Kult opowiada historię Edwarda Malusa (Nicholas Cage), szeryfa, który pewnego dnia dostaje list od swojej byłej dziewczyny, Rowan (Erika-Shaye Gair), z prośbą o pomoc w odnalezieniu jej zaginionej córki. Edward podejmuje się zadania i rozpoczyna śledztwo, które doprowadza go na prywatną wyspę zarządzaną przez lady Summersisle (Ellen Burstyn). Szeryf nie ustaje w wysiłkach, aby odszukać dziewczynkę, lecz mieszkańcy wyspy zdają się działać przeciw niemu. W zaistniałej sytuacji Edward może liczyć tylko na pomoc Rowan.
Suspens, niesamowite zwroty akcji, błyskotliwe dialogi, fenomenalna gra aktorska i urzekająca muzyka. To i jeszcze więcej to wszystko, czego nie znajdziecie w tym filmie. Nie zdołałem dopatrzyć się w tej produkcji ani jednego pozytywnego aspektu. Neil LaBute z wprawą pijanego rzeźnika zarżnął klimat scenariusza Shaffera i odarł go z całej religijnej otoczki, jakże istotnej dla oryginału. Obrzędowy charakter tej historii został zastąpiony żenującą wojną płci w postaci Nicholasa Cage’a tłukącego swoje przeciwniczki na kwaśne jabłko.
Gra aktorska pozostawia równie wiele do życzenia. Cała obsada sprawia wrażenie, jakby na planie filmu znalazła się zupełnie przez przypadek. Wszyscy, nie licząc Nicholasa Cage’a, odgrywają swe role z ekspresją godną warzywa. Cage natomiast wydaje się zagubiony i niezdolny do stworzenia przekonywającej kreacji. Chwilami emocjonuje się bez żadnego logicznego powodu, a w ekstremalnych momentach nie wykazuje większego zaangażowania. Lady Summersisle wypada wręcz żałośnie śmiesznie w porównaniu ze swym odpowiednikiem z pierwowzoru – lordem Summerisle odgrywanym w wersji z 1973 roku przez Christophera Lee.
W parze z beznadziejną grą aktorską idzie równie beznadziejny scenariusz, pełen kiepskich dialogów i przewidywalny aż do bólu. W jednej ze scen główny bohater zauważa, iż na wyspie jest mnóstwo pszczelarzy. To doprawdy dziwne, zważywszy na to, że głównym towarem eksportowym jest tu miód. Innym razem zaś krzyczy wniebogłosy na widok spalonej lalki, jakby właśnie przeżywał traumę z dzieciństwa. Od tego typu motywów w filmie aż się roi.
Pomimo tych wszystkich irytujących aspektów Kultu, jednego z największych rozczarowań dostarczył mi Angelo Badalamenti, który skomponował dla tego obrazu oprawę muzyczną. Po twórcy niezapomnianych kawałków z Miasteczka Twin Peaks spodziewałem się znacznie więcej.
Podsumowując, nowy Kult nie wart jest ani czasu ani pieniędzy na niego przeznaczonych. Nie wybierajcie się na ten film pod żadnym pozorem, chyba że chcecie poznać nowe znaczenie słowa chała. Osobiście wyszedłem z kina zniesmaczony. Co więcej, raz jeszcze utwierdziłem się w przekonaniu, że za tworzenie remake’ów powinno się rozstrzeliwać albo co najmniej skazywać na lata ciężkich robót. Lepiej obejrzyjcie starą wersję – wyjdzie taniej i bez obrażeń estetycznych.