» Blog » "Ląd ostateczny" - opowiadanie
02-03-2020 13:32

"Ląd ostateczny" - opowiadanie

Odsłony: 212

(Opowiadanie stare, bodajże pierwszy mój tekst, który w ogóle pokazałem szerszej publiczności, ale na chyba jakoś na polterze go jeszcze nie publikowałem)

 

Dostrzegam ironię losu, kiedy pomyślę o tym, że gdyby nie ja i mój głupi wyskok, nigdy byśmy nie dopłynęli na tą wyspę. Cóż, jak mawiają niektórzy - ,,Każdy dobry uczynek zostanie należycie ukarany”.
 
 
Mało kto na statku orientował się, ile dni trwa już rejs – zapewne tylko kapitan i nawigator. Ale wszyscy byli pewni jednego – zbyt wiele. Wszyscy, oprócz jednej osoby – doktora. On jeden łaził po pokładzie z zadowoloną z siebie miną, najwyraźniej nie zwracając uwagi na kwaśne miny załogi i kolonistów. Nie zauważał też, że jego tyrady na temat tego, jakie to cuda-niewidy mają ich czekać w nowo założonej kolonii, od jakiegoś czasu wywierają odwrotny skutek. W każdym razie, w momencie, w którym towarzysze podróży doktora przeszli od niechętnych spojrzeń i komentarzy na do rękoczynów (nic wielkiego – podstawianie nogi, ,,przypadkowe” wylewanie wiadra z wodą po myciu pokładu, poszturchiwania) ten z gruntu przyjaźnie nastawiony do świata osobnik, był zrozpaczony. A wszystko wskazywało, że na tym nie będzie koniec. Ludzie zawsze muszą sobie znaleźć kozła ofiarnego. Owszem, doktor był tylko jednym z organizatorów wyprawy – na pewno nie głównym. Dlatego też, może załoganci wybaczyliby mu, że swoimi gadkami o nowym, wspaniałym świecie dopomógł werbownikom Kompanii Kolonizacyjnej we wciągnięciu ich w to bagno. Ale nie byli w stanie mu wybaczyć tego, że zamiast cierpieć razem z nimi, dalej cieszy się jak dziecko.
Ladislas właśnie patrzył, jak jeden z majtków złośliwie poklepał przechodzącego doktora po łysinie, a kiedy akademik się odwrócił i lekko płaczliwym głosem zapytał, o co chodzi marynarzowi, został poczęstowany niewybrednym komentarzem.
Ladislas usłyszał za sobą chrząknięcie. Odwrócił się. To była Liwia. Medyczka stała z założonymi rękoma i z pogardą przyglądała się całej ten scenie.
- I co? Zamierzasz tak stać i patrzeć? – zwróciła się do szlachcica. – Czy może się przyłączysz?
Po takim dictum Korwinowi nie pozostało nic innego jak zadziałać. Raz, że nikt nie będzie mu wytykał, że bezczynnie patrzy na chamstwo. Dwa, szczerze mówiąc, było mu nieco żal nieporadnego akademika. Trzy, nigdy nie należy tracić okazji, aby zyskać w oczach damy – a Liwia była jedyną osobą na na tej łajbie, do której pasowałoby to miano.
Dlatego też Ladislas wolnym krokiem podszedł do złośliwego majtka (już dawno minęły dni, kiedy nie był w stanie zrobić kilku kroków po pokładzie), po czym, ostentacyjnie kładąc dłoń na rękojeści szabli oświadczył obojętnym tonem:
- Dosyć tego.
- Bo co? – odpysknął majtek.
- Bo ja tak mówię, chamie.
Zapewne zadziorny marynarz nie ustąpiłby, ale widać przypomniał sobie, że ze Sklawinianinem lepiej nie zadzierać. Wszyscy z załogi o tym wiedzieli, od kiedy jeszcze w porcie porachował kości Kusemu, chłopu jak dąb, który odważył śmiać się z jego pochodzenia (rzecz jasna poszło na pięści – na taką hołotę żal szabli dobywać). Oczywiście potem poszli razem na piwo do tawerny – zwady, zwadami, hołota, hołotą – a z ludźmi żyć trzeba. Poza tym, niektórzy marynarze znali Korwina, który od wielu lat pracował dla Kompanii. Najemnik ochraniający transporty osadników i towarów kolonialnych to dziwne zajęcie dla sklawińskiego szlachcica. Tak się jednak złożyło, że mężczyzna był czwartym synem w dumnej, ale zubożałej rodzinie. Ziemi dla niego nie starczyło, powołania do zakonu nie czuł, a na urząd nie miał szans. Jakiś czas służył w wojsku, ale kiedy młody cesarz zasiadł na bizantyjskim tronie, ciągłe utarczki na wschodniej granicy nieco się uspokoiły i Ladislas stracił zajęcie. Dlatego też zaciągnął się do Kompanii, gdzie szybko wyrobił sobie nie najgorszą reputację. Tak czy siak, Ladislas pewien autorytet na statku miał. Dlatego też majtek wolał się wycofać – i dlatego też nie dyskutował, gdy Korwin rzucił mu – Powiedz kapitanowi, że trzeba to obgadać. Zróbmy wiec.
Mimo wszystko jego autorytet nie sięgał tak daleko, żeby wydawać rozkazy kapitanowi. Jednak kiedy ten ostatni raczył pofatygować się na pokład, Ladislas bez problemu przekonał go o konieczności organizacji zebrania. Już po chwili dzwonek dał sygnał, a wkrótce potem  wszyscy zgromadzili się pod pokładem. Kubryk za dnia, gdy ściągano hamaki, służył za coś w rodzaju świetlicy. Korwin wystąpił na środek. Rozejrzał się, lustrując wzrokiem zebrany tłum. Większość stanowili marynarze oraz osadnicy - głównie prości ludzie, którzy szukali szansy na nowe lepsze życie w zamorskich krajach. Rosłe chłopy o twarzach porośniętych zarostem, wiejskie kobiety w kraciastych spódnicach. Oczywiście, byli tu też Liwia i pan doktor. Medyczka siedziała na koi z kwaśną minę. Uczony stał pod ścianą, nieco osamotniony. Na pełne niechęci spojrzenia załogantów odpowiadał zakłopotanym uśmiechem, co jakiś czas nerwowo przecierał chustką binokle, albo łysiejącą głowę. Ladislas odkaszlnął i zaczął wreszcie mówić:
- Jak wszystkim wiadomo, nie jest ciekawie. Płyniemy już kawał czasu, a lądu ani widu.
- To wszystko przez tego pierona zatraconego, omamił, gadał, że podróż będzie rach ciach! – jakaś krewka kobiecina wskazała paluchem na kulącego się doktora, a reszta zawtórowała jej pomrukami i komentarzami.
- No może trochę się pomyliłem, ale już poprawiłem wyliczenia i... – nieśmiało zaczął uczony, który pełnił na statku również rolę nawigatora. To tylko bardziej rozwścieczyło tłum.
- Dobra, cicho być! – krzyknął Ladislas, uspokajając tłum. – Nie o to teraz rzecz idzie, kto winien, tylko co mamy zrobić.
- Wracamy! – wrzasnęła znów ta sam krzykaczka.
- Ano, zanim będzie za późno – dodał kapitan.
- Nie, nie! – pokręcił swoją przypominającą jajo okolone cienką otoczką włosów głową doktor. – Z moich wyliczeń wynika, że za parę dni dopłyniemy do wyspy!
Korwin opuścił ręce. Niektórzy naprawdę nie pozwolą sobie pomóc. Teraz to doktorkowi naprawdę udało się rozwścieczyć tłum. Wszystko zmierzało w najlepszych kierunku - do samosądu. Szczerze powiedziawszy, szlachcic gotów był dać za wygraną, ale w tym momencie napotkał karcący wzrok Liwii.
- Słuchajcie! – ryknął, przekrzykując tłum. – Tyle czasu płynęliśmy, że głupio byłoby teraz zawracać, nie?
- I ty z nim? – skrzywił się kapitan.
- Chwila. Mówi, że za parę dni będziemy – mimo wszystko kontynuował Sklawinianin.
- To samo mówił miesiąc temu – ktoś krzyknął (i miał rację).
- A jak naprawdę jesteśmy już tuż, tuż? – spytał się Korwin. – To by dopiero głupota była, tyle czasu zmitrężyć i w ostatniej chwili zawrócić. Proponuję – dajmy jeszcze dwa dni czasu! Nic nie zaszkodzi, a zawsze jakaś szansa jest. – Wyglądało na to, że pomysł nie spotkał się ze specjalną aprobatą. – A jak po tych dwóch dniach, ktoś otworzy dziób, żeby płynąc dalej – od razu za burtę, bez gadania. A co! Źle mówię?
- Dobrze! Za burtę! - ryknął kapitan. Szczerze mówiąc, Ladislas nie był pewien, czy ten niezbyt lotnego umysłu człek zorientował się, że w ten sposób zaakceptował też pomysł przedłużenia rejsu – ale klamka zapadła. Korwin uratował staremu skórę, a jeśli po tych dwóch dniach uczony dalej będzie gadał swoje – no to już naprawdę nie będzie zasługiwał, żeby mu pomagać.
 
Słońce już dawno zaszło.. Ladislas jak co noc, wyszedł aby pooddychać świeżym powietrzem posłuchać szumu fal i pogapić się na morze. Zwłaszcza po zmroku wyglądało ono pięknie - czarne niebo odbijało się w ciemnej tafli wody. Zatracała się granica między nimi, miało się wrażenie, że patrzy się na jedną, nieskończoną otchłań pełną gwiazd. Choć Ladislas pochodził z równinnej, rolniczej krainy, cenił sobie ten widok. Był... uspokajający. I dobrze robił, zwłaszcza po takim nerwowym dniu jak ten.
- Dziękuję za to, co zrobiłeś – nagle usłyszał z tyłu głos Liwii. Odwrócił się.
- Lubisz się zakradać od tyłu, co? – mruknął.
- Co to za najemnik, który daje się podejść dziewczynie, a? – odparła uśmiechając się lekko.
- Co do podziękowań, to nie ma za co – zmienił temat Korwin. – To tobie powinien podziękować doktorek. Nie wiedziałem, że tak o niego dbasz, chyba powinienem być zazdrosny.
- Zazdrosny? – dziewczyna zaśmiała się. – Ty? Niby z jakiej racji? Najpierw musiałbyś mieć u mnie jakieś szanse. – Kpiła. Ladislasowi to nie przeszkadzało. Wiedział, że medyczka czuje coś do niego – nawet jeśli chodziło tylko o to, że lubi z nim pogadać wieczorową porą i poprzekomarzać się. A poza tym – podobał mu się sposób, w jaki się śmiała.
- A może chodzi o solidarność ludzi nauki, co? – powiedział. – Takie wybitne umysły jak ty i doktorek powinny się wspierać, co nie?
Liwia zmarszczyła brwi.
- Kpij sobie, kpij – powiedziała. – Ale nie myśl sobie, że zdałam Akademię Medyczną na piękne oczy. Ty byś nie przeszedł nawet egzaminów wstępnych. Tym bardziej, że pewnie nawet nie umiesz czytać.
- Na pewno nie na piękne oczy? Ja bym ci za nie od razu dał doktorat.
- Takie komplementy to może działają na wiejskie dziewki, musisz się bardziej postarać. Nie to, żeby miał u mnie jakieś szanse, ale może przestaniesz się kompromitować.
- Wiesz za co cię lubię? – odrzekł Ladislas. – Właśnie za to, że zawsze masz dla mnie dobre słowo. Nikt tak jak ty, nie podnosi mnie na duchu, mój ty promyczku słońca.
Porównanie nie było szczególnie trafione – pomijając fakt, że było ironiczne – bo Liwia miała ciemne włosy i oczy.
- Co ja bym zrobił, gdyby ciebie tu nie było? – kontynuował szlachcic, drapiąc się po krótko przystrzyżonych blond włosach. – Wciąż nie pojmuję, co taka wyedukowana panienka robi na tej łajbie. A potem? Przecież w tej nowej kolonii kariery nie zrobisz. Nazwać ją – za przeproszeniem – zadupiem, to zbytni zaszczyt.
- Uważasz, że myślę tylko o karierze? – zmarszczyła brwi dziewczyna. – Wiesz co? No tak, człowiek się poświęca, zgłasza na ochotnika jako lekarz niebezpiecznej wyprawy, pewnie całe życie poświęci pomocy w rozwoju nowej społeczności, ale czy ktoś to doceni?
- No już dobrze, ja cię doceniam – odpowiedział Korwin. – Naprawdę podziwiam to, że zdecydowałaś się poświęcić całe życie służbie osadnikom. I to w nowo założonej kolonii! Podziwiam, że nie przestraszyłaś się tak trudnych warunków! Pomyśl tylko – będziesz mieszkać w jakiejś lepiance, jeść tylko to co upolujesz, lub znajdziesz i nosić tylko własnoręcznie zrobione spódniczki z trawy... Nie mogę się tego doczekać – dodał z uśmiechem, zapobiegliwie robią od razu unik. I tylko to uratowało go przed uderzeniem szmatą do mycia podłogi, którą złapała Liwia.
- Świntuch! – Krzyknęła dziewczyna. Nie dała za wygraną i wciąż wymachiwała szmatą. Jednak Korwin bez problemu unikał jej wymachów. W końcu jednak zagapił się i oberwał po twarzy. W odpowiedzi wyrwał Liwii szmatę i podniósł ją w górę, przekładając z ręki do ręki, tak, że nie mogła mu jej odebrać. Śmiał się przy tym w głos. W końcu medyczka pojęła bezsens tego, co robi i też się roześmiała. Po chwili jednak znów spoważniała.
- Ale naprawdę to chyba tak tam nie będzie, co?
- Nie, podobno tam rośnie bardzo mało trawy, nie wiem czy nawet na spódniczkę ci wystarczy. Dobra, już jestem poważny! – krzyknął, widząc, że dziewczyna znów rozgląda się za szmatą. – Nie bój się, nie będzie źle. W końcu była tam już poprzednia wyprawa, na pewno jakoś tą wyspę zagospodarowali. Poza tym Kompania Kolonizacyjna nieźle nas zaopatrzyła. To poważne przedsięwzięcie. Akademia nie puściłaby twojego kochanego doktorka, gdyby było inaczej – uśmiechnął się złośliwie. – Ale trochę za późno, żeby zrezygnować, co nie? Do czego zresztą dziś sama rękę przyłożyłaś.
- Fakt. – mruknęła dziewczyna.
- Oj, no nie przejmuj się – powiedział, otaczając ją ramieniem. – Jak nie będziesz mogła wytrzymać, to będziesz mogła wrócić do Imperium. Na pewno do naszej osady będą przypływać kolejne statki. Nowi osadnicy i tak dalej. Na ten przykład doktorek na pewno wróci przy pierwszej okazji. No bo jaki pożytek z jego badań flory i fauny nowego świata mieliby akademicy, gdyby do nich nie wrócił z wynikami? No chyba, że wysłali go na wyspę, tylko dlatego, że chcieli się go pozbyć.
- Wytrzymam. – mruknęła Liwia.
- Ha! Zuch dziewczyna. No tak, na pewno ci się spodoba i zostaniesz tam na resztę życia. W zasadzie, to być jedynym lekarzem na wyspie, to niezła fucha. No i poza tym założysz tam rodzinę. Jak będzie syn, nazwiemy go Wojciech.
- Woj... – próbowała wymówić medyczka sklawińskie imię. – Co masz na myśli?
- Wojciech. Tak nazwiemy pierwszego syna, po moim ojcu.
Dziewczyna prychnęła. – Co ci się roi? Wolałabym każdego innego z tego statku, niż ciebie, ordynusie.
- O! Ranisz me serce. Ale powiem o tym takiemu Kusemu, chłopak się ucieszy, że nie jest ostatni na liście u takiej klasa panienki jak ty. No i wiesz co? Brzmiałabyś trochę bardziej przekonywająco, gdybyś się nie wtulała właśnie w moje ramię. Niby czemu to robisz, jak się mną tak brzydzisz, a?
- Bo mi ziiiimno – odpowiedziała dziewczyna.
- Więc na razie musi mi wystarczyć rola termofora. Cóż, od czegoś trzeba zacząć. Ale wiedz, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, a jak kończy. Ale racja. Zimno jak w sercu Dealistego. Może chodźmy do mojej kajuty, co? Zaparzymy ziółek i....
Zapewne ta wypowiedź otworzyłaby kolejny etap przekomarzania, ale w tym momencie majtek pełniący nocną wachtę w bocianim gnieździe, ryknął na cały głos ,,Ziemia”! Rzecz jasna, na takie hasło natychmiast wszyscy zerwali się z koi i pobiegli na pokład. Kapitan wyciągnął lunetę i po chwili obserwacji uroczyście potwierdził – na horyzoncie widać było cel podróży, wyspę św. Teofila.
Na pokładzie zapanował szał radości. Najbardziej chyba cieszył się triumfujący doktor. Albo i nie. Liwii udzieliła się euforia i rzuciła się Ladislasowi na szyję i ucałowała.
- Dopłynęliśmy! W końcu! Udało się! – krzyczała w przerwach, kiedy Sklawinianin oddawał jej pocałunki.
 
Nic nie tak nie wzmaga cierpienia, jak pamięć utraconych szczęśliwych chwil. Lecz czasem jest to jedyna rzecz, która pozwala ci przetrwać.
I tak oto dopłynęliśmy. Ale to nie nasi zacni gospodarze byli tym, kto jako pierwszy nas powitał na Sankt Theophil.
 
Statek był zacumowany w niewielkiej zatoce. Przybyszy powitał widok iście rajski - soczyście zielone krzewy, palmy kokosowe, plaża wysypana drobnym jasny piaseczkiem.
Koloniści wciąż jeszcze wyładowywali się ze statku. Właśnie zastanawiano się nad wysłaniem kilku zwiadowców, aby nawiązali kontakt z osadą założoną przez pierwszy transport osadników. I wtedy właśnie Korwina ogarnęły wątpliwości.
- W zasadzie, to trochę dziwne, że nie wyszli nam na spotkanie. Powinni się chyba zorientować, że statek przybił do wybrzeży? Mieli założyć osadę w pobliżu tej zatoki – powiedział Ladislas, z hukiem stawiając na ziemi kufer.
- Uważaj, delikatnie z tym, tam jest szkło – syknęła do niego Liwia.
Ale mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Wpatrywał się w coś za nią.
- Co się stało? – zapytała, odwracając się.
Z zarośli wyłonił się jakaś postać. Był to mężczyzna. Zarośnięty, wychudzony i w obdartych resztkach odzieży. Bełkotał coś pod nosem i patrzył się gdzieś w przestrzeń.
- Ej, co jest? – zapytał się kapitan okrętu, który nadzorował wyładunek, idąc w jego stronę.
Przybysz spojrzał się na niego błędnym wzrokiem, po czym zaczął chrapliwie krzyczeć: - Spalcie, wszystkich spalcie, wszystko spalcie! Plugastwo!
Kapitan popatrzył chwilę na niego, po czym wybuchnął śmiechem i zwrócił się do pozostałych załogantów, którzy zaczęli się gromadzić dookoła nich. – Hej, chyba mamy tu wariata!
Część zgromadzonych zawtórowała mu śmiechem. Obdarty przybysz przez moment stał, najpierw najwyraźniej nie rozumiejąc, co się dzieje, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz nienawiści. W końcu z okrzykiem ,,Jeden z nich!” rzucił się na wciąż rechoczącego kapitana, zaciskając dłonie na jego szyi.
Pomimo tego, że dowódca statku był chłopem na schwał, a obdartus wyglądał na wychudzonego i osłabionego, kapitan nie był w stanie się wyrwać, mimo wysiłków. Jego twarz zaczęła się robić sina. Przybysz charcząc coś niewyraźnie, wciąż zaciskał dłonie.
W końcu Ladislas jako pierwszy wyrwał się z szoku, z jakim wszyscy oglądali tą scenę. Ruszył, aby rozdzielić tych dwóch. Jednak spóźnił się. Dał się słyszeć odgłos wystrzału – to jeden z marynarzy użył muszkietu.
Obdartus z jękiem zwalił się na ziemię, wypuszczając kapitana, który natychmiast odskoczył, ciężko dysząc i rozcierając sobie szyję. Ladislas i Liwia przypadli do leżącego na ziemi dziwaka – on, aby go przesłuchać, ona aby spróbować mu pomóc. Ale i na jedno i drugie było już za późno. Strzał był na tyle celny, by nie pozostawić mu szans na przeżycie. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, ale – nie wiedzieć czemu – gdy jego wzrok padł na nachylającą się nad nim Liwię, dało się w nim widzieć straszliwe przerażenie – zanim zgasł.
- Brawo. – powiedział, wstając, Ladislas do strzelca, który wciąż stał z dymiącym muszkietem w dłoni. – Bardzo mądrze. Powiedz mi, jak masz zamiar się teraz dowiedzieć, o co mu chodziło? Chyba nie mamy na okręcie nekromanty, co?
- Prawie mnie zabił! – warknął do niego kapitan. – I kogo obchodzi, co chciał powiedzieć? To był wariat!
- Nawet wariactwa nie biorą się znikąd – mruknęła Liwia, zamykając zastrzelonemu oczy. – A chory człowiek nie zasługuje, żeby go zabić. Przecież to na pewno był jeden z pierwszych osadników.
- A to już wasz problem – odpowiedział kapitan. – My odpływamy, jak tylko się wypakujecie... Nie podoba mi się tu.
 
,,Nasz” problem ograniczył się do konieczności pochowania tego nieszczęśnika. Nie spotkaliśmy żadnych innych ludzi z pierwszego transportu, przed którymi musielibyśmy się tłumaczyć z jego śmierci.
Kapitan miał rację, że natychmiast odpłynął. Przynajmniej załoga statku statku uniknęła strasznego losu. Ale może gdyby pozwolił temu człowiekowi się wygadać, uratowalibyśmy się wszyscy.
 
Wyspa na każdym kroku zadziwiała kolonistów. Choćby nieznane, egzotyczne rośliny. Doktor nie posiadał się ze szczęścia – całymi dniami katalogował nowe okazy. Innym też tutejsza roślinność przypadła do gustu – te wszystkie owoce były miła odmianą, po okrętowych sucharach. Co ciekawe, bogactwu flory towarzyszyła całkowita nieobecność fauny. Nie było tu nawet ptaków – ba wyglądało na to, że nie ma nawet robactwa! Najwyraźniej jedynymi zwierzętami na wyspie, były kozy, które koloniści przywieźli ze sobą.
Brakowało też czegoś innego. A w zasadzie kogoś. Nie było śladu, po osadnikach z pierwszego transportu. To znaczy w sumie były – zbudowana przez nich osada i całkiem sporo pozostawionych rzeczy – ale ich samych – ani widu, ani słychu. Pomimo początkowych oporów, praktycznie podchodzący do życia przybysze zdecydowali się zająć sklecone z drewna i kryte palmowymi liśćmi chatki.
Zatem - nie było zwierząt, ani pionierów. Za to był ktoś inny. Jak to mówią – rdzenna ludność.
 
Wtedy jeszcze ich nie nienawidziłem – ale brzydziłem się nimi, od kiedy ich zobaczyłem. Możecie mnie nazwać prymitywem, szowinistą, ciemnogrodzianinem, który ocenia po wyglądzie i nie ma szacunku dla odmienności – ale tak właśnie było.
 
Rdzenni mieszkańcy wyspy nie sprawiali zbyt miłego wrażenie. Głównie z powodu przygarbionej postawy, zbyt długich rąk niemal wlekących się po ziemi i tępych mord o topornych rysach. Co najbardziej niesamowite – te rysy były u nich wszystkich niemal identyczne. Uroku nie dodawały im też mętne, małe oczka. Karnacja skóry była charakterystyczna raczej dla Negrów, niż mieszkańców Nowego Świata, ale chyba nie byli spokrewnieni z ciemnoskórymi z Afryki. Po pierwsze, Afrykanie byli na ogół dobrze zbudowani, zaś tubylcy pokraczni. Po drugie, choć plemiona i narody murzyńskie reprezentowały różne odcienie ciemnej skóry, to chyba u żadnego z nich nie występował taki odcień jak u miejscowych. Generalnie był brązowy, ale dało się w nim dojrzeć jakiś dziwny, jakby popielny, odcień szarości.
Co ciekawe, pomimo pokracznej postawy, byli najwyraźniej bardzo zręczni – o czym świadczyły choćby ich wioski zbudowane w koronach drzew. No, może wioski, to zbyt dużo powiedziane. Po prostu platformy, na których sypiali. Najwyraźniej jednak takie warunki im odpowiadały, skoro nie zajęli wioski pozostawionej przez kolonistów.
Właśnie. Wyglądało na to, że w ogóle przybycie Imperialnych – tak samo jak zniknięcie ich poprzedników – nie wywarło na miejscowych żadnego wrażenia.
Ladislas natychmiast zabrał się za przesłuchiwanie pierwszego złapanego tubylca. Jednak jedynym co miał do powiedzenia jeniec, gdy się go pytano, czy wie coś o pierwszych osadnikach, było tylko wzruszenie ramion. Tak samo z jego ziomkami. Los pionierów pozostawał w sferze domysłów.
- Może te kreatury ich wszystkich wytłukły? – zastanawiał się Ladislas, siedząc na drewnianej ławeczce w chatce, którą zajęła Liwia.
- Kreatury! Jak może tak mówić – obruszyła się medyczka. – I jeszcze te oskarżenia... Może nie są za piękni, ale nikomu nie wadzą.
- Niesamowite odkrycie dla nauki! – entuzjastycznie krzyknął doktor, który również był obecny. – Całkiem nowa rasa... A może brakujące ogniwo?
- Nieee... – mruczał do siebie Ladislas. – To chyba nie mogli być oni. Przecież osadnicy mieli broń, a ci tutaj nie znają nawet dzid i łuków. No i gdyby mieli na sumieniu tamtych, to na nasz widok albo by znów zaatakowali, albo by uciekli.
- Żyją w stanie pierwotnej niewinności, nie znająć wojen i nienawiści – rozczulił się doktor.
- No jak mają znać? – odparł Korwin. – Wygląda na to, że na wyspie do przybycia pierwszego okrętu nie mieszkał nikt, prócz nich. W pobliżu nie ma innych lądów, na których mogłyby mieszkać wrogie plemiona. Ba, nie ma tu nawet zwierząt, na które mogliby polować. Właśnie... Kolejna zagadka. Żadnych zwierzaków. Ha, ale to nie koniec. Przyglądałem się im, jak się roją dookoła swoich drzew, drepczą i skaczą po drzewach... Wśród nich nie ma kobiet ani dzieci. To bez sensu!
- Zaraza? – rzuciła Liwia.
Hmm... No niby to ma jakiś sens, ale... co za choroba wybiła by wszystkich białych, kobiety i dzieci tubylców i wszystkie zwierzęta, a ich oszczędziła? Wybredna taka?
- Może mężczyźni tej rasy charakteryzują się wysoką odpornością?
- Może. W zasadzie to by pasowało do tego, co ten człek, którego spotkaliśmy po lądowaniu, powiedział, zanim zginął. Mówił coś, żeby ,,spalić wszystko i wszystkich”. W czasie zarazy pali się ciała, no a chatki też w takim wypadku wypadałoby spalić.
Doktor aż podskoczył.
- Czyli twierdzi pan, że ten dom i wszystkie inne, to siedliska zarazy? – natychmiast wstał, żeby wyjść i czym prędzej oddalić się.
- Spokojnie, tak tylko teoretycznie powiedziałem – machnął ręką Ladislas. – Mieszkamy w nich już ze dwa tygodnie, jeśli mielibyśmy się czymś zarazić, to już dawno by się to stało.
- No tak. No tak. – Mimo wszystko doktor zbierał się do wyjścia. – Przypomniałem sobie, że miałem obejrzeć świątynię.
- Jaką znowu świątynię?
- A przez przypadek ją wczoraj odkryłem. Stoi w pobliżu tych drzew, na których mieszkają tubylcy. To jedyna naziemna budowla, jaką postawili. W środku stoi jakiś posąg, więc uznałem, że to świątynia.
- To może i my się przejdziemy z doktorem, co Liwia? – rzucił pomysł Korwin. – Może w końcu czegoś się dowiemy?
- Czemu nie?
 
Co jak co, ale wizyta w tej norze powinna nas przekonać, że te kreatury nie mają dobrych zamiarów.
 
- No, arcydzieło, jak to się mówi, sztuki sakralnej to to nie jest – mruknął Ladislas, rozglądając się po miejscu kultu. Była to prosta chata, na środku której tkwił głaz – dziwny, matowoczarny kamień. Pomimo nieregularnego kształtu jego powierzchnia była gładka i lśniąca, jak wyszlifowana. Przed nim stała jakaś topornie wykonana rzeźba. Doktor natychmiast zaczął szkicować ją w swoim notatniku, kucając przy tym – dla kogoś jego wieku (i tuszy) droga z osady do chramu nie była spacerkiem.
- Oj, bo ty do wszystkiego musisz przykładać swoją miarę... – żachnęła się Liwia. Taki płaski jesteś. Trochę otwartości na odmienną kulturę. To się nazywa ,,sztuka prymitywna”.
- Najpierw musi być jakaś kultura, żebym był na nią otwarty – odparł Ladislas. –No i przyznaj, mówisz tak tylko dlatego, żeby być mi na przekór a tobie też się tu nie podoba.
Liwia westchnęła. – No niech ci będzie. Jakoś tu tak... Dziwnie.
- Ano, to jest nie tylko brzydkie, ale wywołuje u mnie... Jakieś takie dziwne uczucie. Nie umiem tego opisać, ale jest... no, nieprzyjemnie.
- Aleś się wrażliwy zrobił – zakpiła Liwia. – Ale... Fakt. Jakby coś niedobrego wisiało w powietrzu.
Korwin otworzył szeroko usta. – Mam! – krzyknął. – Demon! Tubylcy czczą mroczne siły i wywołali demona, który pozabijał wszystkich!
Liwia ciężko westchnęła.
- Mój ty zabobonny biedaku... Może lepiej przestań myśleć nad tymi zagadkami, uwierz mi, ale w myśleniu nie jesteś dobry. Nie to, że żebyś był dobry w czymkolwiek innym.
- Śmiej się, śmiej. – odpowiedział Korwin - Zanim zaciągnąłem się do pracy (sformułowanie ,,na służbę” nigdy nie przeszłoby mu przez gardło) do ochraniania osadników w Kompanii Kolonizacyjnej, służyłem w sklawińskiej armii. Nikt, komu zdarzyło się walczyć z nekromanckim pomiotem, nie wątpi w istnienie ciemnych sił.
- Ciemny to ty jesteś, chłopcze – zaśmiała się Liwia. – I nie próbuj imponować historiami o swoich wyczynach wojennych. Na pewno dali cię do kuchni. A te blizny sam sobie zrobiłeś przy goleniu. Poza tym, pomyśl – wezwali demona, żeby im pożarł wszystkie kobiety i dzieci?
- Może złożyli je w ofierze. Składali zwierzaki, a jak ich zabrakło, zabrali się za własne kobiety – nie dawał za wygraną Ladislas.
- Tu nie ma żadnych śladów składania ofiar – powiedział doktor, który właśnie oglądał dziwny, czarny kamień. – Nietypowe, bo jest tu ołtarz... W ogóle to jest niezwykłe, bo ołtarz stoi na środku, jakby to on był najważniejszy, nie posąg bóstwa.
Ladislas poszedł w kierunku ołtarza. Najpierw spojrzał na drewniany posąg. Z grubsza przypominał on człowieka – i to, co bardzo dziwne, prawidłowej postawy, nie takiej jak tubylcy. Jego twarz była grubo ciosana, lecz mimo wszystko rysy wydawały się z jakiś sposób znajome – choć Korwin nie był w stanie przypomnieć sobie, z kim mu się kojarzą. Nie zastanawiał się jednak nad tym dłużej, bo jego wzrok przykuł stojący przed posągiem głaz – jak twierdził doktor, ołtarz. Lśniący, czarny kamień sprawiał niesamowite wrażenie. Wręcz hipnotyczne. Korwin patrząc na niego. czuł pustkę w głowie, nie był w stanie zebrać myśli, czy choćby oderwać wzrok od głazu. Jakby wszystko... przestało go obchodzić.
Nagle coś go wyrwało z otępienia. Zamiast swojego odbicia w zwierciadle kamienia, ujrzał szpetną gębę tubylca. Natychmiast się odwrócił. Jednak to nie było złudzenie. W wejściu do chaty, stał jeden z rdzennych mieszkańców wyspy.
- Czego chcesz? – spytał się szlachcic tubylca.
Ten wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
- Czemu nie składacie ofiar swojemu bożkowi? – Korwin wskazał na posąg.
Przybysz znów wzruszył ramionami i odpowiedział ,,uczebe”.
- A może składacie, co? Coście zrobili ze swoimi kobietami, a?
Po raz kolejny ta sama reakcja.
- Oni tak na wszystko odpowiadają – powiedziała Liwia. – Próbowałam dać jednemu spodnie, bo wstyd, że tak biegają z... ze wszystkim na wierzchu – zarumieniła się lekko. – Nie wziął, a jak próbowałam go namówić, to powiedział właśnie ,,uczebe” i sobie poszedł.
- Ja ci dam ,,uczebe” łobuzie! – zdenerwował się Ladislas. Wyciągnął szablę i wykręcił nią młynka, po czym wycelował w tubylca. – Gadaj, albo zobaczysz!
Jaka była reakcja dzikusa? Popatrzył przez moment, jak zwykle bez większego zainteresowania, po czym sobie powoli odszedł.
Liwia parsknęła śmiechem.
- Jakiś ty groźny... Wszyscy się ciebie boją.
- Mów co chcesz – powiedział Korwin, chowając szablę – ale ja i tak poproszę ojca Matiasa, żeby wyegzorcyzmował to miejsce. I będę miał oko na te paskudy.
 
Kapelan Matias na prośbę Korwina owszem, pokropił to miejsce wodą święconą i wymamrotał kilka modlitw – ale bez większego przekonania. Jedynym skutkiem, jaki mogłyby odnieść jego egzorcyzmy, byłoby ewentualnie to, że ciemne siły wyniosły by się, obrażone tak lekceważącym traktowaniem. I to zarówno ze strony swoich domniemanych wyznawców – tubylcy nigdy nie odprawiali żadnych obrzędów, a wszelkie pytania o nie, zbywali rzecz jasna ,,uczebe”.
 
Tymczasem minęło kilka miesięcy. Osadnicy na dobre zadomowili się na Sankt Theophil i wydawało się, że los ich poprzedników na zawsze pozostanie nieznany. Nawet do tubylców się przyzwyczajono – w końcu w żaden sposób nikomu nie wadzili. Z biegiem czasu stali się po prostu... czymś w rodzaju elementu krajobrazu.
 
- Proszę, świeża porcja na kolację! – krzyknął Ladislas, wnosząc do domku Liwii naręcze zerwanych owoców.
- Dzięki, weź je połóż na stole – odmruknęła medyczka, która leżąc na swoim posłaniu, wertowała jakąś książkę.
Tylko tyle? A całus na podziękowanie?
- Daj spokój. Sama sobie mogę zrywać.
- Akurat, nie weszłabyś na drzewo.
- Żebyś wiedział, że bym weszła. Tylko po co, skoro mam ciebie?
- Ha! Czyli jednak coś w twoim życiu znaczę.
- Ech, nie będę rozwiewała twoich pięknych złudzeń i tak jesteś wystarczająco pokrzywdzony przez los.
Ladislas przysiadł na ławeczce i westchnął – Ech, zapaliłbym fajkę. Po co zakładać kolonię, w miejscu, w którym nie ma ani złota ani tytoniu? Dobrze, że chociaż jest z czego pędzić bimber. A i te nadrzewne oszołomy chyba mają jakieś swoje grzybki, czy ziółka, sądząc po zachowaniu.
Liwia prychnęła w odpowiedzi – I bardzo dobrze, że nie ma tytoniu, zasmrodziłbyś mi cały dom tym świństwem! A kolonia jest tu dlatego, że ta wyspa ma być punktem wypadowym, do kolonizacji kontynentu. No wiesz, taką stacją na trasie, żeby statki miały gdzie uzupełnić zapasy i tak dalej.
- Wiem, wiem, tak tylko gadam.
- Poza tym dobrze ci zrobi odwyk. Od palenia można się wykończyć.
- A tego byś nie chciała.
- Pewnie, sama bym musiała zbierać owoce i rąbać drewno.
- To co, nic by ci nie było szkoda, jakby mnie szlag trafił?
- Nic.
- Nic? – Korwin, podchodząc w jej stronę zrobił tak żałosną minę, że dziewczyna się roześmiała.
- No, może troszeczkę.
Ladislas stanął nad leżącą Liwią. Medyczka uniosła wzrok i spojrzała na niego z spode łba.
- No? Co tak nade mną stoisz?
Mężczyzna nachylił się niżej, opadając na kolana.
- Spytam cię raz, ale naprawdę tylko raz – jak odpowiesz ,,nie” to dam ci spokój. Wyjdziesz za mnie? Nie bój, się, mów co czujesz. Wytrzymam jakoś.
Liwia zagryzła wargi. Wypuściła z ręki książkę, która upadła na podłogę. Przez moment bez słowa patrzyli na siebie. W końcu Ladislas westchnął i zaczął wstawać. – No dobrze. To ja już sobie pójdę.
- Tak – wykrztusiła Liwia.
- Słucham?
- Tak! Oczywiście, że wyjdę za ciebie, ty głupku! Myślałam, że nigdy się nie odważysz mnie o to zapytać!
- Więc... Ty mnie też... Ale naprawdę? Nie żartujesz znowu ze mnie?
- Nie....
- Powaga?
- Jak diabli.
- O rany, no... Nie wiem... Tak się cieszę... Ja... No...
Liwia roześmiała się głośno, unosząc się nieco na ramieniu.
- No nie plącz się już. Nie wiem, jak jest u was w Sklawinii, ale w cywilizowanych krajach w takich sytuacjach kawaler całuje damę.
- Naprawdę... Mogę?
- Do licha, przed chwilą zgodziłam się zostać twoją żoną, to ci nie wystarczy?
Korwin przysunął swoją twarz do uśmiechniętej twarzy Liwii. Delikatnie odgarnął jej opadające włosy, po czym powoli pocałował ją w usta. Ona wysunęła rękę, obejmując go wpół. W odpowiedzi on także ją przytulił.
 
Ladislas obudził się i przeciągnął, aż kości zatrzeszczały. Jeszcze w sennym otępieniu, rozejrzał się po chatce. To był domek Liwii... co znaczyło, ze to wszystko nie było snem. I nie tylko to. Korwin już wiedział, co go obudziło. Liwia krzątała się przy stole szykując śniadanie i podśpiewując. Właśnie zauważyła, jak się obudził. Gdy uśmiechając się, spojrzała na niego, a delikatne promienie słońca, oświetliły jej twarz, wywołując lśniące refleksy w jej ciemnych włosach i podkreślając wesołe ogniki w oczach, był pewien, że to najpiękniejszy widok, jaki widział w życiu.
- Wstawaj, nie myśl sobie, że teraz ci odpuszczę. To, że będę twoją żoną, nie znaczy, że od tej pory ja będę harować, a ty się wylegiwać – powiedziała.
Roześmiał się głośno, zrywając się z łóżka.
- Nigdy się nie zmienisz! – krzyknął.
- A powinnam?
- Broń Boże! Przecież za to, cię kocham... Między innymi – powiedział, stając koło niej i obejmując ją.
- I tak oto potomek wielce szlachetnego rodu Korwinów wychodzi za prostą, pracującą dziewczynę bez tytułu.
- Nie, wręcz przeciwnie, to świetnie zapowiadająca się, młoda, inteligentna absolwentka Akademii wiążę się, że zubożałym awanturnikiem i włóczęgą, który nie nic prócz szabli i tytułu.
- Czyli twierdzisz, że, jakby nie patrzeć, to mezalians z obu stron? – roześmiała się Liwia.
- I dlatego właśnie jesteśmy parą idealną – odparł Ladislas, zanim ją pocałował.
 
Im dalej, tym bardziej bolesne są to wspomnienia. Bo przecież w tym momencie to się powinno zakończyć - ,,i żyli długo i szczęśliwie”. Ale nie. Dalszy ciąg tej historii nie jest bynajmniej długi – a i szczęśliwy, też nie sądzę.
 
Ladislas siedział sobie na ławeczce na placu pośrodku osady. Leniwie przypatrywał się, jak tubylcy skaczą po gałęziach. Ostatnimi czasy jakoś częściej zaglądali do osadników. Poza tym wydawali się nieco bardziej ożywieni. Korwinowi zdarzało się czasem przyłapać któregoś z nich, jak z dziwnym uśmiechem i błyskiem w oku przypatruje się uważnie kolonistom.
Ladislas wręcz przeciwnie. Od jakiegoś czasu czuł się jakby otępiały. Machinalnie wykonywał codzienne obowiązki, ale na niczym nie potrafił się skupić. Zresztą podobne objawy udzieliły się wielu innym osadnikom. Może po prostu opuścił ich pionierski entuzjazm, ustępując rutynie i prozie codziennego życia?
Liwia żartowała, że może to zimowa depresja – ale w tym rejonie szczerze mówiąc, zima niewiele różniła się od lata. Może zatem wręcz przeciwnie – było to rozleniwienie tak typowe dla mieszkańców ciepłych krajów? Tak czy inaczej, Liwia szybko przestała żartować, bo też i do śmiechu jej nie było. Pewnego dnia stwierdziła wręcz, że od ich ślubu Ladislas przestał się nią w ogóle interesować. A on jakoś nie miał siły się z nią kłócić.
Tylko doktor wciąż kipiał zapałem i z entuzjazmem badał dziwy Nowego Świata. Zresztą, o wilku mowa. Właśnie przystanął przed ławeczką Korwina, parę razy odsapnął, otarł chustą spoconą łysinę, po czym klapnął koło Sklawinianina.
- Tu jest tyle nowych okazów, że chyba życia mi nie starczy, żeby je skatalogować – zwrócił się do Ladislasa.
Mężczyzna skinął tylko głową. Cóż, jeśli mędrek chciał zmarnować resztę życia na zginanie karku w poszukiwaniu roślinek, to jego sprawa.
- A przecież zbadaliśmy dopiero wschodnią część wyspy! – dodał doktor. - Pora zobaczyć, co jest na zachodzie.
,,Faktycznie” pomyślał Ladislas. ,,W zasadzie... Czemu nie? Zawsze to jakaś rozrywka”.
- Pozwólcie, że najpierw sprawdzę, czy nie ma tam żadnych niebezpieczeństw. – powiedział Korwin, wstając.
- To może od razu pójdę z wami? – spytał się akademik.
- Nie, nie... Nie możemy ryzykować utraty jedynej osoby, która naukowo zbadała tą wyspę. Proszę pomyśleć, co by to była za strata dla nauki? – szczerze mówiąc, po prostu nie uśmiechało mu się towarzystwo doktora. Chciał się trochę rozerwać i rozprostować kości, a nie niańczyć zdziwaczałego starca. – Kiedy już... zbadam teren, to co innego.
Doktor zgodził się.
Ladislas ruszył w kierunku domu, żeby się spakować. Po drodze podgwizdywał. Na myśl o wyprawie wrócił mu humor.
Nagle jego wzrok padł na Kusego, siedzącego sobie na wielkim kamieniu przed chatką i gapiącego się gdzieś w górę. Zwalisty marynarz był jedyną osobą z załogi statku, która zdecydowała się zostać wraz z osadnikami na Sankt Theophil.
- Nie siedź na kamieniu, bo wilka złapiesz – przyjacielsko poradził mu Korwin.
Kusy powoli opuścił głowę i spojrzał na Sklawinina, a na jego twarzy pojawił się wyraz wzmożonego wysiłku umysłowego. W końcu burknął – Nie gadaj, tu nie ma wilków. Tu nic nie ma.
Ladislas machnął ręką. – To takie sklawińskie powiedzenie. To znaczy, że... Dobra, nieważne.
Kusy kiwnął głową, po czym wrócił do gapienia się na korony drzew.
- Co tam takie ciekawego widzisz, a? – spytał się go Ladislas.
- Tak se myślę, że oni nie mają wodza – powiedział osiłek.
- ,,Myślę” powiadasz? Ha... Chwila, jacy „oni”?
No ci – Kusy wskazał palcem na drzewa.
Ladislas spojrzał w tamtą stronę. Z niektórych gałęzi zwieszali się na swoich długich ramionach tubylcy. W tym momencie wszyscy patrzyli na dwóch mężczyzn. Był to dość niezwykły jak na nich objaw zainteresowania.
- Ano nie mają. – przytaknął Korwin. – Jak to mawia doktor, „żyją w nieskażonym stanie pierwotnej niewinności, nie znając panów ani sług” (mówiąc to Ladislas, w końcu szlachcic – choć ubogi – skrzywił się). A po mojemu, to są po prostu za głupi. Spójrz, jak wiszą na tych drzewach. To ludzie, czy małpy? A w zasadzie... To co cię to obchodzi?
- Bo tak żem se uwidział, że mógłbym nim zostać. Znaczy się wodzem. – stwierdził Kusy.
W pierwszym momencie Ladislasa zatkało, a po chwili parsknął śmiechem. – Już widzę, jak się ciebie będą słuchać. No, ale w końcu znalazłeś towarzystwo, gdzie możesz zabłysnąć. Powodzenia, małpi królu!
Śmiejąc się i nie czekając na odpowiedź Kusego, Korwin ruszył w kierunku chatki, która od jakiegoś czasu należała do niego i do Liwii.
Wszedł do środka. Domek był niewielki, ale schludnie urządzony – co, rzecz jasna nie było jego zasługą. Liwia zadbała nawet, aby na stole stały kwiaty. Ladislas otworzył swój kufer, wyjął podróżną torbę i zaczął pakować rzeczy, które mogły przydać mu się na wyprawie, takie jak kompas, czy luneta. Rzecz jasna zamierzał też zabrać pistolet i zapasik prochu – niby do tej pory nie spotkał tu nikogo, ani niczego groźnego, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże – oraz suchy prowiant. Na pakowaniu zastała go Liwia, która właśnie weszła do chatki.
- Gdzieś się wybierasz? – spytała z lekkim niepokojem, stając nad nim.
- A tak. – odparł Korwin, nie przerywając pakowania. – Doktor przypomniał mi, że nie zbadaliśmy zachodniej części wyspy. Uznałem, że warto by się tym zająć.
- Jakoś przedtem ci to nie przeszkadzało – powiedziała jego żona, marszcząc brwi.
- Wiem, jakoś tak o tym nie pomyślałem.
Kiedyś Liwia odpowiedziała by mu coś w stylu ,,nic dziwnego, myślenie chyba nieczęsto ci się zdarza, co?”, ale tym razem nie zrobiła tego. Prawdę powiedziawszy, była dość mocno zaniepokojona ostatnim, dziwnym zachowaniem męża. Jeszcze bardziej martwiło ją to, że wielu innych mężczyzn z wioski również dziwnie się zachowuje. Bała się najgorszego – że jest to spowodowane nawrotem hipotetycznej zarazy, która mogła zabić poprzednich osadników. Jednak fakt, że to dziwne osłabienie dotyka głównie mężczyzn, nie pokrywał się z tą teorią.
- Wiesz, ostatnio byłem jakiś taki... przymulony. Rozleniwiłem się, niedługo, a porosnę tłuszczem... o ile się da na samych owocach – zaśmiał się. – Trochę ruchu dobrze mi zrobi. – Wstał cmoknął żonę w czoło. Ona lekko zadrżała. – Coś się stało? – spytał z niepokojem Korwin.
Liwia milczała. Szczerze mówiąc, to miała... jakieś złe przeczucia. Przez moment chciała prosić męża, aby został w domu, ale zmieniła zdanie. Był taki ożywiony, wrócił mu humor... Może faktycznie ta wycieczka była mu potrzebna. Dlatego w końcu odpowiedziała – Nie, nie, nic takiego.
- Nie martw się – powiedział Ladislas, przytulając żonę. – Wiesz co? Poproszę chłopaków, żeby mieli na ciebie oko.
- Ty zazdrośniku, dobrze, że pasa cnoty mi nie założysz – Liwia postarała się, aby jej śmiech zabrzmiał szczerze. Korwin jej zawtórował. – A co, jak się ma taką żonę, to strach ją zostawiać samą! Nie no, żartuję, miałem na myśli, żeby się tobą zaopiekowali, jak mnie nie będzie. To znaczy, nie martw się – dwa dni, góra trzy i jestem z powrotem.
- Uhm. Wiesz co?
- Co?
- Uważaj na siebie.
- A kiedyś mówiłaś, że jakby co, to nie będziesz mnie żałować.
- Kłamałam. Takiego naiwniaka jak ty, łatwo nabrać.
- Heh. Ty też uważaj na siebie, mała.
 
Tyle czasu minęło, a mnie wciąż dręczy pytanie – czy gdybym wtedy został, wszystko potoczyłoby się inaczej? I to pomimo tego, że już setki razy sobie na nie odpowiadałem. Gdybym został, najprawdopodobniej stałoby się ze mną to, co z innymi. Być może byłbym nawet jednym z tych, którzy... Nie. Tego nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić.
 
Korwin był już w drodze powrotnej do osady. Przebycie drogi na zachodni kraniec wyspy zajęło mu dwa dni – ale warto było. Może nie miał poetyckiej natury, ale nawet on był w stanie zachwycić się pięknem przyrody. Soczysta zieleń krzewów i liści drzew uspokajała patrzącego. Co lepsze, nie była to ta tępa bezmyślność, jakiej doświadczał ostatnimi dniami, ale prawdziwy spokój, oczyszczający duszę i skłaniający do rozmyślań. A było nad czym rozmyślać. Teraz dopiero jakby dotarło do niego, jak się zachowywał ostatnimi dniami. Całkowicie zaniedbywał Liwię – w ogóle z nią nie rozmawiał, wszelkie próby rozmowy czy okazywania czułości zbywał. A nie mógł się usprawiedliwiać zmęczeniem czy brakiem czasu – bo w zasadzie nic nie robił. Całkowicie zmarnował ostatnie dni, sam nie wiedział na co. Ale teraz to się zmieni. I trzeba będzie też zagonić chłopaków do roboty. Już na statku Ladislas cieszył się pewnym autorytetem wśród osadników, jako człek bywały na świecie, również w egzotycznych krainach, były żołnierz, no i w końcu szlachcic (choć ubogi) a od czasu osiedlenia na wyspie stał się kimś w rodzaju ich przywódcy. I teraz zrozumiał, że dłużej być tak nie może. Przez brak roboty ludziom głupoty do głowy przychodzą – wiedział to, z czasów służby w wojsku. Już on coś wymyśli, żeby zagonić chłopaków do roboty i wyrwać ich z tego otępienia.
Nienaturalna cisza, jaka panowała w pozbawionej zwierząt dżungli też początkowo ułatwiała mu zebranie myśli. Jednak stopniowo, zaczynała mu się wydawać coraz bardziej złowieszcza. Może była to po prostu wina kierunku, w jakim zaczęły podążać myśli Ladislasa. Zaczął sobie przypominać, jak ostatnio zaczęli się zachowywać tubylcy. Ciągle kręcili się wokół osady. Uważnie obserwowali kolonizatorów. I teraz Korwin mógłby przysiąc, że zdarzało mu się czasem kątem oka zauważyć, jak na ich topornych twarzach pojawia się złośliwy uśmiech a oczy błyszczą jakąś plugawą żądzą. Czemu wcześniej tego sobie nie uświadomił i nie zareagował? Czyżby te kreatury jednak coś knuły? Nie zdziwiłby się.
I to z powodu właśnie tych myśli, w miarę jak szedł w stronę wioski, coraz bardziej przyspieszał kroku.
W końcu wyszedł z zarośli i skierował się na placyk pośrodku osady. Było na nim pełno ludzi. Chyba prawie wszyscy osadnicy. Mężczyzny stali na środku. Nie wyglądali najlepiej - przygarbione sylwetki, mętne spojrzenia. Dookoła nich kręciły się kobiety – zaciekle o czymś dyskutując, niektóre najwyraźniej ochrzaniały za coś swoich mężów. Wśród nich była też Liwia. Kiedy zobaczyła Ladislasa, natychmiast do niego podbiegła, rzucając mu się na szyję.
- Dobrze, że jesteś – powiedziała. Korwin był zaniepokojony wyrazem jej twarzy – była najwyraźniej czymś zdenerwowana, albo nawet przestraszona.
- Co tu się dzieje, mała? – zapytał.
- Słuchaj, zaraz po tym, jak wyruszyłeś, Kusy poszedł do tubylców. – zaczęła Liwia gorączkowym głosem. Wdrapał się na jedno z ich drzew i wszedł na platformę. I do tej pory tam siedzi. Chyba.
- No tak. Małpi król... – mruknął Ladislas.
- Ale to nie jest najgorsze. Parę godzin temu, doktor przechodził sobie pod tymi ich drzewami. No i nagle... Dwóch tubylców zwiesiło się z gałęzi i błyskawicznie wciągnęli go na górę, tylko krzyknąć zdążył. I to... krzyknął tylko raz. Boję się, że...
- Ladislas zwrócił się do pozostałych mężczyzn. – I co? Żaden z was nie poszedł sprawdzić? W kupie powinniście pójść i zrobić porządek.
- Zero reakcji z ich strony. Liwia z rozpaczą pokręciła głową. – Oni zupełnie... Odlecieli. Jakby byli w transie. To chyba jednak jakaś zaraza.
- Szlag... – zaklął Korwin. – Jeszcze tego brakowało. Dobra... Najpierw pójdę zobaczyć, co się stało z doktorem, a potem..
Liwia szeroko otworzyła oczy i przycisnęła się do męża. – Proszę... Nie zostawiaj tu nas. Nie zostawiaj mnie! – powiedziała błagalnym, przerażonym głosem.
- Kochanie, muszę tam iść – Ladislas starał się, aby jego głos brzmiał łagodnie i uspokajająco, ale stanowczo. – Jeśli te stwory coś zrobiły doktorowi i Kusemu, to musimy o tym wiedzieć, żeby zdecydować, czy przygotować się do obrony przed nimi... Żeby wiedzieć, co mamy zrobić. Nie możemy przecież stać z założonym rękoma i czekać, co będzie dalej, prawda?
- Masz rację – odpowiedziała Liwia, zagryzając wargi. – Ale jeśli okaże się, że... – nie była w stanie mówić dalej.
- Tak, tak – powiedział Ladislas, uspokająco głaszcząc ją po głowie – Jeśli będzie niebezpiecznie, natychmiast wrócę. Nie martw się – wejdę na te ich drzewo, zobaczę co się dzieje i tyle. Na pewno okaże się, że doktor siedzi sobie wśród nich i sobie ich bada, zapomniawszy o Bożym świecie. A może małpi król Kusy zrobił go swoim kanclerzem – Sklawinianin zaśmiał się. Jednak jego żona nie wyglądała na przekonaną.
- Nie ruszajcie się nigdzie, moje panie – zwrócił się Ladislas do zgromadzonych kobiet. – Zaraz wrócę. – pocałował żonę, po czym ruszył w stronę drzew zajmowanych przez tubylców.
 
Cierpliwości, już zmierzam ku końcowi.
 
Ladislas stanął po jednym z drzew, na których opierała się główna platforma mieszkalna tubylców. Zadarł w górę głowę. Nigdzie nie było widać ani śladu mieszkańców. Gdzieś poszli? Cóż i tak trzeba to było sprawdzić. Korwin wziął szablę w zęby, jak przy abordażu, poprawił za pasem pistolet, po czym zaczął się wspinać po jednej ze zwieszających się z drzewa lian.
W końcu wszedł wystarczająco wysoko, aby wystawić głowę i zobaczyć, co się dzieje na platformie. Widok sprawił, że niemal spadł z liany.
Na obrzeżach platformy zgromadzili się tubylcy. Siedząc w kucki i miarowo się kiwając, jakby w takt jakiejś monotonnej muzyki, którą tylko oni sami słyszeli, przyglądali się scenie, która rozgrywała się pośrodku.
Wewnątrz ich kręgu stały trzy postacie. Dwóch tubylców i Kusy. Podobnie jak wszyscy inni zgromadzeni, był on pozbawiony ubrania. Byli oni ustawieni w trójkąt. Stali od siebie w pewnych odległościach i co chwila rzucali sobie jakiś okrągły przedmiot. Na pierwszy rzut oka przypominało to zwyczajną grę w piłkę. Jednak przeczyły temu ich ruchy – monotonne, jednostajne, pełne namaszczenia, jakby to był jakiś rytuał. Również przedmiot, którym rzucali nie pasował do beztroskiej zabawy.
Była to głowa doktora. Nawet z tej odległości Korwin mógł dostrzec na pokrytej krwią twarzy przedśmiertny wyraz strachu i cierpienia. Nieco z boku od trójki leżały porozrzucane kości – skrzętnie oczyszczone z mięsa. Zresztą niektórzy z przyglądających się upiornej grze tubylców trzymali w swych łapach kości, które od czasu do czasu pogryzali.
Ladislas przypatrywał się tej scenie, nie zdolny uczynić ruchu, ani odezwać się. Nagle jednak jeden z siedzących tubylców podniósł się i wyciągnął rękę w jego stronę. Korwin został zauważony. Pozostali tubylcy również zaczęli się podnosić, a trójka zaprzestała gry. Wszyscy zwrócili się w jego stronę, a na ich twarzach pojawił się ten wyraz złośliwości, który już kiedyś zdążyło się zauważyć Ladislasowi.
Korwin wyrwał się z szoku. Natychmiast zeskoczył z drzewa – nie było tak wysoko, a do tej pory tubylcy sprawiali wrażenie dużo powolniejszych, gdy kroczą po ziemi.
Stanął na twardym gruncie i odwrócił się, aby spojrzeć, czy go ścigają. W ślad za nim, z drzewa zeskoczył Kusy – zadziwiająco lekko, jak na swoją posturę, tym bardziej, że wyglądał jeszcze bardziej niezgrabnie niż zwykle – jakby w jakiś sposób upodobnił się do swoich nowych przyjaciół. Ladislas odniósł dziwne wrażenie, jakby nawet twarz byłego marynarza nabrała cech charakterystycznych dla tubylców. Pozostałe stworzenia na razie stanęły na krawędzi platformy, przyglądając się.
Ladislas zmierzył wzrokiem swojego dawnego towarzysza.
- O co tu chodzi?! – wrzasnął. – Czemu pozwoliłeś im zabić doktora?
Kusy przez moment milczał, po czym wzruszył ramionami i mruknął ,,uczebe”.
- Co?! Już cię całkiem przerobili na swoją modłę? Zwariowałeś?
Kusy nie odpowiedział. Jedynie wyciągnął przed siebie ramię, wskazując na Korwina, po czym pytającym wzrokiem spojrzał w kierunku tubylców. Ci chórem stwierdzili ,,uczebe”.
Na te słowo Kusy natychmiast ruszył do ataku na Ladislasa, młócąc swymi potężnymi ramionami. Korwin nie miał problemów z odparciem tego bezładnego ataku – jedno pchnięcie szablą i zdrajca padł na ziemię. Jednak w ślad za nim, tubylcy zaczęli zeskakiwać z drzew. Po chwili Sklawinianina otoczył ich tłum. Rzucili się na niego całą gromadą. Udało mu się ciąć kilku z nich – ale było ich zbyt wielu. Jednemu w końcu udało się wyrwać mu szablę, a drugi w tym czasie ugryzł go w udo. Przez moment Ladislasowi śmierć zajrzała w oczy, ale w tym momencie przypomniał sobie o pistolecie. Wyrwał go zza pasa, po czym strzelił w łeb tubylca, który trzymał go za lewą rękę. Huknęło i stwór padł, a jego pobratymcy ze strachem odskoczyli.
Korwin odetchnął z ulgą, po czym machnął pistoletem w stronę wrogów. Na widok lufy instynktownie się odsuwali.
- No dranie, jednak coś was rusza? Gdzie wasz stoicki spokój, co? – Niech Bóg błogosławi tego, kto wynalazł dwustrzałowy pistolet – dzięki temu miał wyjście awaryjne, gdyby jednak któraś z kreatur zechciała zaryzykować. No, ale nie miał przecież szans w starciu z całym plemieniem. Musiał jak najszybciej powiadomić Liwię i zadbać o bezpieczeństwo jej, oraz innych kobiet, a także ich chorych mężów. Zaraz! Ladislas przypomniał sobie dziwne zachowanie Kusego. Ostatnie wydarzenia zaczynały się układać w jedną całość – która wcale mu się nie podobała. Dosyć! Nie było czasu na rozmyślanie.
- Niech no który spróbuje za mną iść, a pożałuje! – krzyknął Korwin, dla pewności, że zostanie zrozumiany wskazując na pistolet. Nieniepokojony przeszedł wśród tubylców, którzy rozstępowali się przed nim, trzymając się w bezpiecznej odległości. Jednak ich twarze wykrzywiał ten obrzydliwy, wredny uśmiech.
Gdy tylko oddalił się od nich, zaczął biec. W kilka chwil był już w osadzie. Nikogo tu nie było. Biegał od jednej chaty do drugiej, ale wciąż nikogo. Tubylcy też go nie ścigali. Dobra. Najważniejsze, to nie dać się panice. Starał się nie myśleć tym, co się mogło stać. Postanowił , że zanim ruszy na poszukiwania, naładuje do końca pistolet. Gdy kończył to robić, usłyszał przeraźliwy krzyk. Dobiegał od strony leż tubylców – choć nieco innego rejonu, niż ten, gdzie rozegrała się niedawna scena.
Natychmiast pobiegł w tamtą stronę. Gdy opuścił teren osady, dojrzał wygniecioną w zaroślach ścieżkę – duża grupa osób niedawno tędy szła i to z trudnościami, jakby jakby część z nich się szamotała i próbowała uciec.
Podążając po śladach, dotarł do chatki, którą nazywali ,,świątynią”. Na zewnątrz było kilku tubylców.
Nie zwracając na nich uwagi, Ladislas wpadł do środka.
Pierwszym na co zwrócił uwagę (a może po prostu jego umysł początkowo nie dopuszczał do siebie pozostałych widoków) był kamień. ,,Ołtarz”. Choć wciąż był czarny, jak noc, na jego powierzchni co jakiś czas pojawiały się czerwone błyski. Głaz roztaczał jakąś dziwną, jakby... najlepszym słowem, choć to bez sensu, byłoby ,,duszną” aurę. Korwinowi wydawało się, jakby kamień wydawał jakieś jednostajne niskie, buczące dźwięki, niemal na granicy słuchu.
I wtedy rozejrzał się po całej świątyni. Była ona pełna mężczyzn – zarówno tubylców, jak i osadników. Jedni i drudzy w najlepszej komitywie oddawali się uczcie. Ich twarze i dłonie były uwalane krwią.
Kobiety z osady też tam były. I można by rzecz, że też uczestniczyły w uczcie – z tym, że to je jedzono. Na ich szczęście, chyba wszystkie były już martwe. Siedząca pod ścianą istota, która kiedyś była cieślą z osady, właśnie wbijała zęby w ramię Liwii.
 
Niezbyt dobrze pamiętam, co się stało potem. W każdym razie, jakoś stamtąd się wydostałem. Nie odzyskałem ciała Liwii. Kiedy jakiś czas później udało mi się zakraść do świątyni, nie zostało już nawet kości. Moja kochana nie ma nawet grobu.
Wiem już, co znaczy ,,uczebe”. ,,Niepotrzebne”. W żałosnej egzystencji tych stworzeń, prawie nic nie jest potrzebne. A skoro jest niepotrzebne, to po co ma istnieć? To samo tyczy się kobiet. Po co nieśmiertelnej rasie dwie płcie? A tak, te plugastwo jest nieśmiertelne. Parę dni później, widziałem jak Kusy – dopóki jeszcze byłem w stanie go rozróżnić – chodzi sobie jak by nigdy nic, a jestem pewien, że cios, który mu wymierzyłem, był zabójczy. Tak samo wielu innych, których udało mi się dorwać.
Moi dawni towarzysze już całkowicie upodobnili się do rdzennych mieszkańców wysp, najwyraźniej jakakolwiek różnorodność w wyglądzie jest ,,uczebe” – zresztą, kto wie, może wszyscy oni pochodzili z pierwszej partii osadników? Może tak naprawdę nigdy nie było żadnych tubylców... Nie wiem, co powoduje tą okropne przemianę. Czy ten przeklęty kamień? (próbowałem go po kryjomu zniszczyć, nie udało się nawet zarysować). Czy obecność innych przemienionych? Coś w wodzie? Powietrzu? Nie wiem czemu kobiety tej przemiany nie doświadczyły – może ich bardziej uczuciowa i wrażliwa natura nie pozwalała na całkowite wyssanie uczuć? Może z podobnego powodu tak pełen pasji zdobywania wiedzy człowiek jak doktor, również nie był,,godzien” jej dostąpienia? Czemu ja sam ocalałem? Czy uratowało mnie to oddalenie się od źródła, w krytycznym momencie przemiany?
Po tym wszystkim życie kreatur niemal wróciło do normy. Wygląda na to, że ożywiają się jedynie podczas końca cyklu przemiany – i łączącego się z tym niszczenia wszystkiego, co jest ,,uczebe”. Niemal, bo jestem tu ja. Bez przerwy krążę po okolicy, kiedy się da, wyłapując kreatury. Nie jest to łatwe, bo nie oddalają się od wioski, ale zabiję tylu, ilu zdołam. Zapamiętajcie – jedynym sposobem, aby nie powrócili, jest ucięcie głowy. No i spalenie, rzecz jasna.
Poza tym, ich życie duchowe odżyło. W świątyni znów odbywają się rytuały przebłagalne. Wiecie kto jest ich bóstwem? Ja. Jestem ich bóstwem śmierci, tym który uderza znienacka, by pozbawić ich życia. Jestem dla nich personifikacją ,,uczebe”, które bezczelnie wciąż trwa i trwa. Myślą, że skoro nie są w stanie mnie zniszczyć, to chociaż dam się przebłagać. Niedoczekanie. Choć minęło już tyle czasu, Liwia śni mi się noc. Przypominają mi się piękne chwile, jej głos, dź więk jej śmiechu, kolor jej oczu, dotyk jej włosów i skóry. I zawsze zrywam się spocony, gdy sen kończy się tym momentem, gdy poraz ostatni widziałem jej ciało.
Ach. Skoro zostałem ich nowym bożkiem, posąg w świątyni wymagał pewnych przeróbek. Musieli zmienić nieco jego twarz. Wiem już kogo przedstawiał przedtem. Tego nieszczęsnego człeka, którego spotkaliśmy przy lądowaniu. Mojego poprzednika (zapewne ten fakt – odmienność, indywidualność twarzy jest dla tych już całkiem jednakowych kreatur kolejnym dowodem na moją demoniczność).
Ale nie podzielę jego losu. Nie skompromituję się bezładnym bełkotem. Dlatego bez przerwy sobie powtarzam tą opowieść – po pierwsze, aby nie zwariować, po drugie, aby pamiętać. Gdy przybędzie kolejny statek, a kiedyś w końcu przybędzie, ja będę czekał. Opowiem przybyszom wszystko dokładnie, słowo w słowo. I powrócą, z bronią, którą pozabijają stwory, z ogniem i prochem którym zniszczą ich drzewa, ich mieszkania, ich plugawe miejsce kultu.
Nie uległem przemianie w kreaturę. Dlaczego? Bo wciąż mam uczucia. Pragnienia. A przede wszystkim jedno. Chcę zobaczyć, jak z twarzy stworów znika ten ich diabelski spokój i cynizm, a pojawia się strach i ból.
1
Notka polecana przez: Sapiens
Poleć innym tę notkę

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

Johny
   
Ocena:
0

Jeśli to był twój pierwszy opublikowany tekst to moim zdaniem jest naprawdę super :).

Co się podobało?

Zakończenie. Dla mnie tworzy swoistą klamrę dopinając wszystkie poruszone wątki. 

Co możnaby ulepszyć:

Nie wiem czy jest sens o tym pisać, bo na pewno się rozwinąłeś. W każdym razie w tekście miałeś mnóstwo odnośników do normalnej rzeczywistości: po dwóch zdrowaśkach, nie siedź na kamieniu bo wilka dostaniesz, woda święcona, może to brakujące ogniwo, palenie tytoniu jako rzecz szkodliwa dla zdrowia.

Wszystko to wybijało mnie z immersji. No bo niby skąd ludzie żyjący w podobnym świecie mogą znać teorię ewolucji? Palenie nawet w dwudziestym wieku w naszym świecie było uważane za rzecz normalną a tu proszę ludzie strzelają z muszkietów, ale za to jaka medycyna!​

07-03-2020 21:12
Adeptus
   
Ocena:
0

Jeśli to był twój pierwszy opublikowany tekst to moim zdaniem jest naprawdę super :).

Dzięki, tyle, że wcześniej były lata pisania "do szuflady" rzeczy, które wstydziłbym się pokazać.

"Zdrowaśka" to mój oczywisty błąd, dzięki za wytknięcie. Ale "woda święcona" już niekoniecznie, symbol "woda=oczyszczenie" wydaje się dość naturalny, więc spokojnie może być używany w fikcyjnych kulturach. Co do "wilka dostaniesz" nie rozumiem, w czym problem - gdyby w fantasy nie używać żadnych realnych powiedzonek, to język byłby dość ubogi. Trzeba się tylko wystrzegać takich, które mają odniesienie do realnych miejsc/osób, w rodzaju "wyjść jak Zabłocki na mydle". 

Co do kwestii "ewolucja i szkodliwość tytoniu a muszkiety" - rozwój naukowy/technologiczny w świecie fantasy nie musi przebiegać dokładnie w tym samym tempie we wszystkich dziedzinach, jak w świecie realnym.

09-03-2020 09:13
Johny
   
Ocena:
0

Napisałem jak to odbieram a co z tym zrobisz to twoja sprawa :).

Wydaje mi się, że jak przedstawiasz czytelnikowi pewną konwencje (żaglowce, muszkiety), to im bardziej ją naginasz wprowadzając niezgodne z nią elementy tym bardziej utrudniasz zawieszenie niewiary.

Ale oczywiście to moje zdanie.

10-03-2020 21:02
Adeptus
   
Ocena:
+1

Nie no spoko, cieszę się, że wyraziłeś swoją opinię. Po prostu ja z założenia odrzucam tezę o konieczności trzymania się zgodności historycznej w fantastyce. Właśnie po to piszę fantastykę, a nie powieści historyczne, by móc dostosować świat przedstawiony do takiej opowieści, jaką chcę opowiedzieć (a ograniczeniem jest logika, nie zgodność historyczna). Swoją drogą, to ciekawe, że czytelnicy nie mają problemów z zawieszeniem niewiary gdy mowa o magii czy fantastycznych stworzeniach, ale zniesmaczają ich odrębności co do rozwoju nauki czy kultury w wymyślonych światach. Zresztą, jedne odrębności bardziej budzą sprzeciw, inne mniej. Na przykład dosyć powszechnie akceptowany jest szeroki zakres równouprawnienia płci w fantasy. Ty też nie zwróciłeś uwagi na to, że w opowiadaniu występuje lekarka, a przecież gdyby przyjąć założenie "skoro są muszkiety, to z całym dobrodziejstwem inwentarza epoki, w której muszkiety funkcjonowały w naszym świecie" kobieta medyk nie powinna być traktowana jako coś normalnego.

11-03-2020 15:16
Johny
   
Ocena:
+1

To rzeczywiście ciekawe zagadnienie. Myślę, że to kwestia oczekiwań które czytelnik wyrabia sobie po tekście. Pewnie mogłyby się znaleźć osoby, które stwierdziłyby "Kobieta na statku? Przecież to przynosi pecha!" ;).

Pewnie każdy autor musi się z tym zmagać. Dziś tak dużo osób psioczy na polityczną poprawność i przy co drugiej czarnej postaci doszukują się spisku i krzyczą o realiźmie średniowiecza w fantasy. Tym samym osobom nie przeszkadza to, że Ameryka była bardzo zróżnicowana etnicznie a praktycznie wszyscy aktorzy w klasycznych westernach są biali. 

12-03-2020 22:21
Adeptus
   
Ocena:
0

Pewnie mogłyby się znaleźć osoby, które stwierdziłyby "Kobieta na statku? Przecież to przynosi pecha!" ;).

No, bez przesady, transport osadników z samymi mężczyznami lekko mijałby się z celem ;)

13-03-2020 15:58

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.