» Fragmenty książek » Ksin koczownik

Ksin koczownik

Ksin koczownik
Powiedziała mu to nad ranem. Potem zasnęła wtulona w miękkie futro na jego piersiach.
Ona – księżna koczowników – Amarelis Dumna, ta, przed którą wstawała plemienna starszyzna, wojownicy przyklękali, a najczcigodniejsze stare kobiety, mówiąc do niej, kładły rękę na sercu. Ksin nigdy nie mógł zrozumieć, jak bardzo zmieniała się jego młoda żona, gdy zostawali sami; zawsze zdumiewało go, jak w takich chwilach łagodniały jej władcze rysy, jak stawała się ufna, dziewczęca i spontaniczna, ale obecnie...
Zapatrzony na Amarelis po prostu zapomniał oddychać. Pierś z jej głową przestała unosić się na tak długo, że aż na twarzy śpiącej pojawił się grymas niepokoju.
To sprawiło, że otrząsnął się nieco z zachwytu i wciągnął powietrze, głęboko, powoli. Rysy Amarelis znowu się rozluźniły. Ostrożnie cofnął Przemianę, rozpoczętą mimowolnie, kiedy przedłużający się brak oddechu przybliżył go do stanu naturalnej śmierci.
Po pół roku życia w Pierwszym Świecie zaszły wyraźne zmiany w równowadze pomiędzy stanami egzystencji Ksina. Jego ciało w dość nieoczekiwany sposób przystosowało się do tutejszej magii. Cechy zwierzęce, w Suminorze ledwie widoczne, teraz zdominowały wygląd. Sierść już nie chowała się pod skórę, miał ją cały czas, co w czasie upałów nie było zbyt przyjemne, ale Amarelis nie narzekała. Oczy stały się typowo kocie, palce dłoni skróciły na tyle, że uchwyt rękojeści miecza lub styliska topora stracił dawną pewność. Do walki w naturalnej postaci kazał więc sobie zrobić krótki miecz z poprzeczną rękojeścią, przypominającą zakończenie łopaty, i uchwytem usztywniającym nadgarstek. Był to dobry pomysł. Mógł wreszcie przekształcać dłoń w szpony, nie wypuszczając broni z ręki. Miecz nadal trzymał się łapy, tworząc jakby dodatkowy pazur, dlatego nazwał go Szponem.
Na szczęście rysy twarzy nie zmieniły mu się przesadnie. Poza stanem Przemiany nadal dominowały w niej cechy ludzkie, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że jest mieszańcem kota i człowieka. Jego koczownikom to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, stanowiło bowiem żywe potwierdzenie przepowiedni, której zawdzięczał swą władzę nad nimi. Natomiast przywódcy plemion spotykanych po drodze – podczas zwyczajowych ceremonii poświadczających przyjazne zamiary – z trudem kryli zmieszanie.
Jak będzie wyglądało dziecko?
Ta myśl była niczym zanurzenie głowy w lodowaty strumień. Nie sądził, że może mieć dzieci. Mieszańce międzygatunkowe są zwykle bezpłodne. To było tak oczywiste, że nawet się nad tym nie zastanawiał. A jednak...!
Gdyby żona nie przebywała z nim każdej nocy, gdyby nie widział jej choćby przez jeden dzień, albo gdyby choć raz, na chwilę, zrezygnowała z towarzystwa swego orszaku służek i zacnych niewiast, które z przekąsem nazywał w duchu „damami namiotu“, nigdy nie uwierzyłby w swoje ojcostwo. Wszakże Amarelis potrafiła znaleźć się poza wszelkimi podejrzeniami. Tak bardzo, że pierwszym uczuciem po jej słowach była czysta radość. Dopiero teraz przyszło otrzeźwienie i obawa.
Sięgnął pamięcią do czasów swego dzieciństwa, do pokaleczonych rąk Starej Kobiety... i zrozumiał, że dziś już nie zaśnie. Mało tego! Nie uleży spokojnie ani minuty dłużej! Musiał się przejść. Chciał być sam.
Delikatnie, ale stanowczo zsunął z siebie nagie ciało żony, wstał, ubrał się szybko i przypasał Szpon. Zanim skończył, do namiotu weszły Kara i Murkwa – dwie koszmarne staruchy w czarnych opończach. Po cichu nazywał je Starymi Wronami. Musiały usłyszeć, że się ubiera.
Zastanawiał się, czy one kiedykolwiek spały i czy w ogóle miały jakieś uczucia, bo żadne, choćby najdziksze odgłosy namiętności, nie robiły na nich najmniejszego wrażenia. Żadnego rumieńca, porozumiewawczego spojrzenia, półuśmiechu, dosłownie nic! A przecież obie były wdowami, miały wiele dzieci i wnuków, Murkwa nawet prawnuki. Musiały chyba pamiętać swą młodość? Wszystko wskazywało, że jednak nie pamiętały.
Obie jak zawsze zdawkowo skłoniły się Ksinowi, podreptały do łoża i bez słowa usiadły, Murkwa u wezgłowia, a Kara przy nogach Amarelis. Natychmiast znieruchomiały niczym posągi. Gdyby zmienił zdanie, postanowił wrócić do łóżka i znów wziąć żonę w ramiona, one po prostu wstałyby i wyszły, co stanowiło jedyną formę ich aktywności.
Kara i Murkwa były Towarzyszkami Niewinności; w Suminorze zwano takie przyzwoitkami, choć tutaj oznaczało to coś więcej: ich obecność i misja uświęcały plemienne bóstwa. Towarzyszki Niewinności wzywano, aby koiły obawy chorobliwie zazdrosnych mężów i chroniły dziewice przed obmową.
Był zdziwiony, gdy Amarelis nalegała na towarzystwo staruch od pierwszego dnia ich oficjalnego małżeństwa. Prawdę mówiąc, nie tylko zdziwiony, ale wręcz zniesmaczony tym pomysłem... Mimo to Amarelis nie ustąpiła. Teraz już wiedział dlaczego i czuł wdzięczność...
Wychodząc z namiotu pokłonił się Karze i Murkwie głębiej niż zwykle. Nie zareagowały.
Na zewnątrz przy ognisku czuwali Hakonóż i Arpia. Mówiąc ściślej: Hakonóż czuwał. Siedział wpatrzony w żar, opierając policzek o drzewce broni, której zawdzięczał swe przezwisko. Potrafił spać z otwartymi oczami, więc nie sposób było dojść, kiedy naprawdę śpi. Arpia natomiast spała na pewno głęboko, skulona niby embrion po drugiej stronie ogniska. Miała czternaście lat, była młodszą siostrą Amarelis i na zabój kochała Hakonoża. On uparcie ignorował jej zaloty. Poza tym dziewczyna okazała się wybornym procarzem; z tej przyczyny oraz za wstawiennictwem księżnej zaliczono ją mimo młodego wieku do osobistej straży Ksina. Ma się rozumieć, uparta smarkula zrobiła to po to, aby być blisko Hakonoża i po nic innego. Ponieważ jednak plemię nie prowadziło żadnej wojny, a nikt nie rzucał kamieni z procy celniej od niej, kotołak ku wielkiemu wstydowi i zazdrości wszystkich nastolatków płci męskiej wyraził zgodę.
Kobietom z rodu jego żony się nie odmawia. Zwłaszcza wtedy, gdy któraś postanowiła zdobyć mężczyznę...
Po obu stronach wejścia do namiotu leżały porzucone posłania z futer, na jakich przed chwilą siedziały Towarzyszki Niewinności. Futra powinny być jeszcze ciepłe... Nadarzała się okazja, by poczuć ślad ludzkiego ciepła którejś z nich, sprawdzić, czy obie są aby na pewno żywe, ale myśl o macaniu posłania staruch od razu przepłoszył niesmak.
Wyprostował się i rozejrzał dookoła. Namioty plemiennej starszyzny stały w samym środku obozowiska, otoczone skleconą naprędce palisadą, a raczej zasiekiem i osobnym pierścieniem straży. Naprzeciw ich wspólnego mieszkał Ampeker, wokół pozostali. Przy zasieku spacerowało jeszcze trzech wojowników. Cały obóz spał, było spokojnie i cicho, ale spokój w Pierwszym Świecie bywał jeszcze bardziej złudny niż niebo nad nim. Nigdy nie wiadomo kto i z jakimi zamiarami wyłoni się zza najbliższego pagórka...
Zaledwie postąpił krok w stronę ogniska, Hakonóż natychmiast podniósł głowę. Zignorował gest kotołaka, aby pozostać na miejscu. Wstał i oparł się na swym hakonożu, spoglądając wyczekująco. Stal nad jego głową zalśniła ciemnym, matowym błyskiem.
Właściwie to była glewia, ale koczownicy nie znali ani tego słowa, ani takiej broni. Hakonóż utrzymywał, że wymyślił ją sam, a Ksin nie chciał mu sprawiać przykrości wyprowadzając z błędu. Na długim na cztery łokcie okutym drzewcu sterczało lekko zagięte ostrze podobne do szabli, długie na kolejny łokieć. Za ostrzem znajdował się hak jak od bosaka. Hak i nóż, stąd wzięło się przezwisko właściciela broni. On sam to tak obmyślił, zamówił u plemiennego kowala i samotnie ćwicząc doszedł do wielkiej biegłości w walce. Pojedynczy jeździec w starciu z pieszym Hakonożem nie miał żadnych szans. Kotołak widział to nie raz, bo często spotykali w stepie nomadów dosiadających koni lub wielkich strusi, mających się z założenia za coś lepszego od pieszych, używających głównie zwierząt jucznych i pociągowych. Hakonóż albo wyzywał, albo przyjmował wyzwania nazbyt zadufanych jeźdźców i szybko ich uczył pokory. Wierzchowiec rzadko przeżywał tę lekcję, a jeździec ściągnięty hakiem z siodła najczęściej kończył z połamanymi kośćmi.
Jednakże nie dość, że nikt nie chciał Hakonoża naśladować, to jeszcze w całym plemieniu powszechnie wyśmiewano się z niego, a kobiety go unikały. Powodem był fakt, iż jego broń nie nadawała się do polowania. Mówiono zatem, że nie potrafi zadbać o rodzinę, uważano go za dziwaka, po trosze za szalonego mordercę.
Ksin widział w nim urodzonego wojownika, którego celem życia była doskonałość we władaniu wybraną bronią. Koczownicy tego nie rozumieli, bo choć odwagi im nie brakowało, walczyli tylko w potrzebie. W rezultacie, mimo że Hakonóż dobiegał czterdziestki (ile dokładnie miał lat – nie wiedział), nigdy nie miał żony i zapewne żadnych dzieci. Przez lata trzymał się na uboczu, z uporem ćwicząc ciosy swym hakonożem. Dopiero zauważony i doceniony przez kotołaka znalazł się w obrębie plemiennej elity.
Wkrótce potem zagięła na niego parol Arpia, która bez trudu mogłaby być jego córką i to bynajmniej nie najstarszą. Stary samotnik zupełnie nie wiedział jak znaleźć się w tej sytuacji. Zapewne przegoniłby zadurzoną podfruwajkę na cztery wiatry, gdyby nie była siostrą żony Ksina. W efekcie na jej karesy okazywał rozbrajającą mieszaninę irytacji i szacunku. Ta sytuacja najbardziej bawiła Amarelis, przekonaną, choć nie do końca, że siostrzyczka wkrótce otrząśnie się z zauroczenia surowym i małomównym wojownikiem.
Kotołak początkowo miał zamiar załatwić sprawę po męsku, doradzając Hakonożowi poślubienie Arpii, co ów, znając jego lojalność, wykonałby jeszcze tego samego dnia, ale ostatecznie uznał, iż nie powinien się wtrącać. Jego rzeczą były sprawy wojny i pokoju, problemy serca pozostawiał żonie. Koczownicza księżniczka, musiał to przyznać, znała się na tym znacznie lepiej od niego...
Było oczywiste, że nie pozbędzie się towarzystwa Hakonoża. Stanowczy zakaz byłby nie na miejscu, poza tym wiedział, że może liczyć na dyskrecję upartego rębajły, więc dał spokój i bez słowa ruszył w stronę przejścia w zasieku.
Hakonóż gestem przywołał jednego z wartowników, by go zastąpił. Nie zamierzał pozostawiać namiotu wodza pod opieką nastolatki, którą w tej chwili można było ukraść razem z posłaniem, ogniskiem i zapasem opału. Zanim odszedł, przyklęknął i starannie poprawił skóry okrywające śpiącą dziewczynę.
Kotołak szedł szybko między namiotami, nie oglądając się więcej na Hakonoża. Pragnął jak najszybciej opuścić swe małe królestwo... Do tej pory nie potrafił rozstrzygnąć, czy jego obecne stanowisko to awans, czy degradacja w porównaniu z tym, co osiągnął w Suminorze? Tam miał pod komendą tysiąc świetnie wyszkolonych gwardzistów. Tu wszystkich zdolnych do walki mężczyzn zebrałoby się niecałe pięć setek. W otwartej walce łatwo zostaliby rozniesieni w puch przez dwie, trzy setki regularnego wojska. Koczownicy praktycznie nie używali zbroi i hełmów, nawet nie każdemu chciało się nosić tarczę. Takich jak Hakonóż znalazłoby się może dziesięciu, nie licząc narwanych, młodych wojowników, którym wydawało się, że mogą wszystko tylko dlatego, iż nikt im jeszcze nie nabił naprawdę solidnego guza... Dla nich źródłem waleczności była przede wszystkim chęć imponowania dziewczętom. Z całą pewnością to plemię potęgi militarnej nie stanowiło!
Z drugiej strony: to byli jego ludzie... Naprawdę go potrzebowali – i jako dowodu, że ich bogowie nad nimi czuwają i jako wodza, który pewnie przeprowadzi ich przez trudne do wyobrażenia niebezpieczeństwa, nie pozwalając ginąć na darmo ojcom rodzin. W Suminorze był tylko królewskim kaprysem, narażającym Redrena na poważne koszty polityczne, jakie szybko mogły przeważyć zyski z jego usług. Tu nie musiał spadać co chwila na cztery łapy.
Nie, w sumie nie zazdrościł swemu bliźniakowi, powstałemu wskutek magicznego rozdwojenia. Nie bez powodu stał tak długo przed zwierciadlanym portalem, aż jego odbicie się uniezależniło. Tu był jednak panem swojego losu. Tam, czuł to wyraźnie, czekałoby go coś złego...
Dotarł do skraju obozu. Tutaj znajdowała się zagroda ze zwierzętami pociągowymi: końmi, mułami, osłami oraz wołami. Biegusy trzymano w innym miejscu. Opodal mieszkał Saro. Ów były złodziejaszek i morderca, posiadający magiczną zdolność rozumienia i mówienia we wszystkich językach, zupełnie nie potrafił odnaleźć się po śmierci Bertii – strzygi i prostytutki, która znęcała się nad nim, omal nie zagryzła, ale jednocześnie darzyła prawdziwą i wzajemną miłością. Czas nie leczył, lecz jątrzył rany jego duszy. Szczęście Ksina i Amarelis wydawało się być dlań osobistą zniewagą. Coraz bardziej opryskliwy i ponury, zachowujący się z wciąż mniejszym szacunkiem, został w końcu wykluczony z plemiennej arystokracji. Jego umiejętność nie przydawała się zbyt często, gdyż plemiona od zawsze radziły sobie we wzajemnych kontaktach za pomocą mowy ciała.
Niepotrzebny nikomu Saro wszczynał awantury w obozie i nawiązywał burzliwe romanse, skutkiem czego raz oskarżono go o usiłowanie gwałtu, a kiedy indziej pewien rozwścieczony mąż omal nie zatłukł go na śmierć. Od tej pory były kochanek strzygi zaczął żuć nasiona szaleju, by złagodzić ból w przetrąconym kręgosłupie. Ostatnio zaś dał się uwieść samotnemu myśliwemu imieniem Czemo i zamieszkał z nim, mimo że – jak twierdził – mężczyźni nigdy wcześniej go nie pociągali. Zapewne była to namiastka związku z Bertią...
Namiot Saro i Czemo stał na samym skraju obozowiska. Ominął go szerokim łukiem. To było dokładnie ostatnie miejsce, w którym chciałby się znaleźć i opowiadać o swoich troskach.
Szedł szybko przed siebie i poczuł się wolny, gdy obóz całkiem zniknął mu z oczu. Pozostały tylko świecące nad głową obce gwiazdozbiory i nieprzewidywalne drogi błądzących gwiazd, które to jaśniały, to gasły niczym wielkie czyny.
Magiczny bezkres Pierwszego Świata ogarnął go, napełniając poczuciem, że jest jedyną istotą we wszechświecie. To było dobre uczucie, pozwalające skupić i rozjaśnić myśli. Co prawda, gdzieś z tyłu krył się Hakonóż, ale ten dobrze rozumiał, iż w takich chwilach nie należy włazić Ksinowi w oczy.
Teraz już mógł zacząć się bać.
A jeśli Amarelis nosi potwora, który ją zabije? A może dziecko będzie zwierzęciem? A może trzeba je będzie oswajać – tak jak kiedyś ojca? A jeśli się nie da oswoić...?
Pytaniami bez odpowiedzi najlepiej nie zawracać sobie głowy. Co się wydarzy, temu stawi czoła! Skąd jednak jego żona wiedziała, że zajdzie w ciążę? Wszak od miesięcy zachowywała się, jakby miała pewność co do tego. Doskonale zdawała sobie sprawę, co sam on sądzi o swojej płodności i przezornie dołożyła starań, żeby nie powstał choćby cień wątpliwości w kwestii ojcostwa.
Młoda desperatka, która postawiła wszystko na jedną kartę, aby zdobyć kotołaka, ryzykując degradację do roli „wspólnej dziewki“, ba – wręcz otarła się o ów stan, żeby dzisiaj nosić dumny tytuł „najczcigodniejszej z niewiast“...
Czy to wszystko było jedynie szalonym porywem pierwszej miłości i namiętności? A aprobata Ampekera, jego słowa: „Wojownicy oddadzą ci krew i życie. Czy sądzisz, że któraś z naszych kobiet mogłaby odmówić ci swojego ciała?“
To zdanie sprawiło, że zwrócił uwagę na Amarelis. Czyżby jego słodka i dumna księżniczka coś ukrywała?
Cóż...! Po słodkiej i dumnej kobiecie z pewnością nie należy spodziewać się całkowitej prostoty i braku tajemnic... Jeśli był jakiś sekret, to z pewnością łączył Amarelis i radę starców. Przepowiednia? Czyżby nie powiedzieli mu wszystkiego? Doprawdy, chyba jednak zbyt łatwo i szybko uczynili go swoim księciem!
Przygryzł wargi. Coś kryli w zanadrzu?
Trzeba będzie stanowczo rozmówić się ze starszyzną i moim dumnym skarbem, zdecydował.
Z drugiej strony, czyż jego podejrzenia nie były zanadto chorobliwe? Niby jak miała się zachowywać żona pragnąca dać dziecko mężowi przekonanemu, że dzieci mieć nie może? Miałby za to zranić jej serce? Już prędzej własnymi pazurami wyrwałby sobie własne! Przypomniał sobie twarz Amarelis i zrobiło mu się całkiem głupio. Zrozumiał zarazem prostych wojowników, klękających przed nią, kiedy się do nich zwracała...
Nagle poczuł się dziwnie... Jakoś swojsko... Jakby wrócił z dalekiej podróży... Chwilę stał zdezorientowany, po czym spojrzał w górę i zrozumiał. Nad Pierwszym Światem znowu wymieniło się niebo i tym razem był to nieboskłon Suminoru. Mimowolnie rozpoznanie znajomych konstelacji przerwało bieg jego myśli. Wprawdzie nie pierwszy raz widział ojczyste gwiazdy, poza tym widywał niekiedy znajome gwiazdozbiory przemieszane z obcymi (tutaj – zwykła rzecz). Jednak po raz pierwszy miał ujrzeć suminorską pełnię...
Księżyc wschodził szybko. Rósł w oczach niczym wielka, srebrna, mydlana bańka zgodnie z tutejszą zwichrowaną mechaniką nieba, która nienaturalnie przyśpieszała lub zwalniała zjawiska astronomiczne, osobliwie nie zaburzając rytmu dni i nocy.
Minutę później po skórze Ksina przebiegły dreszcze mocy Onego, zaczęła stroszyć się sierść, grzać kości... Powstrzymał spontaniczną Przemianę, wziął ją w karby woli... Stał i patrzył zupełnie bez jednej myśli, pozwalając, by srebrny blask przeniknął go aż do dna duszy. Sycił się zawartą w nim oszałamiającą mocą i świadomością, że potrafi nad nią zapanować.
Poczucie Obecności spadło nagle i zupełnie realnie w postaci kształtu, który w oka mgnieniu zaistniał w powietrzu, gdzieś na wysokości ponad dwóch chłopa nad ziemią, po czym upadł z łoskotem na ziemię kilkanaście kroków od Ksina. Zdążył jeszcze dostrzec błysk tafli znikającego magicznego portalu.
Stwór powstał sprężyście. W ciszy nocy rozległ się odgłos przypominający świergot cykady, lecz o wiele głośniejszy, ostrzejszy, rozbrzmiewający narastającą złowrogo nutą. Równocześnie w skrytym za wzgórzem obozie koczowników zaczęły wyć wszystkie psy. Kotołak usłyszał wyraźnie tupot biegnącego Hakonoża. Nie było czasu sięgać po Szpon, nie miało to zresztą sensu. Stal jest bezsilna wobec potwora Onego!
Zwolnił blokady woli i poddał się pełnej Przemianie, nie spuszczając oczu z przeciwnika.
Całkowicie owadzia głowa z mocnymi żwaczkami... Przedramiona przekształcone w ostre kosy... Wszystkie kończyny nienaturalnie długie, dodatkowe pary stawów, ale do tego całkowicie kobiecy tułów z wielkimi, sterczącymi piersiami o silnie przebarwionych sutkach, bujne biodra i nienaturalnie rozwarty, mokry, przekrwiony srom, który w księżycowym blasku połyskiwał lśniącą czernią...
Modliszkołaczka!
Rzadki rodzaj bestii, występujący tylko na wschodzie Rohirry. Nigdy nie spotkał się z tym gatunkiem osobiście. Kobiety umierające w jego rodzinnej Puszczy Upiorów w zdecydowanej większości przekształcały się w strzygi lub wampirzyce. O modliszkołaczkach wiedział tyle, ile wyczytał: wydzielały zapach tak silnie wabiący mężczyzn, że ci pomimo ich wyglądu nie mogli się powstrzymać od cielesnego obcowania z nimi, w trakcie którego byli powoli rozrywani na ćwierci.
Przemieniony Ksin był bezpieczny, ale nie Hakonóż...
Nie mógł go ostrzec, bo nie mógł mówić. Prychnął więc wściekle, zabiegając mu drogę. Zdumiony wojownik przystanął, lecz nie zrozumiał. Tymczasem modliszkołaczka dochodziła do siebie po wstrząsie spowodowanym magicznym transferem i twardym lądowaniem. Przestała kręcić głową we wszystkie strony, skupiła wzrok na kotołaku i Hakonożu, poruszyła żwaczkami. Lekki wiatr zawiał od niej ku nim...
Hakonóż stęknął głęboko, niemal boleśnie, jego przepaska biodrowa opięła się i uniosła na podnoszącym się gwałtownie członku. W zamian glewia wypadła mu z ręki.
Poczciwy, żyjący tyle lat bez kobiety Hakonóż... Zresztą, nawet gdyby miał choćby najbardziej namiętną żonę, na niewiele by się to zdało. Jednak w tej sytuacji jego reakcja na wabiącą woń była tym gwałtowniejsza. Zdecydowanie odepchnął Ksina, próbując do niej podejść. Dostał w pierś łapą ze schowanymi pazurami, przeleciał pięć kroków, nakrył się nogami, ale jakby tego nie zauważył. Od razu wstał i z powrotem ruszył niczym ćma do świecy...
Modliszkołaczka czekała. Natychmiastowy atak nie leżał w jej naturze. Ofiary zawsze same do niej przychodziły. Rzadko trzeba je było gonić. Dopiero teraz pojawiła się wyraźna przeszkoda, którą należało usunąć!
Ogłuszenie ogłupiałego Hakonoża ciosem w skroń było najmniejszym kłopotem. Musiał tylko uważać, żeby mu przy tym nie przetrącić karku. Jednakże pomysł, by chwycić go zębami za kołnierz i zawlec do obozu okazał się niewykonalny w sytuacji, gdy potworzyca wsiadła kotołakowi na plecy...
Odległość pokonała jednym skokiem. Skrzyżowała rogowe kosy na końcach ramion i cięła niby nożycami, zmuszając Ksina do porzucenia wojownika i desperackiego uniku. Znów była nad nim. Na odlew chlasnął ją pazurami, rozrywając na strzępy prawą pierś. Wrzasnęła zgrzytliwie, zrejterowała na bezpieczną odległość i stanęła wyprostowana, zwracając się w stronę Księżyca. Dziesięć uderzeń serca później, całkowicie zregenerowana, wznowiła atak.
Tym razem była ostrożniejsza. Kotołak zatoczył półokrąg, odciągając ją od nieprzytomnego Hakonoża. Doskoczył raz i drugi, badając jej reakcje i sposób walki. Ostrza przedramienne były naprawdę groźne – obosieczne i silne. Darń wręcz wybuchała, kiedy, chybiwszy go, uderzały w ziemię. Cięła nimi na odlew, z dołu, zza głowy oraz szarpała do siebie jak hakami.
Na szczęście nie była dość szybka, by dopaść zwijającego się w błyskawicznych unikach kotołaka. Ksin przypadł płasko do ziemi i przetoczył wprost pod jej nogi, unikając chaotycznych ciosów przednich łap. Na stopach miała jeszcze typowo owadzie pazury, ale nie mogła ich unieść, aby nie stracić równowagi, zaś sztywna, pokryta chitynowymi płytami szyja nie pozwalała spojrzeć jej pionowo w dół.
Zawahała się, nie uderzyła na oślep, nie chcąc poranić własnych nóg, i to przesądziło o wyniku starcia. Kotołak całym ciężarem ciała rzucił się na prawą nogę potworzycy, wyłamując jej dolne kolano, a jednocześnie pazury obu przednich łap wbił w jej lewe udo i szarpnął z całych sił.
Oderwał jej większość mięśni, obnażając kość na długość dwóch piędzi. Przerwana tętnica siknęła czarną krwią. Modliszkołaczka z przeciągłym gwizdem runęła na plecy, desperacki cios ramienio-ostrza znów minął łeb kotołaka, tylko skaleczyła sobie drugą nogę. Ksin był już w innym miejscu, gotów wypatroszyć przebierającą szaleńczo lecz bezradnie półowadzimi odnóżami potworzycę.
Musiała to pojąć, bo natychmiast zwinęła się w olbrzymi precel, przetoczyła w bok i spróbowała wstać. Teraz dopiero dopadł ją ból. Zaskowyczała, okaleczone nogi ugięły się pod nią, usiadła z rozmachem i zaczęła się wycofywać, szorując zadem o murawę, jednocześnie starając się tak ustawić, by księżycowy blask padł na jej rany.
W tej chwili bez trudu mógłby ją zajść od tyłu, oderwać głowę i wyszarpać serce, ale powstrzymał się od definitywnego zakończenia walki. Modliszkołaczka była znacznie mniej groźnym przeciwnikiem niż sugerował jej wygląd. Walczyła instynktownie, polegając na owadzich odruchach, ale bez właściwej potworom Onego furii i żądzy mordu.
Płytki urok, nałożony na osobę żyjącą, ocenił, postanawiając nie zabijać napastniczki. Ważniejsza była odpowiedź na pytanie, kto i dlaczego zrzucił mu ją na głowę?
Modliszkołaczka zregenerowała rany, wstała, ale nauczka nie poszła w las. Zrezygnowała z walki. Kiedy zrobił ruch w jej stronę, odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Jednym efektownym skokiem oddaliła się od niego o ponad dwadzieścia kroków. Prychnął wściekle i ruszył w pogoń. W żadnym wypadku nie mógł pozwolić jej uciec! Popędził potężnymi susami, chcąc odrobić dystans.
Dwa potwory Onego gnały przez szary step skąpany w metalicznym świetle. Modliszkołaczka, skacząca niczym olbrzymi świerszcz, i kotołak, biegnący z drapieżnym wdziękiem geparda. Potworzyca skakała wyżej i dalej, ale rozpędzony Ksin odzyskiwał odległość w chwilach, gdy ona sprężała się do kolejnego skoku. Parę razy wylądowała na jakichś krzakach, tracąc sekundy, by się z nich wydostać i znaleźć solidne oparcie dla stóp. To pozbawiło ją szansy zniknięcia mu z oczu, ale nie zamierzała rezygnować. Zmęczenie w ich przypadku nie wchodziło w grę...
Mogli biec tak długo, aż pod znakiem zapytania stanęłaby możliwość powrotu kotołaka do obozu. W Pierwszym Świecie niestałe ruchy gwiazd i słońc nie pozwalały określać podstawowych kierunków i pozbawiały sensu wszelką nawigację. Z powrotem można było wrócić tylko po własnych śladach albo przypadkiem. Zasada Wiecznego Błądzenia stanowiła podstawowe prawo w tym nieograniczonym stepie.
Zaczął się zastanawiać, czy na to właśnie liczy modliszkołaczka, czy jej zadaniem nie jest aby odłączenie go od swoich na zawsze...? I gdzie znajduje się granica po przekroczeniu której nie zdoła już dostrzec swych śladów, bo zdeptana trawa zdąży się podnieść...?
Właśnie wówczas suminorski Księżyc zaczął zachodzić. Właściwie to zaczęło go ubywać. Srebrzysty krąg wyszczerbił się, zamienił w spiczasty rogal, wąski sierp i całkiem znikł. Przejście od pełni do nowiu nastąpiło w przeciągu zaledwie trzech minut, w czasie których modliszkołaczka coraz bardziej traciła siły, zwalniała, aż wreszcie przewróciła się i zaczęła tarzać w paroksyzmach odwrotnej Przemiany. Wkrótce na oczach Ksina zamieniła się w nieprzytomną, młodą kobietę, a raczej dziecko, mniej więcej rówieśnicę Arpii.
Nie była całkiem naga. Miała na szyi coś, czego wcześniej nie zauważył, jakiś wisiorek...
Powrócił do swej prawie ludzkiej postaci i usiadł obok, czekając aż świt przyniesie trochę więcej światła.

To był guzik. Miała zawieszony na szyi guzik od jego kaftana, który przed niespełna rokiem osobiście uszyła mu Hanti. Przedmiot należący do niego posłużył do zaadresowania demonicznej przesyłki...
Zacisnął zęby na myśl, co by się stało, gdyby modliszkołaczka wpadła w środek plemiennego obozowiska, albo wręcz do jego małżeńskiego namiotu...
Stanowczo zerwał wisiorek z szyi kobiety. Nie obudziła się, ani w ogóle nie zareagowała. To było normalne po spontanicznej i dzikiej Przemianie. Wiedział, że ofiara takiego uroku będzie odsypiać nocny szał przynajmniej przez kilkanaście godzin.
Schował guzik do sakiewki przy pasie, zarzucił sobie nieprzytomną dziewczynę na ramię i ruszył w powrotną drogę. Na szczęście miał koci wzrok i nie musiał czekać, aż nowy dzień wstanie w pełnej krasie. Do tej pory ślady gonitwy mogły się już niebezpiecznie zatrzeć, gdyż przebiegli naprawdę wielki kawał stepu...
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.