von Breitenbach czuł się bezsilny. Nie wiedząc co począć, odwrócił głowę i wzorem syna utkwił wzrok w oknie. Gdy po chwili płacz urwał się równie niespodziewanie, jak wybuchł, zaryzykował przelotne spojrzenie. Sigrid siedziała skulona w objęciach Teodora. Brat głaskał ją po jasnych lokach, szepcząc coś do ucha. Szlachcic w milczeniu ponownie odwrócił wzrok od dzieci.

***

Posiłku nie spożył nikt z całej trójki. Apatycznie grzebali sztucami w talerzach, raz po raz zerkając w stronę miejsca, które zawsze zajmowała pani domu. Gdy małej Sigrid broda znów poczęła lekko drżeć, niechybnie oznaczając kolejny atak płaczu, ojciec odprawił dzieci do komnat nakazując wcześniejszy spoczynek. Sam zaś przesiedział przy pustym stole kolejnych kilka godzin. Strapiony jego stanem lokaj zaglądał do niego parę razy pod różnymi pretekstami, ale szlachcic zbywał go milczeniem. W końcu, gdy wybrany wiele lat temu przez małżonkę zegar wybił dwudziestą, von Breitenbach wstał. Opuścił jadalnię, odwracając wzrok od przepięknie rzeźbionych mebli wykonanych na zamówienie Marii i ciężkich, altembasowych kotar udrapowanych nad oknami zgodnie z jej wskazówkami. Przez salon przemknął niczym nieproszony gość, ani razu nie zerkając w stronę portretu zawieszonego nad kominkiem. Uwieczniona na nim urodziwa kobieta nie przestała się uśmiechać, trzymając na kolanach strojną niczym lalkę córkę i wpatrując się w stojącego obok pierworodnego.

Wspinał się po schodach praktycznie z zamkniętymi oczami, zachłannie łapiąc każdy oddech. Lecz gdy położył dłoń na klamce sypialni, siły go opuściły. Osunął się na podłogę, skulił i płakał. Targał nim smutek tak silny, jak nigdy. Żal tak wielki, że nie był w stanie go ukoić. Walczył z nim od dnia jej śmierci, lecz dziś przegrał. A gdy skończyły się mu już łzy, wstał i nie oglądając się za siebie, zbiegł na dół. Nakazał lokajowi spakować torbę i narychtować powóz. Nakreślił pospiesznie list do opiekunki i guwernanta, wydał kilka dyspozycji służbie i nim wybiła północ opuścił dom, który tak bardzo przypominał mu Marię.

***

Teodora wyrwał z odrętwienia głośny płacz siostry. Wysunął się z łóżka i boso przemknął ciemnym korytarzem do jej komnaty. Siedziała skulona, obejmując rączkami kolana. Przysiadł obok i mocno ją przytulił.

- Nie płacz, Sigrid, nie płacz kochana – szeptał, samemu ledwo powstrzymując łzy palące oczy. - Ciii, już nie płacz. Proszę… Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Mama pewnie teraz na nas patrzy i robi jej się smutno. Tacie też będzie przykro, jak się dowie, że znowu płakałaś.
- Nie będzie mu smutno – wykrzyczała, odsuwając się gwałtownie. – On też odszedł, zostawił nas, jak mama…
- Pleciesz bzdury, Sigrid – żachnął się chłopak. – Tata śpi w swojej komnacie. Jest bardzo zmęczony…
- Nie śpi, widziałam powóz. Pojechał sobie… Zostawił nas… Wszyscy zostawią…

Płacz ponownie przerodził się w lament, a drobnym ciałkiem zaczęły wstrząsać dreszcze. Teodor nie wątpił nawet przez chwilę w jej słowa. Był na tyle duży, by uwierzyć w taki postępek ojca i równocześnie na tyle mały, by wystraszyć się go równie mocno, jak siostra. Łzy spłynęły po policzkach, lecz ukrył je przed Sigrid mocno ją obejmując i chowając twarz w jej lokach.

- Teo, ja się tak strasznie boję… Tak bardzo boję…
- Nie bój się. Ja cię nie zostawię, obiecuję.
- Obiecujesz, Teo? Na wszystkie skarby świata i kucyka? – pytała, wycierając nos w rękaw koszuli.
- Na wszystkie skarby świata i kucyka, Sigrid. – Uśmiechnął się lekko, odgarnął kosmyk jej włosów i ucałował delikatnie rozpalone czoło. – Nie bój się, będzie dobrze. Jestem przy tobie… Chodźmy spać, dobrze?

Przytaknęła mu grzecznie i wtuleni położyli się razem. Teodor okrył ich kołdrą po same brody i czuwał przy siostrze, słuchając jej oddechu, który po chwili nabrał miarowego, spokojnego tempa, aż i jego zmorzył sen.

***

Breitendorf, 12 Sommerzeit 2515 KI
Koła powozu zazgrzytały na żwirze, którym wysypano podjazd. Podjechał pod główne wejście do dworku, a lokaj natychmiast podbiegł otworzyć drzwi. Teodor uśmiechnął się do niego, wysiadając. Obrzucił przelotnym spojrzeniem okolicę i doszedł do wniosku, że przez ostatnie trzy lata dom się nic nie zmienił. Ruszył prosto w stronę oczekującego go ojca, któremu grzecznie się ukłonił. Von Breitenbach nie postarzał się zbytnio, ale to również nie zdziwiło młodzieńca. Pamiętał, że aparycja ojca zmieniła się tylko raz i to bardzo nagle – po śmierci matki. Później, choć mijały lata, szlachcic uparcie opierał się upływającemu czasowi.

- Witaj w domu, synu. Rad jestem widzieć cię w zdrowiu.
- I ja raduję się na twój widok, ojcze – odrzekł z nienagannym reiklandzkim akcentem.

Stali tak przez chwilę w milczeniu, a ojciec uważnie oglądał syna. Z każdą chwilą serce rosło mu z dumy. Oto miał przed sobą wysokiego młodzieńca, którego twarz nabrała szlachetnych, ostrych rysów, wyraźnie zyskując tym na przystojności. Ogolony był elegancko, włosy miał dokładnie uczesane i spięte tuż nad karkiem prostą klamrą. Również odzienie prezentowało się wyśmienicie, najprzedniejszy altdorfski ubiór skrojony na miarę. Niechybny znak, że syn dobrze gospodaruje przesyłanymi mu pieniędzmi. Von Breitenbach skarcił się w duchu za wszystkie swoje wątpliwości, jakie miał przed posłaniem syna na nauki do odległej, zepsutej stolicy. I ucieszył się, że przez ostatnie trzy lata pierworodny zmężniał i nie odwykł od noszenia oręża. Wyraźna muskulatura, rysująca się pod materią odzienia, świadczyła o tym, że młodzieniec nie unikał też uczęszczania na lekcje fechtunku, które były obowiązkowym elementem dodatkowej edukacji, o jaką zadbał ojciec. Możliwe, że dzięki temu i wrodzonemu silnemu charakterowi Teodor nie przemienił się w reiklandzkiego żołnierza, jak ongiś zakładały najgorsze ojcowskie obawy.

Ciszę przerwał pisk radości. Panienka Sigrid, nie zważając na wpajaną jej przez guwernantów etykietę, podskakując ze szczęścia niczym mała dziewczynka, przemknęła przez ganek i rzuciła się bratu na szyję. Teodor objął ją mocno, podniósł do góry i zakręcili młyńca, jakiego nie powstydziłyby się najhuczniejsze bale. Po czym odstawił ją na ziemię i zgiął się w paradnym ukłonie, godnym szlachcica. Sigrid z chichotem wyciągnęła dłoń do powitania i ciągle się śmiejąc, przyjęła pełen szacunku pocałunek.

- Witamy w domu, kawalerze – kontynuowała to istne przedstawienie dobrych manier z zawadiackim uśmiechem.
- Moje oczy tęskniły twojego widoku, panienko – Teodor wyprostował się, odwzajemniając uśmiech.

Musiał przyznać, że w odróżnieniu od całego dworu i ojca, jego mała siostra zmieniła się nie do poznania. Gdy wyjeżdżał na nauki miała zaledwie dwanaście wiosen, a jej ciało dopiero budziło się do dorosłości. Dziś zaś trzymał smukłą dłoń prawdziwej piękności. Sigrid rozkwitła w pełni, a jej uroda dosłownie go oszołomiła. Jasne loki, białe lico, błękitne oczy otoczone woalką gęstych rzęs – wyglądała praktycznie jak matka. Pierś nabrała kształtów, kibić wysmuklała, ruchy nabrały gracji. Jedno spojrzenie wystarczyło, by Teodor już na zawsze wymazał z pamięci obraz wysokiej tyczki o zbyt dużych uszach i chudej twarzy, która zalewając się łzami żegnała go, gdy odjeżdżał do Altdorfu.

- Nie przystoi się tak gapić na damę – trzepnęła go zadziornie w ramię. – Choć na plus liczę kawalerowi, że ust nie rozdziawił, niczym chłopek jakiś.
- Wnioskuję, że inni rozdziawiają – uśmiechnął się, ruszając w stronę drzwi.
- A to kawalera martwi?
- Gdzieżby! Dobrze wiedzieć, że w Middenlandzie nie mieszkają ślepcy. Chodźmy do środka, Sigrid, nie każmy ojcu dłużej czekać z obiadem.

***

Dni mijały powoli, a Teodor robił dosłownie wszystko, by poczuć się w domu jak dawniej. Jeszcze w dniu przyjazdu wybrał się na konną przejażdżkę po okolicznych ziemiach. Wieczorem siadł z ojcem i przy kieliszku wybornej brandy rozmawiali o życiu w Altdorfie. Rankiem zabrał wszystkie psy i wyjechał na polowanie, a resztę tego i kolejnych dni spędził z Sigrid. To był jeden z bardziej udanych tygodni. Zapomniał o wszystkich swoich troskach i dręczących go jeszcze niedawno myślach. W świąteczny Festag najpierw pojechali do miasteczka na nabożeństwo. Teodor zdziwił się, z jaką łatwością przyszło mu odwiedzić świątynię Sigmara, w której nie bywał od dobrego roku. Później zaś uciekli nad rzekę, gdzie dawniej wbrew rozkazom ojca uczył ją pływać. Odwiedzili wszystkie leśne zakamarki, które przed laty, ubarwiane mocą dziecięcej wyobraźni, służyły im za twierdze, domy, karczmy, pałace i baśniowe lochy. W jednym z takich miejsc urządzili sobie piknik, gdy głód już zaczął im doskwierać.

- Rycerzu Gerwaldzie! Za twe męstwo i pokonanie obrzydliwego smoka, ja, księżniczka Tirana, nagradzam cię tą oto magiczną ucztą z elfickich owoców i słodkich nektarów – wyszczebiotała Sigrid, podając mu pieczoną pikantną kiełbaskę, której receptura była strzeżonym sekretem wiekowej kucharki.
- Księżniczka Tirana… Na bogów, siostrzyczko, nie myślałem, że trzymasz jeszcze w pamięci te nasze zabawy – odrzekł ze śmiechem, lecz widząc, że lekko posmutniała, szybko dodał – to piękne. I brakowało mi tego w Altdorfie.
- Targania mnie za warkocze również? – wydęła usta w udawanym grymasie złości.
- A żebyś wiedziała, mały bobrze.
- Przestań! Wiesz, że cię za to nienawidziłam! – Bez wysiłku uniknął wymierzony w niego podstępny cios chlebowym paluchem.
- Ale wyglądałaś jak bóbr, nie moja wina. – Rozłożył ręce w geście bezradności. Tym razem chlebowy oręż sięgnął celu, łamiąc się na kaftanie.
- Wychudły pajac się odezwał – syknęła, lecz i w tej złości było więcej przekomarzania niż szczerego oburzenia. – Tęskniłam…
- Ja również, Sigrid, jak cholera – wyciągnął w jej stronę otwarte ramiona.
- Nie klnij! – Skarciła go, przytulając się. – Bo pomyślę, że wielkie miasto, zwane przez ojca pieszczotliwie śmierdzącą stolicą, zmieniło mojego braciszka.

Nie odpowiedział. Myśli na moment zostawiły rodzinny dom i uciekły nad bruk altdorfskich ulic, pośród wznoszące się gęsto domostwa. Niczym ptak poszybowały ponad skwerkami zieleni, ponad złotem dachów świątyń, między arkadowe krużganki uniwersyteckie i przygniecione księgami biblioteczne regały. Nie zdążył ich w porę powstrzymać, a już przedzierały się dalej przez zasnute oparami dymu, duszne pomieszczenia gwarnych karczm. W nozdrza uderzył smród skwaśniałego piwa, zmieszanego pośród podłogowych trocin z odorem uryny. Galopowały do opuszczonych magazynów, schodziły pod ich podłogi, przesuwały się po skłębionych na kamiennych posadzkach ciałach. Upijały się winem, odurzały narkotykiem, jęczały z rozkoszy. Teodor potrzasnął energicznie głową, jakby mogło to pomóc je odegnać. Lecz było już za późno. Zdążył poczuć w ustach gorycz, która nie dręczyła go odkąd wrócił do domu. A już sądził, że udało mu się o niej na zawsze zapomnieć.

- … i to też mnie bardzo cieszy. Teo? Słuchasz mnie?! – Słowa siostry dotarły do niego stłumione, jakby musiały przedzierać się przez te wszystkie miejsca, do których zawędrował w myślach.
- Przepraszam, kochana. Ot, wspominałem przeszłość.
- Mówiłam, że już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę stolicę. Te wszystkie piękne świątynie, o których pisałeś. Dwór cesarski, teatry… Teo, tak się cieszę!

Poderwał się jak oparzony. Wystraszył Sigrid, lecz nie zwrócił na to uwagi. Rozejrzał się nerwowo dookoła, jakby nie poznając miejsca, w którym przebywa. Dopiero po chwili, uspokojony widokiem zielonych drzew, zwrócił się do siostry.

- Nie jedziesz do Altdorfu – orzekł szorstko, choć starał się przemówić łagodniej.
- Jak to? Przecież mi obiecałeś?! Pisałeś w listach, jest ten ważny bal. Ojciec się zgodził…
- Nie. Nie jedziesz do Altdorfu i nie zmienię zdania.
- Teodorze? Co ja złego uczyniłam, że mnie tak karzesz? To miał być mój pierwszy bal. I suknia…
- Pójdziemy na jakiś bal tutaj.
- Jak to? – Na jej jasnym licu rozpacz ustąpiła miejsca zdziwieniu.
- Ja też nie wracam już do Altdorfu. Zostaję tutaj.

I choć Sigrid od wielu tygodni nie marzyła o niczym innym, niż bal, o którym pisał jej w listach Teodor, z radości uwiesiła mu się na szyi.

***

Ojciec nie przyjął tej informacji równie serdecznie. Pomimo dość składnych i nawet rozsądnych wyjaśnień, jakie podawał mu syn, czuł, że nie są to prawdziwe powody jego decyzji. I na swój rodzicielski sposób, dopatrzył się przyczyn problemu tam, gdzie ich nie było.

- Rozumiem Teodorze, nie musisz już więcej nic mówić. Młody panicz, zwłaszcza z prowincji, nie ma w stolicy łatwego życia. Doceniam też fakt, że do ostatniej chwili nie poprosiłeś o wsparcie. Ale nie musisz się dłużej krygować. Może jestem już stary i nosa poza swoje ziemie nie wyściubiam, ale to nie znaczy, że nie wiem co się liczy na salonach. Rozmawiałem ostatnio z zarządcą. Dostaniesz dwa razy większą pensję. To powinno ci ułatwić skończenie nauk.
- Ależ ojcze… – Próbował zaprzeczyć, lecz von Breitenbach nie dał mu dojść do słowa.
- To już postanowione. Jednego mam syna i nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała od umilenia mu życia w Reiklandzie. Znam ja tych fircyków, wymuskanych słabeuszy, dla których zasobność sakiewki liczy się bardziej niż człowiek. Nie pozwolę, żebyś z powodu finansowego dyskomfortu rezygnował z nauk i zaprzepaścił swoją karierę. Kiedyś ty zrobisz to samo dla moich wnuków. Zapamiętaj, tak się w Imperium spłaca dług zaciągnięty u rodzica.
- Zapewniam ojcze, że nie chodzi o pieniądze. Ot, nie czuję aby studia prawnicze były moim powołaniem. Wolę wrócić tu i pomóc ci prowadzić majątek.
- Pozwól synu, że przyłożę do tego swoją pochodnię. Nie odkrywa się braku powołania na ostatnim roku nauk, Teodorze. Zarządców mam dobrych, a jako chłop w pole nie wyjdziesz do koszenia zboża, więc nie widzę powodu, dla którego miałbyś zmarnować wszystko, co zainwestowałem w twoją edukację. Gdy będzie na mnie czas, to przejmiesz ziemię i wrośniesz w nią na zawsze. Ale nie teraz, rozumiesz Teodorze? I nie zmuszaj mnie, abym zaczął sięgać po jakieś inne, przysługujące ojcu, rozwiązania. Przyjmij większą pensję i podziękuj.
- Dziękuję, ojcze – wydusił młodzieniec.

Ojciec wytłumaczył sobie ową słabość głosu radością z jego daru. I nawet mu przez myśl nie przeszło, że wiązała się ona nie z zadowoleniem, a z olbrzymim lękiem. Lękiem przed smakiem tej przeklętej goryczy w ustach, przed cierpkością paraliżującą język, odurzającą zmysły i uwalniającą z człowieka tę jego część, która przypisana jest demonom. Nad którą Teodor nie potrafił panować i do której tęsknił, niczym do najcudowniejszej kochanki.

- Doskonale, Teodorze. A teraz idź przekazać dobrą nowinę siostrze. Od dwóch miesięcy nie mówi o niczym, ponad ten wyjazd. Ja również wszystko do niego przygotowałem.

Młodzieniec stał dalej, niczym wrośnięty w podłogę. Drżące dłonie ukrył za plecami, a zimny pot wystąpił mu na czoło. Obawiał się, że ojciec dostrzeże owa zmianę, lecz ten usiadł już za biurkiem i utkwił wzrok w papierach.

- Ojcze, nie mogę zabrać Sigrid. Altdorf to nie jest dobre miejsce dla młodej panienki…
- Nie bądź śmieszny, Teodorze. Ja tak myślałem o tobie, gdy miałeś jechać. A spójrz na siebie! Zmężniałeś, nabrałeś ogłady. Zresztą, nie jedzie tam sama, tylko pod twoją opieką. Kwartał minie szybko, a siostra nie będzie ci przecież przeszkadzała w obowiązkach akademickich.
- Ale podróż powrotna…
- Teodorze! Przestań szukać problemów tam, gdzie ich nie ma. Opłacisz Sigrid najlepszy i najbezpieczniejszy dyliżans. A jeśli uznasz za stosowne, wynajmiesz też kogoś do prywatnej ochrony.
- Ojcze…
- Jedyne co możesz teraz powiedzieć, to podziękować w imieniu swoim i Sigrid. Nic innego nie usłyszę.

Teodor poddał się. Wiedział, że gdy ojciec coś postanowi, to nie da się go łatwo przekonać do zmiany decyzji. Jedyne co mu pozostało, to zaopiekować się Sigrid najlepiej, jak potrafi i trzymać z dala od problemów.

Nie przegap drugiej części!Opowiadanie pochodzi z cyklu Opowieści z Prowincji. Dalsze losy bohaterów Czytelnik znajdzie w artykule Leniwa rozkosz część 2.