» Opowiadania » Kwiat lotosu, część 1

Kwiat lotosu, część 1

Kwiat lotosu, część 1

    Widmo nadchodzących wydarzeń wisiało w wilgotnym, przesiąkniętym zapachem świeżej żywicy powietrzu. Śpiewały o tym ptaki, szemrały zburzone wody wielkiej rzeki Shinano i szeptały drzewa.
    Wszyscy czuliśmy to w naszych kościach – wojna zbliżała się ogromnymi krokami.
    Cieszyłem się bardzo, mogąc znów postawić stopę na trakcie. Wyruszyliśmy z naszych rodzinnych stron już kilka dni temu, podążając Tōkaidō, drogą wschodniego morza. Towarzyszyli mi domownicy oraz wojownicy z sąsiednich wiosek, prowadzący własne zastępy sług na wezwanie Yoritomo, głowy rodu Minamoto.
    Czasem na szlaku mijaliśmy pędzących na złamanie karku posłańców oraz niewielkie grupki zbrojnych śpieszące na południe. To wszystko tylko utwierdzało nas w przekonaniu, że w kraju wrze. Yoritomo grupował siły i najwyraźniej wreszcie postanowił położyć kres krwawym rządom podstępnego rodu Taira. Pamięć o wydarzeniach sprzed lat ciągle tkwiła w każdym z Minamoto. Na samo wspomnienie dni, gdy członkowie klanu z pomarańczowym motylem w kamonie* z zimną krwią wymordowali wielu naszych krajan, płonąłem gniewem i zaciskałem bezwiednie dłonie na rękojeści miecza.
    Być może teraz nadszedł czas, kiedy ci pozbawieni honoru złoczyńcy odpowiedzą za dawne krzywdy. Całą nadzieję pokładałem w Yoritomo oraz we własnej katanie.
    Słońce górowało wysoko nad Krajem Kwitnącej Wiśni, gdy przejeżdżaliśmy nieopodal siedziby naszego daimyō, bezpośredniego zwierzchnika ziem, które zamieszkiwaliśmy. Nie przekroczyliśmy jednak progów jego domu, bowiem byliśmy pewni, że on również wyruszył na południe.
    Pan Takeshi Genji, daleki krewniak Yoritomo, miał już swoje lata, ale nadal słynął w całej prowincji z wielkiego kunsztu wojennego. Często gościłem u niego i za każdym razem przyglądałem się z uwagą, gdy ćwiczył szermierkę. Kiedyś za młodu mówiono o nim, że jest szybki jak jadowity wąż habu. Teraz zaś nazywano go statecznym i dostojnym, niezrównanym w walce żurawiem.
    Wkrótce wjechaliśmy w las. Zewsząd spoglądały na nas liczne buki, rozłożyste kasztanowce i strzeliste klony. Gdzieniegdzie sterczały też drzewa bambusowe, nieodłączni towarzysze każdego podróżnika, bowiem ich jadalne korzenie często przydawały się w trakcie wyprawy, a warto dodać, że po odpowiednim przyrządzeniu w polowych warunkach smakowały całkiem nieźle.
    Kiedy słońce wzeszło wysoko, postanowiliśmy dać odpocząć sobie i wierzchowcom. Zatrzymaliśmy się na niewielkiej polance, rozpaliliśmy ognisko, by przygotować posiłek i rozłożyliśmy się leniwie w cieniu dębów kashi.
    Pierwszą oznaką, że coś jest nie tak, była głucha, przejmująca cisza. Umilkł wiatr, ucichły hałaśliwe dotąd ptaki, a konie zaczęły kręcić się niespokojnie po polanie. Słońce przygrzewało mocno, odbierając ochotę do czegokolwiek, ale na twarzach kamratów malowała się czujność.
    Dobrze, że wtedy już choć trochę wypoczęliśmy. Niebawem w lesie rozbrzmiał tętent kopyt, zagłuszany przez ochrypłe krzyki jeźdźców. Początkowo myślałem, że to kolejny oddział jadący ku panu Yoritomo.
    Wkrótce jednak wyszło na jaw, że nie miałem racji. Ujrzeliśmy bowiem zgraję wojowników cwałującą wprost na nas. Pomarańczowy motyl dumnie puszył się na flagach i proporcach. I to w dodatku tutaj! Tak daleko od swojej siedziby na południu!
    Rozumiałem się z kompanami bez słów. Każdy trzymał już miecz, gotów walczyć do ostatka sił. Przeciwników było zdecydowanie więcej, może nawet z setkę. Na widok kamonów ozdobionych niebieską goryczką na liściach bambusa popędzili z wrzaskiem do ataku.
    Nigdy nie czułem smutku, kiedy ginęli moi kamraci, gdyż wiedziałem, że każdy z nich marzył o śmierci w boju. Zresztą wszyscy wolelibyśmy umrzeć, niż splamić honor i z własnej woli opuścić pole bitwy. Zawsze żałowałem tych, którzy zdążyli się zestarzeć i nie byli już w stanie udźwignąć ciężaru miecza. Nie chciałem nigdy odejść w równie bezużyteczny sposób. Żyć krótko i polec w walce w pełni rozkwitu sił witalnych, jak powiadają. My samurajowie zawsze kierowaliśmy się tą zasadą i zawsze kierować się nią będziemy.
    Nawet w takiej chwili jak ta.
    Kilku naszych dopadło do koni i wskoczyło na siodła, ale nie udało im się uformować nawet szyku bojowego, bowiem Taira wpadli między pozostałych. Zaczęła się krwawa rzeź. Ostrze yari dosłownie o włos minęło moją głowę. Uchyliłem się i ciąłem kataną wprost w przednią nogę galopującego wierzchowca. Zwierzę runęło na pysk, zrzucając szarżującego jeźdźca, którego momentalnie przyszpiliłem bronią do ziemi.
    Przedarłem się do własnego konia uwiązanego na skraju polany. Drogę zagrodził mi jakiś niedoświadczony młodziak, nie trudziłem się więc długo i mocnym uderzeniem wybiłem mu miecz z ręki. Ostrze wywinęło młynka w powietrzu, a jego właściciel padł na ziemię z rozprutym brzuchem.
    Karosz kręcił się w miejscu, tupiąc nerwowo kopytami. Przeciąłem sznur i błyskawicznie go dosiadłem, choć nie obyło się bez kilku szarpnięć. Spiąłem wodze i pognałem w stronę napastników. Jednego potrącił rozpędzony wierzchowiec, drugiego pchnąłem w bark, a trzeci nie zdążył osłonić twarzy i kopniakiem zmiażdżyłem jego nos. Hachiman, bóg wojny i opiekun naszego rodu, radował się z każdym poległym Taira. Czwartego niestety nie udało się pokonać z końskiego grzbietu; powstrzymała mnie strzała wypuszczona przez łucznika. Głupi rumak wierzgnął, kiedy kolejny pocisk wbił się w jego podbrzusze Upadłem na leśną ściółkę i jęknąłem z bólu. Grot utkwił w lewym biodrze. Wrzeszcząc w niebogłosy, wyrwałem ostrze i spróbowałem wstać. Pewnie z powodu zbroi nigdy by się to nie udało, gdyby nie pomoc innego wojownika. Obaj straciliśmy jednak sporo cennego czasu. Nabiegający przeciwnik z włócznią miał go w bród i zdołał wyprowadzić niskie, celne uderzenie, które pozbawiło życia mojego towarzysza. W ataku szału dopadłem do nieprzyjaciela i zasypałem gradem śmiercionośnych ciosów .
    Broń żołnierza nie wytrzymała długo takiego naporu, mężczyzna padł z przepołowioną szyją, a ja mogłem cieszyć się z osobistego zwycięstwa. Niestety tylko osobistego, bo kiedy powiodłem wzrokiem po polanie, ujrzałem zroszoną krwią trawę, uginającą się pod ciężarem ciał samurajów i postrzępionych proporców z kamonem rodu Minamoto.

    W oddali zdołałem ujrzeć jedynie podskakujące w galopie końskie zady. Ostatni napastnicy w mgnieniu oka zniknęli za zakrętem. Najwyraźniej kierowali się na północ, w głąb terytoriów Minamoto.
    Dziwne.
    Kilku moich kamratów jęczało jeszcze w agonii, więc okazałem miłosierdzie i skróciłem ich męki. Zasłużyli na godną śmierć.
    Kątem oka dostrzegłem ruch w zaroślach.
    – Jesteś bezpieczny! Wyjdź już z ukrycia! – krzyknąłem do młodego chłopaka, który kulił się w gęstwinie krzewów. Nie miał na sobie żadnej zbroi i wyglądał na tutejszego chłopa. Pewnie Taira zwerbowali go, by wskazywał im drogę w obcej okolicy.
    – Dziękuję ci, panie – zawołał, nerwowo rozglądając się na boki, jak gdyby nie wierzył w uczciwość moich słów i szukał alternatywnej drogi ucieczki. – Miej litość, proszę. Zmusili mnie, bym im służył.
    – Mów wszystko, co wiesz – poleciłem szybko władczym tonem. – Dokąd się udali?!
    – Nie zabijaj, panie, jestem jedynie przewodnikiem… – załkał. Widać nie był w stanie wydusić z siebie nic innego. – Nie zabijaj, nie zabijaj…
    Kiwnąłem obojętnie głową i dotknąłem niepewnie biodra, krzywiąc się z bólu. Wrogowie jechali na północ i nie szczędzili koni. A co jeśli dom pana Takieshi’ego stanowił ich cel? Dom, który z powodu koncentracji wojsk Minamoto najpewniej był teraz słabo chroniony.
    – Przeklęci Taira! – ryknąłem, ściskając mocniej rękojeść miecza. Stałem nad młodym przewodnikiem, wodząc zakrzywioną końcówką ostrza po jego brudnym od błota policzku. Krew buzowała szaleńczo, czułem gniew, a dłoń sama zdawała się unosić do morderczego ciosu. Niech ten dzieciak zginie, myślałem w napadzie złości, niech umrze, skoro również przyczynił się do najazdu na ziemie daimyō.
    Odetchnąłem głęboko i wyciszyłem umysł. Bushidō, droga, którą podążał każdy prawy wojownik, zawierała w sobie najważniejsze prawdy i wartości. Być odważnym i wytrwałym, walczyć o sprawiedliwość i prawdę, podążać ścieżką aż do osiągnięcia ideału oraz szanować przodków i tradycję, a przede wszystkim panować nad emocjami i umieć zdobyć się na współczucie.
    Żaden zdrajca nie zasługiwał jednak na łaskę. Gdybym podarował mu życie, uciekłby szybciej niż spłoszona sarna. Gardziłem nim z całego serca, tak samo zresztą jak i innymi chłopami, pozbawionymi honoru, cnót i wyższych ideałów. Oni nie wiedzieli, czym naprawdę jest służba swojemu daimyō, nadawali się wyłącznie do uprawiania roli i zbierania koku.
    Cięcie było szybkie i pewne, a głowa potoczyła się powoli po trawie.
    Dopiero gdy wsunąłem katanę z powrotem do pochwy, przypomniałem sobie o rwącym, nasilającym się z każdym oddechem bólu. W ranę na biodrze mogło wdać się zakażenie, ale zbytnio się tym nie przejąłem. Siedzibie zwierzchnika zagrażali Taira, mogłem uczynić więc tylko jedno.
    Karosz rzucał się jeszcze w agonii, wbijając coraz głębiej strzałę tkwiącą w brzuchu, toteż wziąłem jakiegoś innego ocalałego konia. Czas uciekał, a jeśli miałem dogonić jeźdźców, musiałem pozbyć się zbroi, aby niepotrzebny ciężar nie spowalniał wierzchowca. Z wielkim smutkiem zdjąłem rynsztunek i ułożyłem na kamieniu. Potem wdrapałem się na siodło, spiąłem wodze i pogalopowałem śladem Taira na północ.
    Nie mogłem dopuścić do zniszczenia posiadłości daimyō, ale szczerze mówiąc, tak naprawdę w ogóle nie myślałem o majątku ziemskim pana Takeshi’ego. Przed oczyma wciąż jawił mi się jego największy skarb.
    Widzieliście kiedyś córkę morza Benzaiten, opiekunkę urody i muzyki? Ja też nie, ale gdybym dostąpił tego zaszczytu, pewnie wyglądałaby ona właśnie jak Kasumi.
    Pamiętam, że zawsze rozpierała mnie radość, kiedy odwiedzałem zwierzchnika i miałem okazję choć przez chwilę popatrzeć na słodką dziewczynę, która słynęła z uroku w całym Kantō.
    Nie szczędząc konia i gnając przed siebie, wspomniałem dzień, kiedy pierwszy raz zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo jest mi ona bliska.
    Było ciepłe popołudnie, a ja odpoczywałem właśnie po podróży. Wioskę oraz dom Takeshi’ego zbudowano nad niewielkim rozlewiskiem, wokoło znajdowały się liczne bajorka i stawy użyźniające okoliczne pola. Kasumi przechadzała się właśnie po ogrodzie, porcelanowa twarz udekorowana rozmarzonym uśmiechem jaśniała w promieniach słońca, a kolorowe, bogato zdobione kimono wyróżniało ją na tle wszechobecnej soczystej zieleni.
    Gęste ciemne włosy tworzyły nieprzeniknioną zasłonę, kiedy schyliła się, by zerwać kilka kwiatów. Wiatr roznosił intensywny, drażniący nozdrza zapach roślin po całej zabudowie. Upajałem się nim, podobnie jak i nieczystymi myślami o Kasumi. To były jednak tylko myśli.
    Dotąd nigdy nie zwracałem na nią wielkiej uwagi, ale wtedy coś się we mnie zmieniło, nagle spostrzegłem, że mała delikatna dziewczynka na moich oczach wyrosła na cudowną kobietę. Miałem świadomość, że nie powinienem ulegać afektom. Nie mogłem podjąć żadnych działań, ponieważ nie pozwalał na to honor; samuraj musiał być bezgranicznie wierny daimyō. Marzyłem o Kasumi wewnątrz duszy, wiedziałem jednak, że nawet jeśli pan Takeshi dostrzeże uczucia, które żywiłem do jego córki, nigdy nie odda mi jej za żonę. Ona była już przyrzeczona innemu daimyō.
    Ukradkiem wszedłem do ogrodu i skryłem się za shi–dōrō, kamienną latarnią wykonaną z granitu, przy której zazwyczaj odbywał się rytuał parzenia wieczornej herbaty. Wszyscy domownicy odpoczywali wewnątrz siedziby, unikając prażącego słońca, strażnicy leniwym krokiem obchodzili siedzibę, więc nie obawiałem się, że ktoś niepowołany mnie dostrzeże.
    Dobrze, że nie podszedłem bliżej, i nie zostałem zauważony, bo w innym wypadku Kasumi być może nie zaczęłaby śpiewać. A śpiewała cudnie. Najpierw zanuciła jakąś radosną melodię, a potem usłyszałem głos, którego pozazdrościć mogły najwybitniejsze artystki występujące przed obliczem cesarza na dworze w Heian–kyō.
    Patrzyłem tak na nią w niemym zachwycie, spacerującą beztrosko pośród morza fioletowych i bladoróżowych kwiatów. Wreszcie nie wytrzymałem, wyjrzałem zza latarni i zdobyłem się na lekki uśmiech. Ona umilkła momentalnie, poczerwieniała na twarzy jak wiśnia i odwróciła wzrok.
    Nigdy już potem się nie zdarzyło, abyśmy byli tak blisko siebie.

***


    Popędzałem konia bez ustanku i kiedy ujechałem dobry kawał drogi, wierzchowiec nieoczekiwanie zaczął kuleć na przednią nogę. Mogłem po prostu zatrzymać się i spróbować opatrzyć ranę zwierzęcia, ale czas uciekał niemiłosiernie.
    Pozostałą odległość przebyłem pieszo. Pot ściekał ze mnie strumieniami, skóra swędziała niemiłosiernie, a trzewiki ke–gut–su z niedźwiedziej skóry obcierały stopy na kamienistej, nierównej drodze. Biegłem ile sił w płucach, nie zważając na palącą bólem ranę na biodrze. Niekiedy jedynie zatrzymywałem się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, ale zaraz potem gnałem dalej jak wicher.
    Nie pamiętam, jak długo trwała ta szaleńcza pogoń. Wiem za to, że ujrzałem wioskę daimyō, kiedy słońce zaczęło zsuwać się z nieboskłonu okutanego pastelową pomarańczą..
    Okoliczne chaty właśnie dogasały, drewno cyprysowe i kora użyte do budowy paliły się bardzo szybko. Zasłoniłem ręką usta, przebiłem się przez gęste kłęby dymu i ruszyłem ścieżką w stronę domu pana Takeshi’ego.
    Wioska śmierdziała krwią i trupami. Dzieci, kobiety, starcy… Morze ciał ścieliło werandy i podwórza. Podążałem przed siebie, ale nie rozglądałem się na boki. Nie chciałem, aby wspomnienia dawnej, odległej grozy powróciły.
    Siedziba daimyō wznosiła się na skraju wioski. Bogato urządzoną drewnianą rezydencję podpierał usypany z kamieni cokół, a werandę obiegającą dom dookoła dawniej ozdabiały kwiaty. Teraz znajdowało się tam jedynie pogorzelisko. Ogień nie oszczędził również ogrodu; wszechobecną zieleń zastąpiła wypalona trawa i tlące się łyse pnie okolicznych drzew.
    – Shiro–sama – usłyszałem nagle tuż przy moim uchu. Byłem tak pochłonięty otoczeniem, że nie zauważyłem, kiedy ktoś niepostrzeżenie zakradł się od tyłu. Obróciłem się w ułamku sekundy, gotów przepołowić mieczem ewentualnego napastnika, ale zobaczyłem czternastoletniego chłopca o imieniu Yoshi, który służył w domu pana Takieshi’ego.
    – Czy wszystkich wymordowano?! – spytałem na wpół ze złością, na wpół z dziwnym zrezygnowaniem.
    – Na szczęście nie. Wielu chłopów zginęło, ale części udało się zbiec do lasów. No i najważniejsze, że panna Kasumi żyje.
    Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową z ulgą.
    – Próbowaliśmy się bronić, Shiro–sama – zaczął mówić szybko – ale Taira byli znacznie liczniejsi i rozbili straże w pył, a potem splądrowali wioskę i zabili tych, którzy nawinęli im się pod ostrza…
    – Prowadź do Kasumi – przerwałem mu. – Gdzie ona jest?
    – Schroniła się nad wodą. Ale panie, ona nie jest teraz w stanie z kimkolwiek rozmawiać. – Sługa spuścił wzrok i umilkł ze strachem, jakby powiedział coś, czego nie powinien nigdy mówić.
    – Co tu się wydarzyło?!
    Yoshi ani myślał otworzyć usta, ale na widok miecza w mojej dłoni postanowił jednak odpowiedzieć szczerze na pytanie.
    – Ten cały atak… był dziełem podstępu – wyjąkał chłopiec.
    Pod ciężarem hardego spojrzenia zaczął mówić zdecydowanie składniej.
    – Wszystko zaczęło się dość niedawno, kiedy do wioski przybył mężczyzna, wojownik jakowyś. Ponoć już od dłuższego czasu przemierzał kraj w poszukiwaniu godziwego zarobku. Niósł ze sobą rekomendację od mistrza Takayuki, więc pan Takeshi nie miał oporów, aby przyjąć go na służbę. Każdy przecie wiedział, że wojna zbliża się wielkimi krokami i pojedynczy miecz będzie na wagę złota.
    – Nie przerywaj! – poleciłem ostrym tonem, gdy Yoshi ucichł na chwilę.
    – Nie minęło wiele czasu, a szlachetny Yoritomo wezwał na południe pana Takeshi’ego. Ryo, bo tak zwał się ów przybyły mężczyzna, pozostał wraz z trzydziestoma innymi mniej doświadczonymi żołnierzami w wiosce, aby strzec dobytku w czasie wojny. Pani Kasumi wreszcie odetchnęła pełną piersią, gdyż po wyjeździe ojca zyskała sporo swobody. Nikt już nie pilnował każdego jej ruchu. Ryo natomiast nie próżnował ani chwili. Uwiódł biedną Kasumi i zawrócił jej w głowie tak, że świata poza nim nie widziała.
    – Uwiódł? – powtórzyłem głośno, a serce zabiło mi szybciej. Yoshi co prawda nie miał zielonego pojęcia o uczuciach, które żywiłem do Kasumi i tak też powinno zostać, ale w tej chwili jakoś nie dbałem o to, że może się czegoś domyślić. – Gdzie go znajdę?! Pewnie uciekł do lasu wraz z innymi, kiedy nadjechali Taira! – zawołałem gniewnie.
    – Nie, Shiro-sama! Stało się coś gorszego! Oni wiedzieli dokładnie, iż w wiosce nie ma wielu wojowników, iż wszyscy zbierają się pod sztandarem Yoritomo i szykują do wojny.
    – Chcesz powiedzieć…
    – Ryo był jednym z nich, to on dowodził atakiem – gorliwie pokiwał głową Yoshi, po czym zatrząsł się i pobladł jeszcze bardziej, zupełnie jakby ogarnęła go choroba.
    – Widziałem wszystko na własne oczy – kontynuował cicho. – Wtargnęli do domu, rozbijając drzwi na drzazgi, a Ryo był pośród nich, dumny i wyprostowany. Inni rozbiegli się w poszukiwaniu kosztowności, ale on stał w milczeniu. Panna Kasumi wpatrywała się w niego szklistymi oczyma, po czym upadła na kolana i zaczęła błagać, aby wziął ją ze sobą, tak jak obiecywał wcześniej. Ryo jednak zaśmiał się tylko, a pozostali zawtórowali mu donośnie. Uderzył ją rękawicą, pchnął z impetem na shōji*, które złamało się z trzaskiem, i zaczął zdzierać z niej suknię, a potem pozbawił czci…
    Uciszyłem chłopca ręką, nie chciałem dłużej tego słuchać.
    – A ty co uczyniłeś?
    – Wybacz panie, nie mogłem nic zrobić – zaszlochał Yoshi. – Oni byli uzbrojeni, a ja nie miałem nawet kija. Siedziałem schowany między koszami pełnymi ubrań, przykryty grubą narzutą i obserwowałem. Wywlekli ją na dwór, w domu podłożyli ogień i odjechali, rycząc z uciechy jak opętane Onryō. Wymknąłem się z kryjówki, porwałem łkającą pannę Kasumi i poprowadziłem w najdalszy kąt ogrodu, by nie musiała patrzeć na pożar trawiący budowlę.
    Patrzyłem długo przed siebie, myśląc o ukochanej.
    – Powinieneś własnym życiem bronić czci pani Kasumi – powiedziałem po chwili, niestety słowa te utknęły w pustce, bowiem Yoshi’ego już nie było. Przez moment ogarnęła mnie chęć, aby poszukać go i ukarać za ucieczkę, ale miałem teraz ważniejsze sprawy na głowie.
    To ja powinienem być wtedy w domu daimyō, to ja powinienem walczyć z najeźdźcą. Ale o co? O kogo? O życie kobiety, która postanowiła zbratać się z największym wrogiem i srogo zapłaciła za swą głupotę? Nie, nie mogłem tak myśleć, ona była przecież córką pana Takeshi’ego.
    Po chwilowym otępieniu ogarnęła mnie wściekłość. Najgorsze było to, że nawet ujrzawszy prawdziwą twarz Ryo, nadal chciała uciec z nim w stronę zachodzącego słońca, nie bacząc na zniszczone włości i pomordowanych ludzi.
    Wedle kodeksu Kasumi zasłużyła na karę, zdrada jest bowiem najgorszym przewinieniem. Oddała serce wrogowi, bezwstydnie złamała rodzinne prawo i wystąpiła przeciw ojcu oraz całemu rodowi Minamoto. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, cóż się z nią stanie, kiedy do wioski powróci daimyō. Pan Takeshi słynął nie tylko z wielkiego kunsztu wojennego, lecz także z tego, że bezlitośnie wypleniał nieposłuszeństwo w swoich szeregach.
    A karą za zdradę była śmierć.
    Samuraj, który upuściwszy broń na ziemię, chciał ujść z życiem z pola bitwy, nie zasługiwał ani na krztę współczucia. Podobnie jak teraz Kasumi.
    Czułem, że ten obowiązek należy do mnie, że ja muszę uczynić zadość sprawiedliwości. Jakże los potrafi być złośliwy.
    Zrobiłbym to szybko i bezboleśnie, jednym błyskawicznym cięciem. Zabijałem tak wiele razy, miałem wprawę. Dobyłem ostrza i popatrzyłem na zakrwawioną klingę. Wszystko wskazywało na to, że skąpie się ona w posoce kobiety, którą kochałem.
    Teraz jednak podła zdrajczyni nie była już warta moich uczuć.
    Ruszyłem szybko do ogrodu, z uniesionym mieczem, gotowym do zadania natychmiastowego ciosu.
    Nagle zatrzymałem się w pół kroku. Kogokolwiek innego skróciłbym o głowę bez najmniejszego wahania, ale nie potrafiłem nawet spojrzeć w tak dobrze znane mi ciemnozielone oczy dziewczyny.
    A gdybym jednak poszedł do niej, pocieszył, powiedział, że nic złego się nie zdarzyło i że wszystko można jeszcze naprawić? Zabrałbym Kasumi do siebie i ugościł aż do powrotu ojca? Już niemal widziałem oczyma wyobraźni wykrzywioną z wściekłości twarz daimyō. Ukarałby nas bez wątpienia, ją za zdradę, mnie zaś za oszczędzenie zdrajczyni.
    Mogliśmy jeszcze uciec gdzieś daleko… Popłynęlibyśmy na wyspę Sado, dokąd udawali się odszczepieńcy i wygnańcy, gdzie przez lata żyły osoby niewygodne dla rządów możnych Japonii. Ale jak to mówią, wstyd jest jako blizna na drzewie, nie znika, lecz powiększa się z czasem. Zarówno tam, jak i w każdym pozostałym miejscu oboje nie zaznalibyśmy nigdy spokoju ducha.
    Nie, na bogów, ona musiała umrzeć.
    Szedłem szybko, starając się nie myśleć więcej o tym, co miałem uczynić. Znalazłem Kasumi nad sadzawką, klęczała, łkała cicho i obmywała twarz wodą. W ciemnych, potarganych włosach tkwił zasuszony kwiat lotosu. Odgłos kroków sprawił, że obróciła głowę w moją stronę. Na widok uniesionego miecza oczy jej się rozszerzyły, ale zdziwienie zniknęło tak szybko jak się pojawiło.
    Nie powiedziała ani słowa, zaraz też odwróciła wzrok, a mocno zaciśnięte usta utworzyły wąską, ledwo widoczną linię. Poprawiła osmalone kimono i odgarnąwszy burzę ciemnych włosów, nachyliła się, odsłaniając kark.
    Poczułem dziwne ukłucie bólu, że dziewczyna poddaje się bez słowa. W głębi ducha pragnąłem, aby spróbowała się choć usprawiedliwić, wyjaśnić, czemu tak postąpiła.
    Kasumi jednak milczała, czekając na cios.
    Katana powędrowała w górę, a ostrze błysnęło w świetle zachodzącego słońca. Już miałem ją opuścić, kiedy nagle pojąłem, że nie mogę tego uczynić.
    Byłem zbyt słaby, aby zdobyć się na mord ukochanej osoby. Zbyt słaby! Czyżby te cholerne uczucia przeważyły nad rozsądkiem? Nie wiem, w każdym bądź razie niemoc w tej chwili oznaczała tylko jedno – utratę honoru. Potworną hańbę.
    Prawdziwy samuraj nigdy nie daje się zwieźć namiętnościom, lecz zawsze wykonuje swą powinność.
    Kasumi uderzyła mnie otwartą dłonią w policzek, po czym podskoczyła i uciekła w stronę lasu. Ja zaś zatoczyłem się po ogrodzie jak pijany, aż wreszcie upadłem na kolana. Pomiędzy sadzawkami wznosił się niewielki ołtarzyk poświęcony jednemu z głównych bóstw Shintō. Tak, znalazłem odpowiednie miejsce.
    Wiecie, jak czuje się człowiek, który przegrał wszystko? Owszem, moje ziemie nadal przynosiły obfite plony w koku, a bliscy z pewnością wyczekiwali każdej wiadomości o swoim krewnym. Ktoś mógłby powiedzieć, że było do czego wrócić.
    Niestety ów ktoś wielce by się pomylił. Nie miałem już nic, bowiem kto nie posiada honoru, ten jest nikim.
    Istniało jedno rozwiązanie. Drastyczne, ale pozwalające zmyć hańbę i odzyskać cześć. Oparłem miecz rękojeścią o ziemię, a ostrze wycelowałem wprost w brzuch, gdzie, jak powiadają, mieści się dusza każdego człowieka.
    Moje spojrzenie powędrowało ku górze, by ostatni raz nacieszyć się widokiem słońca i beztrosko przemykających po niebie chmur.
    Podobno właśnie w ostatnich chwilach świat wydaje się najpiękniejszy.
    Zwiędnięty lotos wypełniał niemal całą sadzawkę. Jesteśmy jak te kwiaty, żyjemy krótko i przemijamy jeszcze szybciej, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie.
    Miałem nadzieję, że Kasumi będzie mnie dobrze pamiętać.


cdn.



  • Kamon – rodzinny symbol, identyfikujący jednoznacznie daną rodzinę.

  • Shōji – ruchomy, zsuwany ekran do dzielenia pokoju lub jako drzwi do niego, składający się z drewnianych ramek wypełnionych tradycyjnym papierem japońskim washi.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.