» Recenzje » Lanfeust w kosmosie #4

Lanfeust w kosmosie #4


wersja do druku

Syndrom wyciśniętej cytryny

Redakcja: Michał 'ShpaQ' Laszuk

Lanfeust w kosmosie #4
Jedno trzeba oddać Christophe'owi Arlestonowi – potrafi wycisnąć ze swojego projektu wszystkie soki i maksymalnie wyeksploatować jego potencjał. I to bez większego wysiłku, gdyż nic nie wskazuje na to, by świat Troy miał mu się sprzykrzyć. Po tym, jak w ośmiu tomach opowiedział "ziemską" historię Lanfeusta, posłuchał kudłatych myśli i głównymi bohaterami uczynił bezpretensjonalne i z natury komiczne trolle. A gdy okazało się, że świat to za mało, postanowił wysłać niezbyt rozgarniętego, lecz bardzo magicznego kowala w przestrzeń kosmiczną. Można było oczekiwać wybuchowego efektu, lecz koncepcja od samego początku raziła wtórnością w stosunku do wcześniejszych pomysłów. Jednakże Arleston do spółki z rysownikiem, Didierem Tarquinem, nie zważają na takie niuanse, a Lanfeust błąka się po kosmosie już czwarty tom.

Usprawiedliwić graniczącą z uporem konsekwencję autorów nie jest znowu tak trudno. Początki cyklu Lanfeust z Troy również denerwowały niezbyt ciekawym scenariuszem, a wysiłek twórców koncentrował się na budowaniu zabawnych gagów i przytłaczaniu czytelnika coraz to nowymi lokacjami i informacjami. Z czasem poziom scenariuszy się podniósł i lektura końcowych albumów cyklu dostarczała przyjemności także odbiorcom wymagającym czegoś więcej niż tylko silnych bodźców wzrokowych. Mimo tego pewien sprawdzony schemat nigdy nie został naruszony i można było swobodnie przenieść go na nową serię. Model fabuły każdej opowieści o Lanfeuście przedstawia się następująco: głupawy kowal udaje się w nowe miejsce, otrzymuje kolejne zadanie, a ranga centralnej postaci przyciąga zachwyty następnej zapatrzonej w niego damy. Na szczęście ten lekko szowinistyczny trend jest równoważony przez mocny charakter pięknej C'ixi oraz mocną (do bitki i do wypitki) głowę trolla Hebiusa, który odpowiada za utrzymanie odpowiedniego stężenia humoru w jednostce objętości liczonej w stronach. Na tym koniec, gdyż historie ze świata Troy nie zgłaszają pod płaszczykiem fantastycznej stylistyki pretensji do poruszania poważnych tematów, jak ma to miejsce, na przykład, w serii Armada.

Niekiedy autorzy próbują puszczać do czytelnika oko: nadając bohaterom imiona będące wariacjami na temat znanych ikon popkultury lub umieszczając w akcji komiksu jakiś przedmiot, który jednoznacznie kojarzy się z innym, z pewnością znanym odbiorcy utworem. Motywy te nie są przesadnie kamuflowane i nie potrzeba wiele wysiłku, by zostały odkryte. W Wysysaczach światów (spróbujcie powtórzyć to szybko dziesięć razy) w tej roli występuje agent Dżem Swąd oraz detonator chemiczny w kształcie kulki przypominającej... pokeballa. Sam przedmiot jest mało istotnym smaczkiem, lecz Mr. Swąd ma już znacznie ważniejsze zadanie do wypełnienia. Pełni funkcję klasycznego sidekicka, którego scenarzysta zesłał pierwszoplanowemu bohaterowi, by ten z jednej strony służył mu pomocą w rozwiązaniu kluczowego problemu, a z drugiej dostarczał pretekstu do aluzyjnych żartów ze słynnego agenta Jej Królewskiej Mości. Jeśli dodać do zestawu postaci nową, zgrabną i ponętną "przytulankę" widoczną na okładce, otrzyma się skończony produkt z pieczątką "made by Christophe Arleston".

Bez wątpienia Lanfeust w kosmosie to seria, która potwierdza prawidłowość, iż świetnym rysunkiem można nienajlepszy scenariusz podnieść do rangi hitu. Zarówno Tarquin, jak i odpowiedzialny za kolory Claude Guth oraz ekipa od efektów specjalnych Crazytoons sprawiają, iż kolejne przygody kowala z Troy z czystym sumieniem ustawia się na półce z napisem "lektura łatwa i przyjemna, mile ciesząca oko". W najnowszym tomie kosmicznych przygód popisy graficzne dotyczą, poza obowiązkowymi ujęciami kobiecych wdzięków, głównie scen pod wodą oraz początkowej sekwencji walki. Tego, czego brakuje, to znanych z innych tomów rozległych, rysowanych z rozmachem jedno lub dwuplanszowych panoram.

Trolle z Troy są śmieszniejsze, a pierwszy cykl opowieści o Lanfeuście ukazywał się wystarczająco długo, by wciągnąć czytelnika w wir wydarzeń i związać go z bohaterami. Dla kosmicznej serii również nadchodzi czas weryfikacji i bardziej zdecydowanych działań. Zwiedzanie wszechświata to wesoła zabawa, lecz niosąca ryzyko znudzenia odbiorcy, któremu przestaną wystarczać zachwyty nad budzącym szczery podziw rysowniczym rzemiosłem. Cudownie jest napawać się warstwą wizualną, lecz po latach pamięta się przede wszystkim dobre opowieści. Arleston ma jeszcze czas i szansę, by udowodnić, że powinno się wpisywać jego nazwisko przed nazwiskiem Tarquin.

Bowiem chyba nikt nie uwierzy, że świat Troy już mu się znudził.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Lanfeust w kosmosie (wyd. zbiorcze) #1
Świat to za mało
- recenzja
Lanfeust w kosmosie #08: Krew komet
Ostatnia kropla krwi
- recenzja
Lanfeust z Troy (wyd. zbiorcze) #1
Magia to nic wyjątkowego
- recenzja
Francuski łącznik #2
Czyli co we Francji piszczy

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.