Królowa Attolii

Rozdział 1

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Królowa Attolii
Spał, ale obudził się, słysząc odgłos przekręcanego w zamku klucza. W składziku przechowywano bieliznę pościelową na zimę, która nikomu nie powinna być potrzebna w połowie lata, a już na pewno nie w środku nocy. Nim drzwi stanęły otworem, zdążył prześliznąć się przez kwadratowy otwór w kamiennej ścianie i bezgłośnie zamknąć za sobą metalowe skrzydło. Znalazł się w wąskim tunelu, łączącym kotłownię z hypocaustum mniejszej komnaty audiencyjnej, położonej w dalszej części korytarza. Drzwi, przez które dopiero co się przecisnął, miały za zadanie wpuszczać dym do składziku, by w ten sposób odkazić pościel. Po cichu przekradł się tunelem ku otwartej przestrzeni hypocaustum. W górze przysadziste filary podtrzymywały kamienną podłogę. Nie było dość miejsca by usiąść, więc położył się na plecach, nasłuchując, podobnych do odgłosów bębna, dudniących kroków ludzi przemierzających komnatę audiencyjną nad jego głową. Musieli go szukać, ale niespecjalnie go to niepokoiło. Ukrywał się już wcześniej pod podłogami pałacu. Jego przodkowie korzystali ze schronienia, jakie dawały tunele hypocaustum od kiedy najeźdźcy zbudowali je, by ogrzać swoje nowe budowle setki lat temu.
Gdy nadstawił ucha, z długiego, wąskiego tunelu prowadzącego do kotłowni dobiegły go nowe odgłosy: głuche stukoty i trzaski. Rozpalano w piecu. Wkrótce hypocaustum wypełni się ciepłym powietrzem i, co gorsza, dymem, mającym ogrzać komnatę audiencyjną oraz wykurzyć zwierzynę. Pośród nieprzeniknionej ciemności przekradł się cicho między ceglanymi filarami, po czym wymacał w ścianie ujście kanału wentylacyjnego nieco większe od innych. Pomimo rozmiarów otworu wcale nie było łatwo przecisnąć się przez wąski tunel. Kiedy mozolnie posuwał się naprzód, owiało go ciepłe, przesycone dymem powietrze. Przypomniał sobie, z jaką łatwością przyszło mu wślizgnięcie się do kanału za pierwszym razem. Dziadek, który przyprowadził go do pałacu, był już za stary i za duży, by móc korzystać z większości korytarzy, musiał więc zostać w gospodzie w mieście, podczas gdy jego wnuk penetrował zakamarki budowli, odnajdując przejścia na podstawie opisów.
Znalazłszy się we wnętrzu kanału wentylacyjnego, wbił palce w szczeliny w kamieniu i zapierając się stopami zaczął wspinać się ku górze, aż wreszcie tunel zakręcił, łącząc się z kominem ponad komnatą audiencyjną. Dotarłszy w to miejsce, zaklął cicho, choć powinien był spodziewać się tego, co tam zastał. W piecu na dole płonął ogień. Całe szczęście, że nie wzniecili tam małego pożaru przed wypłoszeniem go ze składziku. Musieli dopiero co napalić, ale komin zdążył już wypełnić się dymem i szybko robiło się coraz goręcej. Nie mając innego wyboru, złodziej kontynuował wspinaczkę, poruszając się tak prędko, jak tylko mógł, łudząc się, że trzaskanie płomieni zagłuszy szuranie jego miękkich butów po ukruszonych cegłach. Nie było tu tak ciasno, jak w kanale wentylacyjnym, a konstrukcja ścian miała ułatwić wspinaczkę kominiarzom.
Parł naprzód, aż wreszcie dotarł do punktu, w którym przecinało się kilka przewodów, tworząc jeden duży komin wychodzący na dach pałacu. W jego wnętrzu było ciepło i kłębił się dym, więc złodziej, zamiast wejść do środka, wybrał inny tunel i zaczął schodzić nim w dół. Podejrzewał, że królowa wystawiła strażników na dachu, każąc im obserwować wyloty kominów.
Oddychał wolno i płytko, tłumiąc przy tym kaszel. Najmniejszy dźwięk mógł zdradzić miejsce jego pobytu. Gdy znalazł się niżej, dym wyraźnie zgęstniał, przez co oczy złodzieja zaczęły łzawić. Utraciwszy jasność widzenia, nie znalazł oparcia dla dłoni i ześlizgnął się z głuchym łoskotem na występ w dole. Upadając, wciągnął w płuca dym. Jego twarz momentalnie przybrała odcień czerwieni, a krew zadudniła mu w uszach, szybko więc zakrył usta obiema dłońmi. Powoli wypuścił powietrze przez palce i zrobił ostrożny wdech, ale gardło paliło go żywym ogniem i wciąż kręciło mu się w głowie. Jego oddech przypominał raczej serię tłumionych kaszlnięć.
Znalazł się na półce, gdzie komin rozgałęział się na węższe kanały, prowadzące do kilku różnych pomieszczeń. Zamknął oczy i nadstawił uszu, ale nie usłyszał krzyków, a jedynie stłumione trzaskanie płomieni gdzieś w dole. Wetknąwszy głowę kolejno do każdego z wlotów, wybrał wreszcie jeden prowadzący, miał nadzieję, do prywatnych komnat jakiegoś zagranicznego ambasadora, na tyle ważnego, że żołnierze nie ośmieliliby się przeszkadzać mu w środku nocy, by bez potrzeby rozpalić ogień w jego kominku.
Przewód, którym postanowił podążyć, odłączał się od głównego szybu tworząc długi, łagodny łuk. Powietrze było tu wolne od dymu, złodziej skorzystał więc z okazji, by z ulgą wziąć kilka głębokich oddechów, aż nieco przejaśniało mu w głowie. Dotarłszy do miejsca, w którym kanał zakręcał i opadał pionowo w dół, ku palenisku, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Nic nie wskazywało na to, by w kominku rozpalano ogień, toteż, gdy już nie musiał się spieszyć, uznał, że najlepiej będzie, jeśli upewni się, czy w komnacie nikt na niego nie czeka. Po dłuższej chwili ciszy do jego uszu dobiegło skrzypienie łóżka, gdy śpiąca w nim osoba zaczęła wiercić się przez sen.
Złodziej opuścił się ostrożnie na górną krawędź kominka. Zaparłszy się mocno o ceglane ściany, wystawił głowę, by rozejrzeć się po sypialni. Wyglądało na to, że nie rozmieszczono w niej gwardzistów, więc opadł bezszelestnie na kamienie paleniska. Rozciągnięta na łóżku postać nawet nie drgnęła, a poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo innego. Złodziej przykucnął w kominku, przypominając sobie rozmieszczenie pałacowych sypialni. Spodziewał się, że w większości sąsiednich pokojów żołnierze rozniecili już ogień. Nie odważyli się zakłócać spokoju mieszkańca tej komnaty, ale zapewne czekali w holu licząc na to, że ofiara otworzy drzwi i wpadnie prosto w ich ręce.
Ta jednak nie zamierzała wcale wychodzić na korytarz. Sypialnia znajdowała się przy zewnętrznych murach pałacu. Ściana opadała pionowo w dół ku drodze oddzielającej pałac od otaczającego go miasta. Złodziej minął łóżko, podszedł do okna i rozsunął zasłony, by wyjrzeć na zewnątrz. Otworzył okno i popatrzył w górę, sprawdzając, czy żaden z gwardzistów na dachu nie interesuje się tym, co dzieje się na dole. Nikt nie wychylał się przez gzyms, więc wyszedł na parapet i rozpoczął mozolną wędrówkę w dół. Odstępy między marmurowymi blokami, z których zbudowano pałac były niewielkie i na szczęście wystarczały, aby dać oparcie palcom dłoni i stóp. Był już w połowie drogi ku ziemi, gdy nad jego głową rozległ się krzyk. Zauważono go. Przyciskając się do ściany, zaczął posuwać się w bok, spodziewając się, że lada chwila w ramię trafi go bełt z kuszy. Nic takiego się jednak nie stało. Wtedy przypomniał sobie, że osobista gwardia królowej nosi broń palną, ale nie nadeszły i kule. Może nie mogli używać broni w środku nocy. Może nie chcieli obudzić królowej. To nie tłumaczyło, dlaczego nie strzelali z kusz, ale złodziej nie miał już czasu na dalsze rozważania. Dotarł do okna i wśliznął się przez nie do wnętrza pomieszczenia.
Znalazł się w gabinecie. Większość poziomu, na którym pracowali królewscy poborcy podatkowi, zajmowały pomieszczenia urzędowe i magazyny. Wiele z nich było ze sobą połączonych. Udało mu się umknąć gwardzistom piętro wyżej, więc jeśli się pospieszy zdoła uciec, zanim na nowo zorganizują poszukiwania. Nie było sensu dłużej się ukrywać, skoro prawie go schwytano. Teraz musiał wydostać się z pałacu i bezpiecznie dotrzeć do miasta.
W świetle lamp płonących w korytarzu mógł dobrze się sobie przyjrzeć. Aż się wzdrygnął. Choć miał na sobie strój attolijskiego służącego, był brudny, pokryty sadzą i pajęczynami, a także zbyt niechlujny, by uchodzić za niewinnego mieszkańca pałacu, wyrwanego ze snu przez niespodziewane hałasy. Poza tym nie było wcale żadnych hałasów. Łowy, których terenem stał się pałac królowej Attolii, prowadzone były w ciszy. Gwardziści skradali się ostrożnie, starając się go zaskoczyć, a on skradał się jeszcze ostrożniej, starając się im wymknąć. Gra nabierała coraz większego tempa, a złodziej napotykał żołnierzy za każdym rogiem. Natrafiał na nich w każdym miejscu, przez które próbował się przekraść, aż wreszcie zaczęli ścigać go biegiem, dudniąc butami po nagich posadzkach, gdy próbował sforsować zamek w drzwiach prowadzących na mury, które okalały jeden z pałacowych dziedzińców.
Deptali mu po piętach, gdy puścił się pędem po gzymsie, ale zaraz zwolnili do marszu. Po jednej stronie murów, daleko w dole, rozciągał się podwórzec, po drugiej – w równie dużej odległości – biegła otaczająca pałac droga. Zza rogu, naprzeciwko złodzieja, wyłoniła się druga grupa gwardzistów. Obydwa oddziały wydawały się być przekonane, że uda im się schwytać uciekiniera w kleszcze. On jednak oczami wyobraźni widział aż za dobrze, co stanie się z nim, jeśli zostanie pojmany, dlatego też, dotarłszy do zakrętu, nie zwolnił, czego mogliby spodziewać się gwardziści, ani nie zawrócił. Zamiast tego odbił się od krawędzi gzymsu i rzucił prosto w mrok nocy.

Żołnierze popędzili ku skrajowi murów, ale było już za późno. Położywszy się na brzuchach na szerokich, kamiennych blokach spojrzeli w dół na brukowaną drogę. Mając w pamięci wyraźny rozkaz, by pojmać złodzieja żywcem, szukali pogruchotanego ciała pośród nachodzących na siebie cieni, rzucanych przez zawieszone na murach latarnie. Ciemności utrudniały widzenie, więc minęło trochę czasu, nim zorientowali się, że w dole nie ma żadnego ciała.
Wreszcie jeden z gwardzistów wskazał dach po drugiej, odległej stronie opasującej pałac drogi. Zataczając się, złodziej stanął na nogi i pomknął przed siebie najszybciej, jak tylko mógł. Zeskoczył na niższy budynek i na chwilę całkowicie zniknął żołnierzom z oczu, aż wreszcie zobaczyli, jak zsuwa się z dachu na biegnącą w dole uliczkę. Jeden z gwardzistów zaklął, częściowo ze złości, częściowo z podziwu.
– Widzieliście dokąd pobiegł? – zapytał zimny głos za ich plecami. Żołnierze stanęli na baczność, a porucznik udzielił odpowiedzi:
– Zniknął w alejce, Wasza Wysokość.
– Wystrzelcie z kusz w tamto miejsce. Gwardziści na dole powinni usłyszeć, gdzie upadną bełty.
Królowa odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi prowadzących z powrotem do środka. Chciała schwytać złodzieja w pałacu. Wiedziała, że w zeszłym roku czterokrotnie pojawiał się w którejś z jej twierdz, raz opuszczając komnatę tuż przed tym, jak sama weszła do środka, innym znów razem, jak podejrzewała, przechodząc przez jej własną sypialnię, gdy spała. Przy okazji ostatniej wizyty ledwie zdołał uciec i miała pewność, że teraz już mu się to nie uda. Mimo to irytowało ją, że nie zostanie pojmany w obrębie murów jej pałacu.

Złodziej usłyszał, jak bełty odbijają się od kamieni uliczki za jego plecami, a wkrótce potem gdzieś nieopodal rozbrzmiał okrzyk. Dał sobie spokój z bezszelestnym przekradaniem się naprzód i pomknął najszybciej jak tylko mógł przez kręte alejki. Skok z pałacowych murów był iście straszliwym wyczynem i choć lądując przetoczył się przez bark, to i tak potężnie wstrząsnął nim impet uderzenia. Piekły go dłonie, a ramiona płonęły bólem. Kiedy wreszcie ustąpiło uczucie pustki w klatce piersiowej, zastąpiło je kłucie w boku od nieprzerwanego biegu. Noc była ciepła, więc pocił się podwójnie.
Uliczki zakręcały i przecinały się ze sobą tak wiele razy, że wydawało się niemożliwe, by ścigający nie stracili go z oczu albo byli w stanie usłyszeć jego kroki pośród tupotu własnych butów, jednak na każdym rogu pojawiało się coraz więcej żołnierzy. Gdy tylko udawało mu się zgubić pogoń, ta natychmiast znowu wpadała na jego trop. Kiedy wreszcie natrafił na prostą alejkę, oddychał ciężko i szybko ze zmęczenia. Mimo to znów puścił się pędem. Z oddali dobiegło go szczekanie psów. Po chwili zrozumiał, że to nie miejskie zwierzęta, które ujadały nieprzerwanie od kiedy rozległy się pierwsze krzyki, ale pałacowa sfora sprowadzona po to, by go dopaść.
Droga, którą biegł, urywała się nagle przy murach miejskich. Te były nowe – podobnie jak pałac, zbudowano je niedługo przed końcem okupacji najeźdźców. W odróżnieniu od pochyłych murów starszych miast, wznosiły się pionowo w górę, ku przejściom biegnącym na ich grzbietach. Nie mógł liczyć na to, że uda mu się na nie wdrapać, ale u ich podstawy, w miejscu gdzie wąska dróżka wpadała do rowu odprowadzającego obfite, zimowe opady, znajdował się kanał przechodzący pod murami miasta. W połowie jego długości, tak jak w przypadku innych kanałów, powinna tkwić żelazna krata, ta jednak została wyłamana. Wprawdzie naprawiono ją kilka lat temu, ale złodziej spędził trzy noce na piłowaniu prętów, by otworzyć sobie prywatne wejście do miasta.
Ściek nie był zbyt duży. Przemierzając go w przeciwną stronę zeszłego wieczoru, poruszał się powoli, opierając się na dłoniach i czubkach palców, i uważając, by nie pobrudzić ubrań. Potem umył ręce w fontannie, przetarł czubki butów i poszedł na obiad.
Ścigany przez pałacowe psy, popędził prosto w kierunku murów i, nie zwalniając, rzucił się głową naprzód do wnętrza tunelu, przejeżdżając kilka stóp na zalegającym tam błocie i szlamie. Za sobą słyszał tupot butów oraz ujadanie sfory. Przeczołgał się po żelaznej kracie leżącej w mule w połowie długości kanału i odwrócił się, by z powrotem ustawić ją w pionie. Usłyszawszy zgrzytanie prętów o ściany tunelu, szarpnął jeszcze mocniej, mając nadzieję, że jeśli psy naprą na kratę, zaklinują ją w tej pozycji, a nie przewrócą z powrotem w błoto.
Resztę drogi przez kanał pokonał czołgając się. Wypełzł na zewnątrz spod murów miejskich i znalazł się na skraju gaju oliwnego. Od świtu dzieliło go jeszcze wiele godzin, a ponieważ noc była bezksiężycowa, ledwie mógł dostrzec zarysy własnej dłoni, wyciągniętej przed twarzą. Nie musiał jednak nic widzieć, by wiedzieć, gdzie się znalazł. Przed nim rozciągały się równiutkie rzędy drzewek oliwnych. Jeśli ruszy w dół wzgórza pomiędzy nimi, dotrze do rzeki płynącej u jego podnóża. Znalazłszy się w wodzie, wdrapałby się na jedno z drzew rosnących nad brzegiem. Dzięki temu udałoby mu się zgubić psy i przed nastaniem świtu zdołałby oddalić się od miasta.
Najbliższa brama w murach miejskich znajdowała się daleko po jego prawej stronie. Migoczące tam punkciki światła świadczyły o kolejnych ścigających. Pokładając nadzieję w swej znajomości gaju oliwnego oraz idealnym szyku drzew, złodziej stanął na nogi i puścił się biegiem. Oliwki przypominały ruchliwe cienie na czarnym tle nocy, gdy tak pędził w dół wzgórza, coraz szybciej i szybciej, ostrożnie stawiając stopy, by nie potknąć się o żaden korzeń. Koncentrując myśli na rzece, nie zauważył plamy mroku, która wyrosła tuż przed nim i zderzył się z nią, jakby wpadł na niewidoczną ścianę. Upadając ciężko na ziemię, mgliście zdał sobie sprawę, że to nie jego stopy natrafiły na przeszkodę, lecz głowa.
Ból go zamroczył. Leżał na plecach, próbując dostrzec coś poza rozbłyskami światła wykwitającymi mu przed oczami. Uchwyciwszy się dłońmi gęstej trawy gaju, przetoczył się na brzuch i podźwignął na czworaka, próbując stłumić mdłości. Podpełzł do najbliższej oliwki, śledząc palcami jej korzenie i opierając się o pień, stanął na nogi. Ciemna już wcześniej noc stała się wręcz smoliście czarna. Jedną ręką oplatając wciąż drzewo, niepewnie pomachał drugą pośród mroku, aż wreszcie natrafił na coś twardego. Powoli zdał sobie sprawę, że była to deska, rozciągnięta pomiędzy drzewami. Naparł na nią, ale przybito ją mocno w tej pozycji. Znajdowała się dokładnie na wysokości jego głowy, więc nawet kamienny mur nie spełniłby lepiej powierzonego jej zadania.
Złodziej zaczął zastanawiać się, co właściwie robiła tu deska, gdy nagle ze szczytu wzgórza dobiegł go krzyk. Uszedł zaledwie kilka niepewnych kroków, nie wiedząc nawet zbyt dobrze, w którą stronę się kieruje, gdy dopadł go pierwszy pies. Skoczył mu na plecy, a w tym czasie drugi uderzył go w tył kolan. Złodziej znów znalazł się na trawie, boleśnie czując znajdującą się pod nią suchą i twardą ziemię. Zwinął się w kłębek, mając nadzieję, że treserzy przybędą, zanim zwierzęta zdążą rozszarpać go na kawałki.

Królowa Attolii czekała przy murach miasta, nasłuchując triumfalnych okrzyków swych ludzi i szczekania psów. Siedziała na koniu, więc gdy dwóch gwardzistów sprowadziło złodzieja przed jej oblicze, ten musiał odchylić głowę do tyłu, by móc na nią spojrzeć. Z rany między jego brwiami sączyły się szkarłatne krople, a krew z nosa ściekała mu na usta i podbródek, kapiąc na zabłoconą tunikę służby pałacowej.
– Jak miło cię znów widzieć, Eugenidesie – odezwała się królowa.
– Spotkanie z tobą, Wasza Wysokość, zawsze jest wielką przyjemnością – odparł Złodziej, ale powoli odwrócił głowę i zamknął oczy, jakby światło otaczających władczynię pochodni było dla niego zbyt jasne.
– Teleusie – Attolia zwróciła się do kapitana swej gwardii przybocznej – dopilnuj, by naszego gościa zamknięto bardzo dokładnie. – Zawróciła konia i przejechała przez bramę, a potem przez miasto w stronę swojego pałacu. W jej prywatnych komnatach, służki oczekiwały na jej powrót, by ją rozebrać i rozczesać jej długie włosy. Gdy dopełniły swych obowiązków, królowa odprawiła je i usiadła przed kominkiem. Trwało lato, więc nie palono w nim ognia. Zza pleców usłyszała kobiecy głos.
– Pojmałaś go.
– O tak – odparła Attolia nie odwracając głowy. – Pojmałam go.
– Bądź ostrożna. Nie obraź bogów.

Gwardziści wtrącili go do celi położonej na samym końcu korytarza biegnącego od stóp wąskich schodów, prowadzących w głąb pałacu. Znalazłszy się w otoczeniu kamiennych murów, Złodziej opadł ostrożnie na czworaka i niemal natychmiast uniósł dłoń z obrzydzeniem. Podłoga była mokra. Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po wnętrzu pomieszczenia. Przyćmione światło, wpadające przez zakratowane okienko w drzwiach za jego plecami, odbijało się od dość jednolitej, kamiennej posadzki. Wszędzie było mokro.
Poruszanie głową okazało się błędem. Złodziej popełzł do kąta, gdzie wymiotował, aż pozbył się wszystkich resztek obiadu. Zaszył się wtedy w przeciwległym narożniku i położył na zawilgotniałych kamieniach. Zmówił modlitwę do Boga Złodziei, ale nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, poszedł spać.