Lato Helikonii - Brian W. Aldiss

Trzy pory roku według Aldissa, część druga

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Lato Helikonii - Brian W. Aldiss
Helikonia nieustannie zbliża się do potężnej gwiazdy zwanej Freyrem. Niesamowicie mroźny klimat planety, który gwarantowało drugie słońce, Bataliksa, staje się wspomnieniem. Fagory, półzwierzęcy współmieszkańcy położonej w systemie dwóch słońc planety, spychani są przez ludzi do marginalnej roli – potężne byki nie są w stanie przystosować się do tropikalnych upałów. Czy ludzie okażą się wystarczająco zdeterminowani, aby pokonać swych odwiecznych wrogów?

Lato Helikonii można rozpatrywać w dwóch osobnych układach odniesienia: z jednej strony jako kontynuację Wiosny…, z drugiej natomiast – jako osobną powieść. Jako kolejny tom trylogii tekst jest świetny. Poraża przede wszystkim ogrom wyzwania, jakiego podjął się Aldiss. Przedstawienie setek, ba! tysięcy, lat rozwoju planety i jej dwóch cywilizacji to wspaniałe osiągnięcie . Pisarz ma dryg do wciągania czytelnika między największe tryby historycznej maszyny: nie chodzi nawet o politykę na najwyższych szczeblach władzy, raczej o kolejne pokolenia ludzi władzę tę piastujących.

Przy tym autor co chwilę zaskakuje czytelnika jakąś nową refleksją, która należy do któregoś z ulubionych tematów autora: filozofii (przede wszystkim historiozofii) oraz teologii. Szczególnie rozmyślania nad religią, których ani we Wiośnie…, ani w Lecie… nie brakuje, zaskakują swą świeżością – w końcu obie powieści nie należą do najmłodszych. Zresztą Aldissowi dosyć często zdarza się przechodzić na powolną, refleksyjną narrację, która jest wspaniałym kontrapunktem do autorskich rozważań o nieustannych zmianach. Trzeba to przyznać: jako "ciąg" obie pierwsze części Trylogii Helikonie stanowią doskonałą ucztę.

Ale jest też druga strona medalu: drugi tom cyklu jako zamknięta całość. Patrząc z tego punktu widzenia, niestety, jest nieco gorzej. Denerwuje przede wszystkim to, że pisarz chyba trochę na siłę ubrał tekst w ciuszki science fiction. Lato… to jak najbardziej tradycyjne fantasy – z królami, wojownikami, orkami (prawie), ba, nawet z księżniczką czekająca gdzieś nad morzem. Może innym nie będzie to przeszkadzać (z drugiej strony są nawet plusy fantastyki naukowej gdzieś w tle – przede wszystkim bardziej kompleksowa narracja), ale mi niezbyt się to podobało.

Mam wrażenie, że fabuła też jakoś się "nie klei". Z jednej strony genialny (przymiotnik w pełni zasłużony) wątek króla na skraju obłędu, z drugiej niezbyt porywające losy mniej znaczących polityków. Aldiss meandruje, ukrywa i odkopuje wątki – niestety, zabiegi te nie pozostawiły we mnie podziwu nad warsztatem pisarza. Byłem raczej zniechęcony tym żonglowaniem poszczególnymi elementami fabuły, które potrafiło całkiem interesujące fragmenty opowieści rozdąć do nieznośnych rozmiarów.

Ostatnim elementem, jaki trzeba w Lecie… przyganić, jest styl autora. W pewnym momencie po głowie przebiegła mi myśl: chyba ktoś podmienia mi książkę, kiedy wychodzę z pokoju. Takie wrażenie można odnieść, kiedy porówna się fragment dotyczący chociażby uczuć JandolAnganola (wspomnianego wcześniej króla) i część poświęconą – uwaga – "tryktraniu" (czytajcie: seksie). Nie wiem, może celowym zamysłem było połączenie poetyki i rubaszności; niemniej wyszedł z tego niezbyt udany melanż, z którego pozostawiłbym tylko pierwszy element.

Solaris, jak zwykle w Klasyce SF, stanął na wysokości zadania. W Lecie Helikonie (we Wiośnie… też, swoją drogą) nie znalazłem żadnej literówki, czcionka jest przejrzysta, marginesy nie straszą ani nie stwarzają wrażenia do "rozciągnięcia" książki. Świetna robota!

Redakcyjne zasady zmuszają mnie do wystawienia Latu Helikonie konkretnej oceny. Tutaj pojawia się mały problem. Z jednej strony jest to powieść, której warstwa filozoficzna nie zestarzała się ani o jotę, z drugiej – niezbyt porywające fantasy w naukowych ciuszkach. Jeśli jesteście gotowi na przebijanie się przez kolejne fantastyczne uniwersum, żeby wyłowić najlepsze kąski, przeczytajcie tę książkę – ja to zrobiłem i nie żałuję.