Jestem okrągłookim barbarzyńcą. Nic prawie nie wiem o kulturze Tajlandii. Jedyne czym nafaszerowały mnie massmedia, to tym, że jest to kraj najgorszych więzień, gdzie siedzi masa turystów, przypadkowo przemycających narkotyki, a tajskie potrawy należą do najostrzejszych na świecie. Mam jeszcze trochę sprzętu z napisem Made In Thailand, ale to chyba się nie liczy. Krótko mówiąc, jeśli chodzi o Tajlandię, jestem kompletnym dyletantem.
Gdy więc zobaczyłem na półce w wypożyczalni płytę z napisem Królowa Syjamu, a w oczy rzucił mi się jeszcze napis "Francis Ford Coppolla poleca", musiałem to zobaczyć. Film ten jest bowiem reklamowany jako największa epicka opowieść w historii Tajlandii. Ich narodowa legenda w końcu została sfilmowana w odpowiedniej oprawie. Ja zaś lubię egzotykę, choć moje doświadczenia z tajskim jedzeniem nie są już takie do końca pozytywne. Cenię także filmy Coppoli, który jako producent tego filmu na Stany Zjednoczone, zmontował go specjalnie tak, by lepiej trafił w gusta zachodniego odbiorcy. Rzeczywiście, z oryginalnych stu osiemdziesięciu pięciu minut, zrobił tylko sto czterdzieści dwie.
Kanwą filmu są dzieje młodej, żyjącej w XVI wieku, księżniczki Suriyothai (w tej roli przez cały film M. L. Piyapas Bhirombhakdi). Jest ona, na skutek mariażu z drugim synem króla - księciem Thienraja (Sarunyu Wongkrachang), uwikłana w wojnę domową swego królestwa Ayothay z Birmą. W międzyczasie musi sobie radzić z niespełnioną miłością do pewnego szlachetnego generała Srithepa (Johnie Anfone), a jednocześnie nie zdradzić swego kraju i nie przynieść hańby rodowi. Na dodatek, jako osoba o wielkiej mądrości, doradzając swojemu mężowi w sprawach politycznych, stara się chronić Ayothai przed wszystkimi zagrożeniami. Jednym z wyzwań stojących na jej drodze jest spiskująca żona jej szwagra, królowa Srisudachan (Mai Charoenpura), która stara się obalić starą dynastię i wraz ze swym krewniakiem objąć władzę. Ostatnim zaś aktem w jej życiu jest walka podczas inwazji Birmy, podczas której, ratując swego męża, ginie bohaterską śmiercią. Tym samym ratuje swój kraj od anarchii. Film Królowa Syjamu można by nazwać swego rodzaju biografią największej bohaterki Tajlandi.
Obraz ten jest naprawdę "inny", inna estetyka, inny styl wyrażania emocji, inne problemy. Oglądałem go z wielkim zaciekawieniem, ponieważ w przeciwieństwie do typowej pulpy przygodowej, jest to film na poważnie, pełen tajlandzkiego kolorytu i atmosfery Dalekiego Wschodu. Zawarto tu cały ceremoniał i teatralność kraju z pogranicza Chin i Indii, gdyż widać te tysiące barokowych ozdób i złoceń w strojach, i architekturze. Jeśli więc chodzi o jakość przekazu, to śmiało mogę zachwalać próbę oddania XVI wiecznej Tajlandii. Jako film krajoznawczy - o kulturze - jest fantastyczny.
Jeśli chodzi o jakość samego obrazu, również można go pochwalić. Film ten jest bowiem pełen zieleni, żółci i czerwieni, dający nastrój parnego, pełnego swoistego "zaduchu" kraju. Podobnie niektóre sceny, choć okrutne w swym wydźwięku, mają w sobie jakąś malarskość. Dodatkowo jeszcze udało się oddać okrucieństwo XVI wiecznej Tajlandii, gdzie racja stanu mówi, że w imię pokoju i spokoju można popełniać najgorsze zbrodnie, na przykład: zabijać dzieci. Jako film o społeczeństwie i atmosferze Tajlandii z XVI wieku jest także wspaniały.
Warstwa fabularna jest za to naprawdę uboga. Wszystkie postaci są strasznie sztuczne i patetyczne. Wiadomo, że mówimy tu o ikonach ich kultury, a dodatkowo dla mnie jako Europejczyka, ciężką sprawą jest odczytywanie emocji z twarzy aktorów, którzy jako przedstawiciele bardzo odmiennej kultury nawet mrugają inaczej.. Jednak oczekiwałem choć odrobiny gry aktorskiej. Podobnie jest z ze swoistą bajkowością, gdyż sama Królowa Suriyothai nie zmienia się przez czterdzieści lat. Wszystko jest takie teatralne i umowne. Fabuła jest bardzo liniowa, od wydarzenia do wydarzenia, pokazując kolejne epizody z życia władczyni. Choć mamy tu wiele politycznych roszad i zabójstw, które mogłyby zdynamizować akcję, to ma się wrażenie pewnych dłużyzn. Sama zaś główna bohaterka niezbyt umiejętnie przekonuje nas do siebie i swojej wspaniałości. Pokazywana cały czas z zaciętym wyrazem twarzy, wiecznie głosząca rację stanu, nie wydaje się sympatyczna. Jako osoba nie znająca się na historii Tajlandii nie oceniam jej jako ikony, więc nie rozumiem całego bagażu kulturowego i symbolicznego, jaki zawarty jest w tej postaci. Jako zwykła bohaterka filmu historycznego nie ujęła mnie niczym.
Podobnie można mówić o batalistyce. Jest jej tu dużo, tylko że efekty i sposób jej sfilmowania są bardzo statyczne. Choć wykorzystano mnóstwo statystów, artylerię, a nawet dużą ilość prawdziwych słoni, to leśne bitwy nie są zbyt ciekawe, gdyż mało w nich krwi i emocji. Zazwyczaj ma się wrażenie, że wszyscy mają biegać i tworzyć wrażenie rozgardiaszu, ale jak łatwo zauważyć, wszelkie wymiany ciosów są dość niemrawe. Nie ma latających kamer, do jakich przyzwyczaiła nas kinematografia zachodnia, nie ma zbyt wielu efektów specjalnych. Wygląda jakby komputery zastąpiono tu masami ludzkimi, a przy dość powolnym stylu realizacji, nie zdało to za dobrze egzaminu.
Na szczególną za to uwagę, zasługuje jeszcze jeden motyw. Mianowicie są w tej opowieści Europejczycy, a dokładnie Portugalczycy, którzy zawsze są gdzieś w cieniu, dostarczając broń i walczą w milczeniu jako najemnicy. Te wielkie postacie, górujące zbrojami i hełmami nad tłumem, zdają się być złymi duchami Tajlandii, żerującymi na niej i korzystającymi ze wszystkich możliwości. Było to dla mnie wspaniałe odkrycie, zobaczyć jak XVI-wiecznych Europejczyków pokazują egzotyczni filmowcy.
Podsumowując, jest w tym filmie wiele rzeczy, które warto zobaczyć. Jest tu Tajlandia sprzed prawie pięciuset lat, jest jej atmosfera i koloryt. Naprawdę można dowiedzieć się mnóstwa fascynujących rzeczy na temat tajskiej kultury. Jednak sama opowieść jest średnia, czasem nużąca i mało atrakcyjna. Polecę więc wam ten film jako wspaniały obraz kultury tajskiej, ale lojalnie ostrzegam, że fabuła może was rozczarować.
