Labirynty

Droga na Zachód

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Labirynty
Dzień drugi
Idziemy na zachód.
Widzimy, co przed nami zrobiło lotnictwo. Po obu stronach oczyszczonego korytarza, daleko, tam, gdzie na horyzoncie zazwyczaj widać szpalery drzew, unoszą się dymy rozwiewane przez wiatr. Droga nie została nawet tak bardzo zniszczona, utrzymujemy równe tempo.
Jest ciemno, mimo popołudnia. Bure chmury, tak jak wczoraj, wiszą nisko nad ziemią, szorują brzuchami po porytych polach. Jedziemy z otwartymi włazami. Wcześniej, jeszcze nocą, DPS-y zaczęły piszczeć wysokim tonem i mrugać lampkami, musieliśmy więc uszczelnić wozy i włączyć filtrowanie. Czujniki wreszcie wyłączyły się i alarm odwołano. Później urządzenie odzywało się jeszcze kilka razy, ale zaraz urywało swój elektroniczny świergot. Kapitan batalionu kazał przestawić czułość sygnalizatora na większą podziałkę.
Wokół pusto, tylko huk silników przerywa ciszę. Rano jeszcze jedna eskadra przecięła niebo, ale prawie jej nie widzieliśmy, tak była wysoko. Czasem bokiem przemknie jakiś UAZ z dowództwa, skacząc na koleinach i wyżłobieniach ziemi na poboczu. Wcześniej bewupy z piechotą oddaliły się na południe. Dowódca cicho klął, widząc ich manewr. Zostaliśmy sami.
Dojeżdżamy do węzła komunikacyjnego. Tu szosa kończy się i trzeba wjechać w pola. Zwalniamy. Dowódca batalionu zarządza piętnastominutowy postój. Nie odchodzimy daleko od maszyn, sikamy, spoglądając w niebo. Po wyjściu z kokpitu jest zimno. Wzdrygamy się i popatrujemy niepewnie po sobie. Palimy papierosy. Ktoś kaszle, ktoś, patrząc na dowódcę wystającego z wieżyczki i oglądającego po raz kolejny mapy, pyta cicho, czy słyszeliśmy o tym, kogo spotkali chłopcy z Czechosłowacji, od południa flankujący nas swoimi batalionami zmechanizowanymi? Machamy ręką i uśmiechamy się nerwowo. Niebo nad nami jest ciemne i coraz bardziej zasnuwa się brudnym dymem. Ciszę przeszywa huk wrzucanych na bieg silników.
Zmieniamy szyk. Zamiast jechać kolumną, na polach rozciągamy tyralierę. Grudy błota wylatują w powietrze, kiedy czołgi korygują kurs i stopują na chwilę jedną z gąsienic. Trzęsie. Lampki DPS-ów milczą jak zaklęte, ale i tak co chwilę poklepujemy kierowcę po ramieniu, żeby na nie zerknął, a potem, bez słowa kiwając głowami, przekazujemy wiadomość dalej. Daleko po lewej widać sznur ciężarówek mknących najpierw w tym co my kierunku, a potem odbijających w mgłę, tak jak wije się szosa. Nie licząc nawiewanych dymów, przez cały dzień nie widać innego źródła ruchu.
Do wieczora jest jeszcze daleko, kiedy dojeżdżamy do Magdeburga. Miasto zostaje daleko po prawej, na północy, ale nawet stąd widać ognie. Rubinowa poświata podświetla skłębione niebo, dymy bijące w chmury są tłuste i czarne. Kiedy wyłączamy silniki, robiąc przerwę na tankowanie, z oddali słychać pogłos urywanej kanonady, a czasem basowe mruknięcie pojedynczej eksplozji. Ruszamy dalej, przed nocą musimy jeszcze dotrzeć do wytyczonego punktu. Oficer prowadzący przerwał ciszę radiową i nadał kod potwierdzający wytyczne marszruty.
Jest późny wieczór, kiedy widzimy ich po raz pierwszy. Trzy wozy bojowe idą szybkim kursem na północny zachód, wykorzystując nitkę niezniszczonej drogi. Dowódca błyskawicznie wydaje rozkazy. Inne załogi też już ich dostrzegły. Znikamy we wnętrzu wozu. Zatrzymujemy się, żeby ułatwić celowanie. Maszyną kołysze, sztywno i krótko. Dowódca obserwuje przez lornetkę ledwo widoczne cienie. "Przeciwpancerny", komenderuje. Słyszymy stłumiony huk wystrzału innego wozu. Nie słychać, żeby ktoś odpowiadał ogniem. Dowódca nie zwraca na to uwagi. Ustawia dalmierz. Pal.
Wnętrzem potężnie szarpie i od huku przez chwilę boleśnie piszczy nam w uszach. Momentalnie w całym wnętrzu śmierdzi palonym prochem. Pusta łuska wysuwa się z ładownicy. Chcemy popatrzeć, czy dostał. Słychać jeszcze jeden wystrzał. Kwiaty ognia wybuchają wolno na linii horyzontu. Wozów pancernych już nie widać, nie dostrzegamy jednak też żadnego wraku. Ciekawe, czy zawiadomią swoich o naszym położeniu. Ciekawe, czy mają jeszcze kogo zawiadamiać. Podejmujemy przerwaną jazdę. Motory znowu warczą, jak czarne psy przy wjeździe do piekła.
Kiedy przejeżdżamy obok wyrwanych w polu i asfalcie lejów, wiatr nad ziemią rozwiewa kolejne duchy z sinosiwych dymów.