Morfina, mimo że nie poraża objętością, jest literackim omnibusem. Znani krytycy, którzy wypowiadają się o tekście w związku z jego nominacją do Paszportu Polityki, mówią o zaskakującym połączeniu powieści o Polsce i polskości z powieścią o kobietach, poruszającą wątki feministyczne. Czy to cała prawda o najnowszym dziele Szczepana Twardocha? Ależ skąd! Przecież Morfina to także Konstanty Willeman – smutny bon vivant, przerażony bohater, bojaźliwy patriota, człowiek zagubiony i tragicznie samotny. Przecież Morfina to czarni bogowie, znajomi czytelników Wiecznego Grunwaldu i Gerda, którzy uosabiają amoralne siły historiozoficzne. Przecież Morfina to doskonale przemyślana narracja, sprawiająca, że książki nie sposób odłożyć przed przewróceniem ostatniej strony. Tak wymieniać można by jeszcze długo, lecz pora zebrać wszystko razem i jednoznacznie stwierdzić: znać Morfinę to obowiązek każdego miłośnika dobrej literatury.
Wydarzeniem równie ważnym co premiera ostatniej powieści Szczepana Twardocha było dla mnie wydanie Fugi – zwieńczenia otwartej doskonałymi Chochołami trylogii krakowskiej. Wit Szostak stanął na wysokości zadania i swoim wiernym czytelnikom zapewnił kolejną niesamowicie klimatyczną podróż przez świat wewnętrzny przeciętnego człowieka. Nieco bardziej niż w Morfinie skomplikowana kompozycja, pewna kameralność i osobisty charakter opowieści sprawiają, że Fuga nie wywołała tak gorących dyskusji, choć jestem pewien, iż powinna. Dlaczego? Ano dlatego, że Szostakowa wizja człowieka przegranego, zagubionego wśród własnych niespełnionych marzeń i samotnego wydaje się przerażająco trafna i aktualna.

Na przełomie lat 2012 i 2013 polskim wydawcom należy się wielki plus za wznowienia. Przyznam szczerze, że "klasyki" to mój konik – uwielbiam wszelkie edycje rozszerzone, wersje poprawione i inne tego typu wydania. Rebisowskie przypomnienie Dicka, którego kulminacją jest ciekawy audiobook Blade runnera to prawdziwy strzał w dziesiątkę. Jako miłośnik twórczości Kalifornijczyka jestem wniebowzięty. Dzięki Powergraphowi w końcu udało mi się przeczytać Vertical, co zaliczam do jednych z najważniejszych doświadczeń poprzedniego roku związanych z polską fantastyką. Fabryka Słów ucieszyła mnie wznowieniem Rafała A. Ziemkiewicza, ze szczególnym wskazaniem na Pieprzony los kataryniarza. Pod kategorię wznowień klasyków podciągnąłbym także dokończenie Rakietowych szlaków Solarisu – jednej z najważniejszych serii wydawniczych w fantastycznonaukowej Polsce. I w końcu coś, co sprawiło mi najwięcej czystej czytelniczej frajdy: "nowa" Malazańska Księga Poległych od MAG-a. Dla kogoś, kto z cyklem nie miał żadnej styczności (jak wyżej podpisany) – najprawdziwszy prezent.

Tragedią, która musiała nastąpić, był enty tom "dzieł zebranych" Kevina Andersona i Briana Herberta z Diuną w tle. Taśmowa produkcja nigdy nie jest dobra dla literatury, ale w przypadku tego duetu odcinanie kuponów od wielkiej przeszłości osiągnęło absurdalny poziom. Zgromadzenie żeńskie z Diuny to powieść zupełnie o niczym, nieciekawa, nudna i niepotrzebna. Nawet ci, którym wcześniej wydawało się, że zawsze chętnie powrócą do świata stworzonego przez Franka Herberta, nie powinni sięgać po tego potworka.
Ostatnim i niewiele mniejszym niż Reamde zawodem było dla mnie reklamowane jako najbardziej oczekiwana polska powieść ostatnich lat zwieńczenie Pana Lodowego Ogrodu. Momentami lepsze, momentami gorsze, okazało się czytadłem, które – choć wciągające – w żaden sposób nie spełniło oczekiwań. Co w tym wszystkim najbardziej fatalne? Absurdalne, chaotyczne i rozczarowujące zakończenie, które pozostawiło mnie w rozgoryczeniu. Jak można to było zrobić Ulfowi? Jak można było to zrobić czytelnikom?