Kroniki Majipooru - Robert Silverberg

Więcej Majipooru, więcej akcji

Autor: Piotr 'Rebound' Brewczyński

Kroniki Majipooru - Robert Silverberg
Zamek Lorda Valentine'a autorstwa Roberta Silverberga to absolutny klasyk fantastyki – co do tego nie ma wątpliwości. Co się jednak tyczy kolejnych pozycji tego, bądź co bądź, znanego cyklu, to trudno znaleźć dwie opinie, które byłyby zbieżne. Jedni zarzucają Silverbergowi wtórność i najzwyklejszą w świecie nudę, inni chwalą oryginalność i złożoność świata oraz przyjemną w odbiorze prostotę opowieści. Nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, postanowiłem osobiście zapoznać się z kolejnymi częściami Kronik Majipooru, a pierwsze w kolejce były oczywiście... Kroniki Majipooru.

Kroniki..., od których wziął tytuł cały cykl, to nic innego, jak dziesięć opowiadań spiętych klamrą pod postacią wątku Hissune – młodego bohatera, którego poznaliśmy już w Zamku.... Chłopak pracuje w Labiryncie, a monotonię urzędniczego życia urozmaica sobie nielegalnymi seansami w Rejestrze Dusz – archiwum, w którym gromadzone są zapisy wspomnień wszystkich mieszkańców Majipooru (o ile ci mają na to ochotę). Hissune wybiera różne postaci – od najzwyklejszej sklepikarki po samych Koronali – ale zawsze kieruje się jedną zasadą: chce się jak najwięcej nauczyć.

Jak łatwo się domyślić, opowiadania zawarte w zbiorze są dość krótkie i opierają się na prostych, często banalnych schematach. To ostatnie może nieco drażnić w powieści o objętości Zamku Lorda Valentine'a, ale w przypadku cienkich Kronik... sprawdza się wyśmienicie. Można powiedzieć, że Silverberg pokusił się o stworzenie swoistej wariacji na temat Decameronu – zbioru łatwo przyswajalnych, dość wciągających opowiastek, które zawsze mają bardzo czytelny morał (zaakcentowany dodatkowo przez następujące po nich przemyślenia Hissune). Historie dodatkowo poszerzają zasób wiadomości o świecie Majipooru, szczegółowo opisując jego geografię czy ważne momenty w historii.

W opowiadaniach w zasadzie nigdy nie dzieje się zbyt dużo. Owszem, w Czasie ognia jesteśmy świadkami końca epickiej wojny, a w Pustyni skradzionych snów widzimy jeden z najważniejszych momentów w historii planety; jednak na ogół wszystko to jest wyłącznie pretekstem do opowiedzenia o wydarzeniach, które trudno nazwać spektakularnymi. Słowo, które ciśnie się na usta, kiedy zaczyna się mówić o Kronikach Majipooru, to "spokojne". Sporej ilości wielbicieli gatunku może to nie odpowiadać, ale ja byłem bardzo zadowolony – po tak popularnych w literaturze fantasy epickich bitwach, hordach smoków czy burzach magii, przyjemnie jest usiąść nad książką skupiającą się na "drobniejszych" sprawach. Choć często są one drobne tylko z pozoru.

Nie ma sensu opisywać tu każdego opowiadania z osobna. Warto tylko wspomnieć, że ich poziom jest naprawdę wyrównany, a każde całkiem naturalnie zapada w pamięć – najczęściej jako zapis prostej, ale bardzo relaksującej historii. Pozytywne wrażenie pogłębiane jest przez jakość wydania książki. Solaris ostatnio pnie się pod tym względem ostro w górę – zwłaszcza jeśli chodzi o ilustracje na okładkach.

Kroniki Majipooru to nie książka wybitna, ale bardzo... sympatyczna. Czytelnicy, którzy wahają się sięgnąć po dalsze tomy cyklu z obawy, że mogą być one dużo słabsze od części pierwszej, mogą spokojnie wyłożyć 40 zł na ten zbiorek. Nawet jeśli kolejne części sagi są gorsze, to o tej nie można tego powiedzieć. Przyznam nawet, że lektura Kronik... tylko zaostrzyła mój apetyt na Valentine'a Pontifexa, czyli kolejną pozycję z serii.