Król Bólu

Król Bólu i pasikonik

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Król Bólu
FRAGMENT 1

++ KING_OF_PAIN
connection established
194533 CET / 154533 GMT-3
IP:
system: MS Puppeteer 7.10
crypto: Absolute Asymmetry 03EEI3K98R3MD9394
master: KING_OF_PAIN
slave: LOCA_LOCA#7599
body provider: IF Proxy do Brasil Empresas
Wstaje z łóżka i macha rękoma. Nic go nie boli. Lagi niewyczuwalne. Za otwartym na oścież oknem dusznego pokoju hotelowego krzyczy pod niebiosa puszcza Rio de Janeiro. Zbliża się wieczór, purpurowe Słońce rozlało się nad horyzontem jak niedosmażone jajko sadzone.
Król Bólu zerka na parametry transmisji i wchodzi do łazienki. W wysokim lustrze ściennym przygląda się swemu nagiemu ciału: Mulat, około trzydziestki, gęba raczej mało inteligentna, małpie brwi, nad lewą tatuaż IF PBE, czaszka ogolona, masywny kark, małpie łapska, nad mostkiem świeża blizna. Szczerzy zęby. Ma wszystkie, równe, białe.
- Wlazł kotek na płotek i mruga! I mrrruga!
Głos lekko zachrypnięty. Zamyka lewe oko, zamyka prawe. Podnosi palcami powieki. Staje nad sedesem, sika. Fizjologia okay. Wchodzi pod prysznic. (Prysznic działa!) Skóra przyjmuje gorącą wodę z przyjemnym pieczeniem. Król Bólu jest prawie w euforii.
Zawsze się tak zaczyna.
Ubranie przygotował był sobie sam proxyk - nie to, w którym tu przyszedł, ale też jego, na niego szyte: wkłada i wie, że już kiedyś miał je na sobie. Buty z cholewami, biały garnitur, koszula z jedwabiojedwabiu, biały kapelusz. Krawata nie zakłada.
W neseserze proxyka znajdują się kopie papierów klienta, Wyzwolonych Manufaktur Zjednoczonego Kościoła Siatkówki Plażowej, a także jednorodzony telefon i ptasie pióro.
Król Bólu włącza telefon.
- Jestem.
- Zachodnia loggia na siedemnastym.
- Okay.
Rozmawiają po angielsku; Mulat nie kłamał, jego nerwowody pamiętają głoski tego języka, akcent jest bardzo słaby.
Król zabiera z łazienki zapieczętowaną butelkę wody i wychodzi z pokoju.
Windy nie działają, musi wspiąć się na siedemnaste piętro schodami ewakuacyjnymi. Proxyk się nie męczy. Na szesnastym spotyka hotelowego szamana, uchyla kapelusza. Szaman pali pękate cygaro; drugą ręką karmi małego demona. Krążą wokół nich komary AG, wielkie jak ważki. Demon chwyta je kameleonim językiem i zjada, mlaskając głośno. Szaman śmieje się przez dym.
Król Bólu wychodzi na otwartą loggię na wyższej kondygnacji. Cumują tu dwa balonowce. Ten po prawej ozdobiony został jaskrawym graffiti przedstawiającym ciemnoskóre dziewczęta grające w siatkówkę na plaży na tle zachodzącego Słońca. Słońce, które zachodzi w tle za balonowcem, przepala polimerową powłokę oraz graffiti, rozświetlając erotyczny witraż.
Król wchodzi na pokład, pokład kołysze się lekko pod stopami. Mulat ma mało wrażliwy błędnik, tu również nie kłamał. Siada pod baldachimem na drewnianym stołku. Na obręczy baldachimu kiwa się sennie tłusta papuga.
Aquim de Neira krzyczy na pilota; ten daje znak, by odcumować. Cumy wyhodowano na twardej AG, z przeciągłym sykiem zwijają się synchronicznie, ich skóra lśni od lepkiego potu. Balonowiec odbija, kołysząc się mocniej. Król Bólu opiera się o baldachim.
Siwowłosy Aquim de Neira przysuwa sobie taboret, podaje Królowi kawogruszkę.
- Dziękuję.
- Druga tura, wyjęli noże. Masz pan te fotki z orbity? Słono zapłaciliśmy.
- Przejrzałem jeszcze u siebie. Wszystkie strony już wiedzą?
- Na pewno ci z Cthulhu, latają nad Amazonką dla ONZ.
- Zawsze możemy znowu postraszyć Waszyngton.
- Hry, hry, kiedy ostatnio przeszło coś przez Panamę?
- Boją się, boją. Wszyscy się boimy.
Kawogruszka nie smakuje ani jak kawa, ani jak gruszka.
Król Bólu wyjmuje z nesesera papiery. Furkoczą na wietrze, przyciska je do wieka. Balonowiec wznosi się ponad zadżunklone centrum Rio de Janeiro. Niebo ponad anarklandami pozostaje bezchmurne, cyrkulacja prądów powietrznych to jedyne, co nie jest tu przedmiotem negocjacji, wojny, przetargu i szantażu. Słońce odbija się od pokrytego diamentorostami Chrystusa Zbawiciela na Corcovado. Mrużąc oczy, Król wyrzuca ogryzek za burtę i wyciera ręce w chusteczkę.
Pod ażurowym balonowcem Wyzwolonych Manufaktur przesuwają się spiętrzone fale zieleni, fale kolorów bardziej drapieżnych: czerwieni, jadowitej żółci, głębokiego granatu. Dżunkla pochłonęła anarklandy, docierając do Atlantyku. Gdyby zeszli poniżej dziesięciu metrów, smród tego organicznego śmietnika stałby się dla Króla Bólu nie do zniesienia. Proxyk mógł się przyzwyczaić, Król Bólu nie przyzwyczai się nigdy. Junklee, liszaj AG na obliczu kontynentu, rozciąga się od Pacyfiku do Atlantyku, od Ziemi Ognistej do Frontu Panamskiego. Dżunkla pochłonęła i przetrawiła ponad dwieście milionów ludzi, bardziej żarłoczna od kilku wojen światowych razem wziętych.
Balonowiec skręca w cień drapacza chmur i w perspektywie Rio Branco ukazuje się ponadstumetrowej wysokości Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego. Drugie rośnie nad brzegiem Rodrigo de Freitas, stąd go nie widać.
Aquim przeklina Drzewo po portugalsku.
- Nigdy mnie pan nie przekonasz! To szawłyści! Specjalnie je sadzą!
Drzewa są komputerami genetycznymi, megadionizydami. Programują nacelowane na Homo sapiens nowotwory i retrowirusy.
Szawłyści, katoliccy terroryści św. Pawła, uważają bioterror za konieczny “grzech oczyszczający z grzechu”: fazę, którą cywilizacja musi przejść, by powrócić do ideału społeczeństwa zbudowanego z niewielkich gmin chrześcijańskich i pozbawionego wyższych struktur władzy. Które są złe i w sposób konieczny rodzą zło z samej swojej istoty. Dla zasady atakują więc szawłyści wszelkie większe skupiska ludności, w pierwszej kolejności miasta. A już zbory w rodzaju tego, na który udaje się Król Bólu, działają na nich jak na byka czerwona szmata.
W każdym mieście Ameryki Południowej rośnie przynajmniej jedno Drzewo. Wypalano je do korzeni na rozmaite sposoby; zawsze odrastają. Do ich autorstwa przyznaje się połowa anarkii dżunkli. Król Bólu nie wierzy obwieszczeniom żadnej z anarkii - a już najmniej przechwałkom szawłystów: gdyby mieli w swoich szeregach takich artystów AG, nie ograniczyliby się do trucia byłych metropolii.
W koronie Drzewa nad Rio Branco obracają się czarnymi spiralami stada harpii i innego skrzydlatego pomiotu megadionizyda, ich cienie przesuwają się po podziurawionych ścianach wieżowców.
Król Bólu kartkuje raporty ze skanów orbitalnych.
- Tu, tu i tu. Pan patrzy. Zmiany proporcji gazów atmosferycznych - ale to zbyt subtelne. Tutaj. No! Wzory w podczerwieni, powtarzające się anomalie, co noc. Zdążyłem nawet zdobyć oficjalne ekspertyzy z paru uniwersytetów, robią wrażenie jak należy. Jeśli liczyć według ilości ognisk - no, to kilkadziesiąt rodzin, nie więcej. W górze Amazonki już nie tak gęsto.
- Jest pan pewien?
Król Bólu prycha.
- Oczywiście, że nie! Ja w ogóle w to nie wierzę! Niech się Vija tłumaczy!
- Może jednak jakaś prymitywna anarkia, o której nikt nie słyszał...
- Na jedno wychodzi. - Król Bólu wzrusza ramionami. - Ile miałeś chromosomów, jak ostatnio sprawdzałeś?
- Hry, hry, chromosomy, powiadasz? A co to takiego? Hry, hry.
Nagły hałas nad głową - papuga wierci się i macha skrzydłami.
- Znowu on, kruca bomba! - skrzeczy po polsku. - Nie, nie, nie! Za-ka-zu-ję!
Aquim drapie się w brodę.
- O co chodzi?
- Kto to jest? - pyta go Król Bólu.
- A bo ja wiem, kto ją dosiadł. Ivan i spółka.
Ptaszysko jest proxykiem marksistów-kreacjonistów.
- Oczywiście przyłączyli się do nas na pierwszą wzmiankę - ciągnie Aquim. - Dali swoich zakładników, byle przyspieszyć. Toż to ich ewangelia. Guillo przybił krwią. Płacą na ciebie po połowie.
- Nie wiedzieli, że na mnie.
- Pewnie właśnie się wygadałeś - szczerzy się starzec. - Dowiedzieliby się prędzej czy później, mają klucze do weryfikacji transmisji.
A papuga piekli się dalej.
- Wszystko to pic na wodę! Nigdy nic nie przychodzi z waszych rad! Forsa w błoto! Krucafuks!
Jakiś potomek gombrowiczowskiej emigracji, myśli Król Bólu.
- Wiesz przecież, plastusiów najmują wszyscy - mówi spokojnie.
- Wszyscy! I co? I pstro!
- A co się dzieje z tymi, co próbują sobie radzić bez?
- To jest korporacyjna zmowa kapitalistycznych oszustów! Gracie tak, żeby wydoić klientów! Taka sama zaraza jak prawnicy! Nikt ich do niczego nie potrzebuje, ale wystarczy, że jeden dureń najmie prawnika - i zaraz wszyscy musimy ich najmować, żeby bronić się przed ichnimi prawnikami! Zgroza i potępienie!
- Czaszki w dół! Małpiarnia! - woła z rufy pilot.
Król Bólu i Aquim de Neira pochylają się, kryjąc głowy poniżej relingu.
Balonowiec sunie między budynkami, które dżunkla wypełniła aż po dachy, kipiąc na zewnątrz przez wszystkie naturalne i nienaturalne otwory w ścianach. Z okien, z drzwi, z balkonów, z wentylatorów, ze szczelin, wyłomów i rozpadlisk wylewają się girlandy mięsożernych kwiatów, warkocze jadowitych lian, wiechcie metanowej trawy, kaskady zdrewniałej tkanki, zielonej, brunatnej, czarnej, spływają aż do ziemi, do ulicy kobierce splątanych korzeni, gałęzi, liści, kwiatostanów - z dwudziestego, czterdziestego, sześćdziesiątego piętra. A w ślad za florą przybyła fauna AG, w tym rozmaite chimeryzacje dziwomałp, hordy potomków czepiaków, barrigud, małpeczek, uakarisów, przepisanych po drodze przez kilka dzikich genetyk. Niektóre zwierzęta potrafią naśladować ludzką mowę, potrafią naśladować ludzkie gesty. Dziwomałpy Rio de Janeiro nabrały nawyku noszenia czapek, kapeluszy, mycek. Niektóre zakładają również wykradzione okulary, przeciwsłoneczne, korekcyjne i te z wybitymi szkłami - bez różnicy. Wszystkie zaś wrzeszczą, skaczą, plują i sikają na byle widok człowieka, ciskając przy tym w jego stronę, co tylko im w łapy wpadnie. Ostatnio opanowały sztukę konstrukcji i obsługi procy Dawida. O powłokę i burty balonowca Wyzwolonych Manufaktur bije grad kamieni, odłamków szklanych, plastikowych i betonowych oraz zgniłych owoców.
Królowi Bólu wydaje się, że w ujadaniu wściekłej małpiarni rozróżnia portugalskie przekleństwa.
Papuga w obawie o życie sfrunęła na pokład balonowca.
- No więc co radzisz? - skrzeczy do zgiętego w pół Króla. - Mistrzu!
- Najpierw muszę poznać stanowiska innych stron - mamrocze Król, zbierając papiery do nesesera.
- A ich plastusie mówią im to samo! Może nie? Może nie?
- Zapewne.
- Zaraza! Zaraza! Za-ra-za!
- Zamkniesz ty się wreszcie?
Królowi Bólu puszczają nerwy i czyni neseserem zamach na papugę. Neseser okazuje się niedomknięty, papiery na powrót się rozsypują. Król Bólu rzuca w ptaka butelką wody. Ptak uskakuje, butelka wypada za burtę. Król zdejmuje kapelusz, gotując się do pochwycenia weń krzywodziobego proxyka. Lecz dostaje od małp w potylicę skorupą kokosa i, pokonany, zwala się z opuszczonymi rękoma na stołek.
Papuga podskakuje w miejscu, tryumfalnie bijąc skrzydłami.
- Kacap! Kutafon! Krowiguz! Kózak! Kastrat! Kruczypisk! Kocichuj! Krypek! Kupojad! Kinolec! Karakon! Kiepoliz! Kaprawiec! Kłystek! Krzyp! Kozojeb!
De Neira wznosi oczy ku niebu.
- Nie dość, że marksista, to na dodatek papuga - nie przegadasz, zapomnij. A właściwie za co oni cię tak nie znoszą?
- Przydarzyło mi się kilka, mhm, zbyt szczerych wypowiedzi na polityczne tematy.
- Człowiek nie jest odpadkiem ewolucji! - drze się ptaszysko. - Proletariusze wszystkich genów łączcie się! Burżuje do próbówek! DNA do dna!
Aquim grozi mu palcem.
- Bo rozłączę! Kto tu kogo ujeżdża? Weź się opanuj.
- Wszystko się pieprzy, nie będę lepszy - kracze ponuro papuga i milknie.
Balonowiec podskakuje, zadzierając dziób.
- Dolatujemy!
Sto siedemdziesiąta ósma tura negocjacji pod auspicjami biskupa Rio de Janeiro oraz miejskiej anarkii marksistów-kreacjonistów odbywa się w penthousie jednego z wysokościowców niegdysiejszego centrum biznesowego. W zależności od przypływu i odpływu trendów medialnych, niektóre odsłony negocjacji mają bogatą oprawę PR i, relacjonowane na żywo, trafiają w tysiącach kanałów TV do milionów domostw; inne znowuż przebiegają na podobieństwo krwawej burdy w zadymionej melinie złodziei i morderców. Król Bólu uczestniczył w czterech. Ostatnim razem pijany ivanowiec obciął mu głowę maczetą. (Ubezpieczenie proxyka pokrywa klient). Gdyby nie wysoki kontrakt, nie zgodziłby się ponownie w to bawić. Ze wszystkich skazanych na niepowodzenie negocjacji, w jakich brał udział, te prowadzone przez południowoamerykańskie anarkie Otwartego Nieba jawią się Królowi jedynymi prawdziwie beznadziejnymi.
Ledwo balonowiec Wyzwolonych Manufaktur Zjednoczonego Kościoła Siatkówki Plażowej cumuje i pasażerowie przechodzą na dach wy-sokościowca, dopada ich tuzin proxyków, ludzkich i nieludzkich. Na części z nich jadą mediacy, na części - agitatorzy i szantażyści poszczególnych frakcji i anarkii; wszyscy przekrzykują się nawzajem. Król Bólu i Aquim de Neira maszerują do wnętrza penthouse’u, oganiając się od natrętów. Papuga marksistów-kreacjonistów polatuje ponad. Ją też dopada agitator, skrzydlaty demon.
Treść wywrzaskiwanych haseł ma mniejsze znaczenie od tego, co proxycy wydychają i czym plują. Anarklandy Otwartego Nieba od lat stanowią poligon dla politycznych idealistów wszelkiej maści, którzy wkapturzają się tu z całego świata. Król Bólu w podświadomym odruchu osłania głowę neseserem. Powietrze mgli się od przenoszonych drogą kropelkową indoktrynatorów, krążą tu zarazki Kapitału Marksa, Bogactwa narodów Adama Smitha, Centesimus annus Jana Pawła II, wykichiwany i rozkaszliwany jest Lewiatan Hobbesa, Państwo i anarchia Bakunina oraz Wynaród Kurzajewskiego. Tuż przy wejściu do oszklonego patio trzy wiedźmy metyskie palą kadzidło komunizmu korporacyjnego; pomarańczowy dym gryzie w oczy.
Do patio i do penthouse’u wchodzi się przez śluzę. Po zatrzaśnięciu drzwi Król i de Neira biorą głębsze oddechy, otrzepują ubrania. Na zewnątrz, za szkłem kłębi się tłum. W rogu dachu, pod prowizorycznym namiotem, dwoje nastolatków sprzedaje wodę i owocowoce - to chyba jedyne osoby zawiadywane tu przez własne mózgi. Podczas anarkijnych negocjacji ceny usług proxyków zlokalizowanych w genosferze Rio de Janeiro zawsze rosną kilkakrotnie. (Honorarium proxyka pokrywa klient jeźdźca).
- Ilu już przybyło?
- Większość. To znaczy, oni sami pewnie wkapturzą się w ostatniej chwili. Tak było za pierwszym podejściem.
- Dwa tysiące, że do jutra wieczór nie uda się ich nawet posadzić przy jednym stole.
- Stoi. A zresztą, i tak wszystko decyduje się w kuluarach i przy barze. Mam nadzieję, że jesteś wyspany.
- U mnie już teraz środek nocy.
- Cholerni sybaryci! - skrzeczy papuga. - Niewolnicy przyjemności!
Królowi Bólu nie chce się nawet ust otwierać do ptaka. Kopie go czubkiem buta - unoszą się wewnętrzne drzwi śluzy i ornitoproxyk wlatuje do penthouse’u, wrzeszcząc przekleństwa po polsku, portugalsku, angielsku i hiszpańsku.
Ale penthouse istotnie wygląda na wyjęty z innej bajki: plusz, kryształy, żywe boazerie, żywe dywany, żywe meble, wszystko lśni czystością, w przyćmionym świetle zachodzącego Słońca spektrum barw przesuwa się ku czerwieni i to lśnienie kładzie woal miękkiego różu nawet na stalową biżuterię i białą bawełnę sukienki hostessy, która podchodzi do nowo przybyłych gości i kieruje ich do przydzielonych im kwater.
Miejska anarkia marksistów-kreacjonistów Rio de Janeiro przyszykowała cztery najwyższe kondygnacje oraz penthouse; hermetycznie odcięta reszta budynku została zapewne już szczelnie wypełniona przez dżunklę. Wyzwolone Manufaktury dysponują pokojami na drugim podpiętrze. Król Bólu nie spodziewa się spędzić tam wiele czasu - kontrakt wiąże go na czterdzieści osiem godzin, potem najprawdopodobniej z miejsca się wykapturzy. A może nawet wcześniej: jeśli anarkie zdążą się przedtem porozumieć (w co nie wierzy) lub do reszty pokłócić i zerwać rozmowy (co jest najbardziej prawdopodobne).
Zostawiwszy w pokoju neseser oraz kapelusz, wraca do penthouse’u. Bar jest oczywiście otwarty (obsługuje mówiący cockneyem barman na proxyku indiańskiego chłopa). Król Bólu zamawia wódkę z lodem. Siedzący na stołku obok zielonooki demon wyjmuje wizytówkę. Król Bólu odwraca się, by dopełnić formalnej prezentacji, gdy w głębi baru, za abstrakcyjną rzeźbą i tiwipetą, wybucha bójka: kudłata dziwomałpa szarpie za włosy piękną Mulatkę, która wali dziwomałpę po łbie grubą książką. Pojawia się dwóch ivanowców (czarne garnitury, na ramionach opaski z czerwoną gwiazdą w promienistym trójkącie Opatrzności) i przemocą wykapturza z proxyków obu jeźdźców. Ciała dziwomałpy i Mulatki, z izolacyjnymi czarczafami zamkniętymi pod szyją, leżą pod tiwipetą, jedno na drugim. Na tiwipecie leci powtórka meczu Manchesteru United z Juventusem Turyn, fonia wyłączona. Juventus prowadzi 0:2. Gdy zdobywa trzecią bramkę, ktoś w głębi wstaje i zaczyna śpiewać z rozdzierającą serce pijacką tęsknotą:
- Ó pátria amada, idolatrada! Salve! Salve!
- Czterdzieści lat, odkąd Brazylia strzeliła ostatniego gola - mówi demon. - Odkąd rozegrali tu ostatni mecz.
Król Bólu sączy wódkę. To zawsze tak wygląda.
Demon okazuje się proxykiem plastusia wyspiarskiej anarkii z Karaibów. Usłyszawszy nazwisko Króla Bólu, zapewnia, że już się nieraz spotykali, wymienia miejsca i daty. Król Bólu przytakuje uprzejmie. Bardzo możliwe, w końcu plastusiów nie ma tak wielu. Na ile został wynajęty? Na tydzień. Tak długo? Czyżby jego pracodawcy spodziewali się, że dojdzie do negocjacji umów szczegółowych?
- Nie można zaszantażować dżunkli! - śmieje się demon.
Do baru wchodzi czworo sześcio-, siedmioletnich dzieci. Pod Otwartym Niebem nie obowiązuje żadne prawo poza prawem obyczaju i prawem strachu, można tu ujeżdżać każdego, kto wyrazi zgodę lub kogo właściciel ją wyrazi. Król Bólu nie jest pewien, do której kategorii zalicza się jego własny proxyk. Pod Otwartym Niebem widywał już nawet ujeżdżane niemowlęta. Co prawda większość tradycyjnych anarkii krzywo patrzy na podobne praktyki. Jest to więc rodzaj politycznej demonstracji. Król mógłby się założyć, że na tych dzieciakach jadą jacyś supremiści z północnych anarkii postpartyzanckich. Po ich przybyciu z baru ostentacyjnie wychodzi kilka osób.
Dzieci zamawiają u barmana opiatówkę i rozsiadają się przy oknie. Za oknem noc gasi czerwone refleksy na dżunklowym Rio de Janeiro, balonowce kołyszą się na wietrze, szereg bulwiastych plam cienia. Sztuczne światła na dachach i w wysokich oknach budynków można policzyć na palcach dłoni. Ciepła ciemność opada na miasto, wlewa się do penthouse’u. Barman zapala świeczki. Pijak szlocha nad pustą butelką. - Dos filhos deste solo és mãe gentil, pátria amada, Brasil!
Król Bólu zamawia drugą wódkę. Rozważa, do kogo by się przysiąść na nocną pogawędkę; z kogo wyciągnąłby najbardziej przydatne informacje. To nie Manhattan, tu czasami ludzie mówią prawdę bez żadnego powodu - bodaj jedyna zaleta tej krainy potępienia (jeśli ktoś uważa takie rzeczy za zaletę).
Jeden z supremistów wciąga zakapturzoną Mulatkę na blat, obraca na brzuch i zsuwa z niej spodnie. Król Bólu rzuca w niego szklanką. Pozostałe dzieciaki odrywają się od opiatówki.
- No co?! No co?! - podskakuje mały napaleniec. - Nie wolno? Nie wolno?
Król Bólu wskazuje palcem wiszące nad drzwiami insygnia papieskie.
- Po coście się fatygowali, skoro nawet nie siądziecie do rozmów? Biskup zaraz was grzecznie wyprosi.
Niedorosły gwałciciel wodzi wzrokiem od obnażonych pośladków kobiety do watykańskiego herbu i z powrotem. Dwóch olbrzymich chimeryków podnosi się od swojego stolika i podchodzi do supremistów; to chwilowo uspokaja dzieciarnię. Łysy chimeryk wyjmuje telefon, wzywa ivanowców. Garniturowy patrol pojawia się po chwili i zaczyna się długa kłótnia między supremistami, ivanowcami, chimerykiem, świeżo przybyłym towarzyszem zakapturzonej dziwomałpy i kolejnymi włączającymi się do sporu gośćmi. Barman zapala więcej świec. Juventus ostatecznie remisuje z Manchesterem. Łysy chimeryk przysiada po drugiej stronie Króla Bólu. Wrzuca do ust kilka kostek lodu i gryzie je z chrzęstem.
- Wieczór, który zaczyna się od gwałtu - o świcie przekąsimy comber dziecięcy, popijemy krwią dziewic.
Demon sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki i podaje chimerykowi wizytówkę.
- John - przedstawia się w odpowiedzi olbrzym. Imiona i nazwiska nie mają oczywiście znaczenia. Król Bólu podaje więc prawdziwe.
Chimeryk przygląda się Królowi.
- Manufaktury Siatkówki? Wykrwawica?
- Nie ma żadnej wykrwawicy - mruczy Król.
- A to coś nowego. Zastraszacie, zaprzeczając własnym groźbom?
- Kto się boi? Nikt. Wszyscy. - Król Bólu wzrusza ramionami. - Europejczycy i Jankesi wkapturzają się tu na weekend ekstremalnej turystyki i wracają do swoich disneyowskich staz z nielegalnymi wspomnieniami, kolekcjami drobnomieszczańskiej pornografii. Południe Otwartego Nieba, krainy hardkoru, Bóg nie patrzy, Ra-skolnikov Show. Ale oni - Król Bólu wskazuje awanturujących się supremistów - oni tu się urodzili, tu żyją. Drugie, trzecie pokolenie. Groźby? Polityka? Umowy? Słowo honoru? Zysk, strata? Nic się ich nie ima. Jak się mają pozabijać, to się pozabijają. Nie - to nie. A te negocjacje - to imprezy towarzyskie.
- Upił się pan.
- Ha ha ha.
Wchłaniana przez organizm proxyka chemia oczywiście nie działa na Króla Bólu (chyba że chciałby, by działała) - działa jednak atmosfera miejsca i chwili. Tą nocą nad wyludnionym Rio de Janeiro, tymi cieniami od chybotliwych płomieni świec, szmerem melodyjnych języków Południa i organicznym zapachem dżunkli - można się upić równie dobrze. Wódka to rekwizyt smaku. (Nie boli).
- Na przykład ci tutaj - Król unosi szklankę - to wnuki lewackich partyzantek narkotykowych z Kolumbii i okolic. Normalnie jakoś by się ucywilizowali, nawet oni, ale jak każdy trzyma palec na przycisku holocaustu, to nie ma mowy o żadnej presji politycznej. Ot, skansen. Trzeba więc czytać podręczniki historii. Ile książek napisano o Stu Dniach Valdeza? A co się zawsze w nich powtarza? Nikt się nie spodziewał! Żadnych scenariuszy klęski! Żadnego planu! Jak dzieci chowające głowy pod kołdrę: nie widzę, więc nie ma. “Zwycięstwo terroryzmu jest nie do pomyślenia”. No fakt, nie było: bo o nim nie myśleli.
- A pan co by zrobił na miejscu Valdeza?
Król Bólu wzrusza ramionami.
- Najpewniej strzelił sobie w łeb. On rzeczywiście nie miał wyboru. Wybór mieli ci, co lata wcześniej zaniechali przygotowań i zabezpieczeń.
- Ktoś musiał być pierwszy - mówi John. - Inaczej padłaby Europa. Albo Stany. Ameryka Południowa została poświęcona, aby ostrzec Północ.
- Pan jest od Casaldaligi? - krzywi się demon. - Teorie spiskowe mnie usypiają.
- Na mnie działają hipnotyzująco - mamrocze Król Bólu. - Jak wstęgi Moebiusa i geometria Eschera.
John energicznie wstaje i wznosi toast:
- Za Valdeza!
- Za Valdeza!
- I wszystkich innych biednych sukinsynów wydymanych przez historię.
- Chuj jej w dupę!
- Chuj!
Piją.
Ricardo Jose Martin Samoza Valdez, ostatni prezydent Chile, Neville Chamberlain XXI wieku. Ktoś musiał być pierwszy; padło na niego. Dopóki arsenał terrorystów wypełniały materiały wybuchowe (nawet jeśli były to ładunki jądrowe) lub broń chemiczna, zagrożeniu dało się przeciwdziałać, zagrożenie dało się wykryć, broń przechwycić, ewakuować cywili z pola rażenia; samo pole rażenia pozostawało jeszcze ograniczone. Gdy jednak biotechnologia na tyle się rozwinęła i potaniała, że byle magister genetyki mógł sobie urządzić w garażu warsztat AG, na którym pichcił wirusy śmiertelnych chorób, o jakich świat dotąd nie słyszał, zdolne z najodleglejszego zadupia w kilka tygodni rozprzestrzenić się po całym globie i wykosić 99% populacji Homo sapiens - i takich odjebów było tysiące, dziesiątki tysięcy - niektórzy snujący swoje czarne marzenia w krajach, gdzie aparat porządku praktycznie nie istnieje... Za pierwszym, drugim razem udało się jeszcze w czas zareagować. Za trzecim, czwartym terroryści spełnili swe groźby: tak Biała Ebola wycięła połowę ludności Bliskiego Wschodu, tak LK4 zatruł genomy Europejczyków. Jak przed uwolnieniem wirusa powstrzymać fanatyka z drugiego krańca planety, gdy wszystko, co o nim wiesz, to pseudonim, lista jego żądań i że naprawdę dysponuje tym wirusem, bo na samym początku przesłał ci próbkę, wraz z nekrologami ofiar - więc miliony podejrzanych - kilka godzin na decyzję - na szali biologiczne przetrwanie całego narodu, za który odpowiadasz - jak powstrzymać? Nie da się, jeśli nie pomoże przypadek lub głupota szantażysty; prędzej czy później ktoś musiał się ugiąć. Los Izraela mieli wszyscy świeżo w pamięci, te miasta trupów, pustynie masowych grobów. Valdez niczym się nie wyróżniał z szeregu dyktatorów, populistów i oligarchów przekazujących sobie od wieków władzę w Ameryce Południowej - ani in plus, ani in minus. Po prostu w takich czasach przyszło mu rządzić, w takim kraju. Być może gdyby charakteryzował się pogardą dla życia podwładnych właściwą carom i gensekom... Ale nie chciał mieć krwi rodaków na rękach, ugiął się, on pierwszy. I dalej poszło to jak fala padających kostek domina, bo każdy udany szantaż uaktywniał setki kolejnych terrorystów. Alternatywa była porażająco jasna: albo spełnienie ich żądań - albo totalna zagłada. Bez negocjacji, bez oblężeń ufortyfikowanych kryjówek, bez najmniejszych szans na obronę i kontratak. Terrorismo o muerte. Owszem, znalazło się kilku nieugiętych prezydentów i premierów - stąd dzisiaj dżunkla dzikiej AG pokrywa większą część kontynentu. Tak czy owak, nie ostała się tu żadna przedterrorystyczna struktura władzy.
Co bowiem oznacza “ulegnięcie żądaniom terrorystów”? Skoro uległo się raz, ulega się ponownie - zagrożenie jest to samo. Jednak w chwili, w której oficjalny rząd staje się w sposób oczywisty zaledwie transmiterem woli terrorystów, a prawdziwy ośrodek władzy przenosi się do jakiejś śródleśnej chaty partyzanckiej czy piwnicy-laboratorium pod śmietniskami faweli - państwo jako takie przestaje istnieć. Demokratyczny mandat? Prawo? Lojalność? Przysięgi? Gwarancja zatrudnienia? Nic już nie jest pewne, nic nie wiąże ludzi do wykonywania poleceń rządu, który nie jest rządem, sądów, które nie są sądami, parlamentu, który nie jest parlamentem. Po kilku tygodniach pękają ostatnie więzy. (Valdez wytrwał trzy miesiące). Najdłużej trzyma się wojsko i podobne hierarchie autorytarne. Lecz gdy żołnierze wiedzą, że mają wykonywać rozkazy terrorystów... Zresztą dowódcy sami zachęcają do dezercji. Grupa szantażująca nie może również wystąpić otwarcie, by objąć władzę bezpośrednio. Po pierwsze, skoro stara struktura nie istnieje, nie ma fizycznie kogo szantażować: można grozić pojedynczemu człowiekowi lub gremium decyzyjnemu, lecz nie narodowi, nie - masom. Jedną tylko reakcję uzyska się wówczas z całą pewnością: histerię i chaos. Tryumf terroru - zniszczenie państwa - jest zarazem kresem terroru jako metody: staje się on bezużyteczny. Po drugie, nawet jeśli terroryści wyjdą z lasu, zejdą z gór, wypełzną ze slumsów z gotowymi gabinetami cieni, tysiącznymi sztabami profesjonalistów do obsadzenia zwolnionych przez ancien régime stanowisk, popierani przez znaczną część społeczeństwa, nawet jeśli - to w dniu, gdy zaczną ustanawiać własne struktury i przejmą odpowiedzialność za państwo, staną się tak samo narażeni na szantaż ze strony wszystkich innych terrorystów. Scenariusz jest identyczny, tylko aktorzy się wymieniają. Czy nowi władcy mogą zareagować jakoś inaczej, czy posiadają jakąś opcję niedostępną ich poprzednikom? Nie. Znajdują się nawet w gorszej sytuacji: nowe struktury sypią się momentalnie; zresztą od początku znaczna część narodu ich nie uznaje.
Tak oto, w skończonej liczbie obrotów koła terroru, fortuny i zagłady, państwo degeneruje się do jedynego stabilnego w podobnych warunkach systemu: pozbawionego wszelkich struktur władzy zbioru anarchistycznych minispołeczności, scalanych wyłącznie prawem pięści i strachu. Każda wykwitająca ponad anarkiami organizacja zostaje ścięta u korzeni: bo jest podatna na terror. Przy czym problemem nie jest tu sama metoda śmiertelnego szantażu - na niej przecież od dawna opiera się polityka międzypaństwowa, wystrzelenie przez nowo narodzone mocarstwo atomowe pierwszej rakiety z głowicą jądrową stanowiło w XX wieku “subtelny” odpowiednik skierowanego do sąsiadów listu z żądaniem okupu. Problemem jest brak równowagi: że terrorysty nie można zaszantażować w rewanżu. Nie można, dopóki się nie ujawni i dopóki nie okaże przywiązania do czegoś, czego da się go pozbawić, co da się zniszczyć. Życia, rodziny, dobytku. (Natomiast słowa, idee i religie przetrwają wszystko). Prawdziwie bezpieczny przed terrorem jest tylko fanatyk-samobójca. Ideał społeczeństwa Otwartego Nieba stanowi zatem przypadkowa zbieranina samotnych kamikaze: niespołeczeństwo. Niestety - czy też na szczęście - człowiek jest zwierzęciem towarzyskim, gadatliwym zoon politikon. Ocaleli mieszkańcy Ameryki Południowej zatrzymali się na etapie ponadrodzinnych anarkii. Grupy większe mają za dużo do stracenia; grupy mniejsze nie radzą sobie z fizycznym przetrwaniem, z obroną przed dżunklą i AG. Na pewno wegetuje tu też tysiące kilku-, kilkunastoosobowych “plemion”, złożonych z tubylców zdegenerowanych do poziomu prawie zwierząt. Oni jednak, co zrozumiałe, w żadnych międzyanarkijnych negocjacjach udziału nie biorą, najpewniej w ogóle o nich nie słyszeli, odcięci od sieci; a nawet jeśli - nie mają dostępu do technologii pozwalającej na wkapturzanie się w proxyków. Strach budzą wszakże ci, co udział wziąć by mogli, lecz nie chcą - którzy pozostają w ukryciu - prawdziwi szaleńcy-kamikaze. Każde wyśledzone z orbity nienaturalne źródło promieniowania, każdy ruch, który nie jest ruchem dżunkli, każda niezapowiedziana z góry zaraza AG, zbyt wyspecjalizowana, by była owocem Drzewa Wiadomości lub ślepym posiewem innych dionizydów - stanowi przedmiot niekończących się dyskusji i kłótni na spotkaniach w Rio. Jednoczy ich tylko strach. Takie są prawa Otwartego Nieba.
- Ostatnio siatkówkowcy chwalili się, że ich wykrwawica położy wszystkie DNAwe ssaki po tej stronie Atlantyku - mówi chimeryk, gdy usadowili się w najciemniejszym kącie, z dala od narastającego zgiełku awantury supremistów. - Przeszło im?
Król Bólu wzrusza ramionami.
- Mają coś lepszego - uśmiecha się demon. - Nową anarkię tysiąc mil w głębi dżunkli.
- Akurat! Kto im uwierzy? Nawet ta wojskowa misja Amerykańców nie wlazła dalej niż na czterdzieści mil, chromosomy kipiały im uszami.
- Otóż to. - Król kiwa głową. - Dziewięćdziesiąt procent żyje w pasie przybrzeżnym, w górach lub w niepołkniętych przez dżunklę miastach, ruinach miast. Dżunkla, myślą sobie, to dopust Boży, żywioł natury napędzany tymi tuzinami śmieciowych genetyk wypuszczanych z kolejnych chałupniczych laboratoriów, sama w gruncie rzeczy bez znaczenia, trzeba tylko trzymać się z daleka i cierpieć w milczeniu. - Król Bólu dolewa wódki. - A jeśli nie?
Demon szczerzy kły.
- Nie można zaszantażować dżunkli!
Wielki chimeryk drapie się w głowę.
- Czy to jest ciąg dalszy tej bajki o potworach AG?
Demon szczerzy się nadal.
- To jest coś więcej. - Klepie Króla Bólu w plecy; Król z trudem powstrzymuje odruch uniku. - Jeśli dobrze rozumiem jego plan... to byłaby nareszcie szansa na zjednoczenie tych cholernych anarkii!
John unosi brwi.
- Wiem, wiem - mruczy Król. - Z własnej woli nie zjednoczą się nigdy. Poprzednio rozpuszczaliśmy, ivanowcy rozpuszczali memy czystego strachu: wyjdzie nocą z dżunkli ciemny lud i pożre nas wszystkich. Skończyło się na podniesieniu budżetu pomocy humanitarnej Waszyngtonu, pamiętacie przecież.
- Położyły na niej łapę anarkie andyjskie - krzywi się John. - Większość tego, co przychodzi w tej pomocy, Hacjendy Cthulhu sprzedają z powrotem na Północ. Widziałem na własne oczy.
- Dziwnym nie jest - prycha Król. - Teraz zresztą też może tak wyjść, jeśli bractwo medialne wpieprzy nam się w środek rozmów.
- Nabiorą się drugi raz na ten sam numer?
- Ba! Teraz mamy dowody!
Demon pochyla się na wysokim stołku.
- Znaczy, najpierw wymyślił pan jako chwyt negocjacyjny bajkę - która okazała się, Boże pomiłuj, okazała się prawdą...?
Król Bólu opuszcza skromnie wzrok.
- Cóż mogę rzec... dobry jestem.
Demon rechocze i wali się dłonią w udo, aż podchodzi do nich zaniepokojony barman. Król strzela palcami i zamawia dolewkę.
John-chimeryk przesuwa się bliżej Króla.
- Te dowody - utrzymają się na zewnątrz? przed mediami Zamkniętego Nieba? jak dobre? - Spojrzenie ma jasne, pewne, twarz profesjonalnie szczerą.
Dopiero w tym momencie u Króla Bólu rodzi się podejrzenie: że może to do niego przysiadł się lepszy cwaniak i łowi cenne informacje w przybarowych pogawędkach.
Nad drugim ramieniem Króla rozlegają się siarczyste przekleństwa.
- Co?
Zielonooki demon podnosi się, zdegustowany.
- Zdaje się, że smarkacze postawili na swoim.
Odstawia kieliszek, poprawia garnitur i maszeruje w tłum; awantura zaczyna się na nowo.
Król Bólu podąża za nim wzrokiem, z uśmiechem gorzkiej ironii przygląda się eskalującej burdzie. Pod Otwartym Niebem granice zła i dobra zazwyczaj wyznacza silniejsza genetyka; teraz, tutaj - nawet tej podstawy brakuje. Zależy, kto kogo przegada. Małe proxyki mają zdrowe gardła, wykrzyczą sobie prawo do rekreacyjnego gwałtu. Ostatecznie i tak nikt tu chyba nie jedzie na własnym ciele.
Potężny chimeryk dotyka delikatnie dłoni Króla Bólu.
- Przepraszam. Nie o to mi chodzi. Nikomu nie zdradzę, naprawdę.
Król smakuje ten dotyk jak kiper delektujący się pierwszą kroplą trunku z nowego szczepu winogron. Nie ma w tym nic seksualnego; seks to tylko jeden z wielu rodzajów intymności. Król Bólu jest koneserem intymności, wyczulonym na wszelkie jej przejawy - tak człowiek przez całe życie balansujący na granicy śmierci głodowej ślini się na najsłabszą woń najpodlejszych potraw.
- Ze świty biskupa? - pyta, w ciele proxyka bardzo spokojny, ani puls mu przyśpieszył, ani źrenice drgnęły.
- Nie, nie. Czy mógłbyś mi... - Olbrzym bierze głębszy oddech. - Dobrze. Powiem tak. Zastanawiałeś się, co będzie, jak się już zjednoczą?
Król Bólu wzrusza ramionami.
- Takie sojusze strachu trwają dopóty, dopóki trwa zagrożenie. A nie mamy pojęcia, co się tam w dżunkli urodziło. Może tylko jakieś odrobinę sprytniejsze małpy, co nauczyły się rozpalać ogień. A może autentyczna inteligencja Artificial Genetics: Obcy bardziej obcy niż wszystkie telewizyjne potwory; życie samoświadome na genetyce bez DNA, bez kwasów rybonukleinowych. Tak czy inaczej, kiedyś zagrożenie minie.
- Skąd ta pewność? Zresztą wystarczy, że utrzyma się dostatecznie długo, by...
- By co?
- Potem już pójdzie siłą rozpędu. Przyzwyczają się współpracować, przyzwyczają się rozmawiać. Niech ich tylko zmusi do tego zewnętrzna groźba. Ty ją im dałeś: tajemniczy lud dżunkli. Już przecież był taki okres w historii Ziemi, gdy rozwijał się na niej równolegle więcej niż jeden gatunek hominidów. Z mniejszych lęków powstawały narody. Stany Zjednoczone narodziły się z przymierza przeciwko Brytyjczykom.
Król Bólu zatrzymuje wzrok na rozgorączkowanym chimeryku.
- Optymista. - Przypatruje mu się dłuższą chwilę. - W rze-czywistości jesteś bardzo młody, prawda?
I olbrzym, zażenowany, zmieszany, opuszcza wzrok, zwija na podołku potężne kułaki, ściska kolana.
Król powstrzymuje szyderczy śmiech. Ta naiwność i szczerość, nawet jeśli udawane, są zbyt rzadkie, by niszczyć je bez potrzeby.
Jak zatem zareagować? Jak zwykle w sytuacji bliskości, Król Bólu ucieka się do zimnej analizy i voyeurystycznych wspomnień o cudzych reakcjach.
Nachyla się ku chimerykowi; teraz mogą rozmawiać szeptem. Po to istnieją takie miejsca: ciasnota, półmrok, hałas, wszystko przysuwa tu ludzi ku sobie, narzuca konwencje jowialności i konfidencji, głowy zbliżają się do głów, usta do uszu, spojrzenia do spojrzeń, myśli do myśli, i już mogę ci powiedzieć, czego nie mógłbym powiedzieć, zapytać, o co nie powinienem był pytać.
- Nie macie przepustki od biskupa ani od ivanowców, prawda? - pyta spokojnie Król. - Jesteś z Północy, to na pewno. Młody. Idealista. Greenwar? RSC? Dublińczycy? Whackowaliście się w tych proxyków, czy jak?
- Nadzieja razi w oczy, co?
- Nadzieja, to znaczy brak doświadczenia. Pewnie, że mogą się zjednoczyć. Ale wystarczy jeden idiota, jedna kłótnia, jeden szantaż, jeden głupi zbieg okoliczności - i wszystko na powrót się rozleci.
Nie musi odmalowywać przed Johnem fikcyjnych przykładów, mają to obaj przed oczyma: politykę anarkijną w praktyce. Tu już piorą się po mordach.
Pojawili się w znacznej sile towarzysze obojga wykapturzonych, pojawili się kolejni supremiści, już na proxykach o słusznych gabarytach, przybyły też posiłki ivanowców, przybył ksiądz i dwie zakonnice, banda dziwomałp ujeżdżanych przez cthulhtystów, na koniec przydreptał nawet rwący siwą brodę Aquim de Neira i przyfrunęła z wrzaskiem papuga marksistów-kreacjonistów, i kotłują się teraz wszyscy na środku baru pod tiwipetą, wśród wielojęzycznych przekleństw i okrzyków oburzenia, co i raz ktoś pada, depczą po nim, podnosi się, przewraca kogoś innego, miażdżą krzesła i stoliki, szkło trzeszczy im pod butami; reszta gości uciekła pod ściany i na korytarz, stamtąd się przypatrują, dopingując, komentując i przyjmując zakłady na wynik bójki; tłum widzów rośnie, co chwila odbija od niego ten i ów, by przyłączyć się słowem i pięścią do awantury, co wsysa kolejnych uczestników niczym puchnące tornado - a w jego centrum, w oku cyklonu jedyna postać nieruchoma: rozciągnięta na stole Mulatka z gołym tyłkiem. Dyplomacja anarkii, live and color.
- Więc co? Przekleństwo dziejów? - Gorycz wylewa się z Johna już z każdym słowem, musi zdawać sobie sprawę, jak śmiesznie brzmią w tej chwili jego argumenty; a wobec śmieszności bezradna jest najsilniejsza logika. - Że tu, i w Afryce, i w Dolnej Azji prędzej czy poźniej wszystko i tak zapadnie się w chaos. My za to zostaliśmy pobłogosławieni! Imperium białego człowieka rośnie w siłę!
- Białego człowieka? - Król uśmiecha się kpiąco. Zna doskonale te teorie spiskowe. Asymilacja genetyczna zastąpiła asymilację kulturową: stazy przepisują genomy potomków imigrantów na obraz i podobieństwo białych. Niektórzy publicyści i politycy idą dalej, twierdzą, że taki właśnie jest podstawowy cel istnienia biostaz, reszta to sfabrykowany pretekst i zasłona dymna. Król jednak zbyt dobrze poznał, jak się w praktyce uprawia politykę, by traktować serio jakiekolwiek spiski bardziej skomplikowane od kampanii medialnych złośliwości. W książkach i filmach to działa, ale nie w prawdziwym życiu, tu rządzi entropia. Entropia: Coś Zawsze Się Spieprzy.
- Ty naprawdę w to wierzysz?
- Jak można tak siedzieć z założonymi rękoma! Czy Koran nie nakazuje pomagać słabszym, współczuć w cierpieniu, dzielić się bogactwami?
Król Bólu sztywnieje.
- A gdybyś mógł to zmienić? - Chimeryk tymczasem objął żelaznym uściskiem ramię Króla. - Gdyby od twojej decyzji zależało zawrócenie biegu historii, zaprowadzenie sprawiedliwości? Gdybyś mógł nakarmić głodnych, napoić spragnionych, odziać nagich, uleczyć chorych, dać dach bezdomnym? Co? Nie patrz na mnie jak na kolejnego nawiedzeńca, mogę ci -
- Macie moje dossier?
- Co?
- Nie widzisz, że piję alkohol?
John wypuszcza powietrze z płuc. Prostuje się, powoli rozciągając wargi w pozbawionym radości uśmiechu. Cofnął rękę od Króla, wstaje. Król Bólu zadziera głowę.
- Nigdy nie widziałam, żebyś się modlił - mruczy basem wielki chimeryk, przeszedłszy na polski - ale nie przeszkadzało ci to częstować mnie przy każdej okazji mądrościami sur. No więc teraz -
Rozlega się huk, potem drugi i trzeci - impet poniósł awanturę poza point of no return, poszła w ruch broń palna. Koszą się z bliskiej odległości amunicją rozpryskową.
Pękają zewnętrzne szyby baru. Ostry zapach dżunkli uderza Królowi do głowy jak bukiet starego wina.
Sześcioletni proxyk supremisty wskakuje na ladę, długą serią z pistoletu maszynowego zabija barmana, dziwomałpę i chimeryka.
Aquim de Neira wydobywa się tymczasem spod zwłok ivanowców i unosi nad głowę rękę z granatem bez zawleczki. Krzyczy ostrzegawczo. Nikt na niego nie zwraca uwagi.
Król Bólu dopija wódkę i odstawia szklankę. Dzieciak strzela mu w głowę, w pierś, w brzuch.
Papuga marksistów-kreacjonistów krąży ponad przewalającym się przez bar tłumem walczących, niczym pstrokaty Duch Święty AG, bijąc histerycznie skrzydłami, aż lecą z nich kolorowe pióra, i wrzeszcząc skrzekliwie:
- Bydlaki! Buce! Barachła! Barany! Brukwy! Bandyci! Bździągwy! Brudasy! Bęcwały! Bisurmany! Bałwany! Buraki! Bestie! Biesy! Bladupce!
Król Bólu pełznie po podłodze, tonąc w bólu i we krwi. Uśmiechnąłby się szyderczo, ale ma rozerwane mięśnie twarzy. Tak oto sto siedemdziesiąta ósma tura negocjacji między anarkiami Otwartego Nieba Ameryki Południowej kończy się, zanim na dobre się zaczęła.
Przypomina sobie jeszcze o zakładzie de Neiry, gdy krzyk Aquima urywa się i -
-- KING_OF_PAIN
connection aborted



FRAGMENT 2

Urodził się w roku komety, pod niebem zielonym od ruskich dionizydów, w bólu.
Niemowlęta krzyczą, niemowlęta płaczą, byłoby dziwne, gdyby nie płakał. Płakał. Potem przestał - ból był zbyt wielki. To milczenie zaniepokoiło rodziców.
Lekarze przeprowadzili skany neurologiczne, skonsultowali się z genetykami. (Niemowlę w milczeniu łykało powietrze rybimi haustami).
- To się zdarza, staza każdego dotyka inaczej, ułamek procenta zawsze wypada poza bezpieczne statystyki. W telewizji bez przerwy pokazują co efektowniejszych chimeryków, widzieli państwo.
Matka gryzła paznokcie. - Ale... co mu właściwie jest?
- Mhm, boli go.
(Niemowlę zamykało i otwierało wilgotne oczy).
Ból można tłumić i można zmienić mózg tak, by bólu nie odczuwał, lecz każde rozwiązanie ma swoje konsekwencje.
Dziecko nie decyduje o sobie; decydują rodzice, według własnego rozeznania wybierając, jak wybrałoby ono, gdyby już miało wiedzę i doświadczenie konieczne dla świadomego dokonywania wyborów. Skoro jednak decyzje rodziców kształtują właśnie owo doświadczenie - jaki przyjąć tu punkt odniesienia? jaką normę? jakie dobro? Nawet Koran nie da jednoznacznej odpowiedzi.
Ubezpieczenie Genetyczne było już wtedy obowiązkowe i kalectwo chłopca wyceniono na ponad milion euro. Towarzystwo ubezpieczeniowe przedstawiło rodzicom alternatywę: pozostawiamy go w takim stanie - ale wtedy ból najprawdopodobniej towarzyszyć mu będzie do końca życia; albo faszerujemy go brutalnymi RNAdytorami, które zniszczą obecną strukturę neuralną i spróbują w jej miejscu zbudować coś na kształt “zdrowego mózgu”, z normalnym glejem. Jako że nie istnieje nic takiego jak “ośrodek bólu”, fragment mózgu lub organ odpowiedzialny za odczuwanie bólu; nic, co można by selektywnie wyciąć, zatruć, odłączyć. Sygnał idzie przez rdzeń kręgowy, wzgórze, korę mózgową. Są dwa szlaki: starszy, którym wędrują wszystkie bodźce, a ból rodzi się z tych o natężeniu przekraczającym wartość graniczną; i szlak nowszy, specjalistyczny, wydzielona autostrada bólu, po której od nociceptorów mkną z włączonymi syrenami posłańcy z miejsc katastrof w organizmie. Oba szlaki rozgałęziają się w korze mózgowej na miliardy ścieżek prowadzących do neuronów czuciowych - nie ma “centrali bólu”. Albo niszczymy wszystkie receptory, którymi sygnał wchodzi - albo przebudowujemy cały mózg. Tak czy owak, jest to morderstwo systemu nerwowego.
Ból można tłumić doraźnie: mogli mu podłączyć dozowniki en-dorfinowych analogów, kanabinoidów, minocykliny, która zapo-biegałaby doraźnie tworzeniu cytokin i tlenku azotu w neuronach, mogli zalewać interneurony znieczulające enkefaliną i serotoniną, nakręcić układ dokrewny do tak intensywnej ich produkcji, że zostałby znieczulony totalnie - przynajmniej na jakiś czas, zanim mózg nie zaadaptuje się do sytuacji i jeszcze bardziej obniży próg wrażliwości. Bo przecież ów wyścig bólu z błogostanem ostatecznie mógł mieć tylko jeden koniec: śmierć hormonalną organizmu.
Ból stanowił bowiem zaledwie skutek uboczny, najbardziej oczywisty z pakietu efektów, jakimi objawiała się chimeryzacja dziecka. Nie było ono pierwsze - to szczególne sprzężenie genów zostało już rozpoznane. “Plastusie”, taką nazwę wymemiły media, albowiem ta właśnie cecha stanowiła podstawowy wyróżnik chimery roku komety: plastyczność umysłu.
W jaki sposób nabywamy doświadczenie, adaptujemy się do nowych warunków, uczymy się reagować na nieznane? Sieć neuronowa zmienia się pod wpływem bodźców - wszystko zależy od tego, jak szybko się zmienia. Główny wyznacznik stanowi natężenie przepływu impulsów elektrycznych na synapsach w hipokampie, który odpowiada za struktury magazynowania pamięci, zbierania doświadczeń. Z kolei ta aktywność synaptyczna zależy bezpośrednio od zachowania przyległych komórek neurogleju, astrocytów; tu nośnikiem impulsu są jony wapnia. Plastyczność układu nerwowego jest właśnie kwestią neurogleju, włącznie z funkcją przyrostu nowych synaps, regeneracji starych, odżywiania, osłaniania neuronów. I ta sama wyjątkowa cecha powoduje dwa skutki: plastusiowatość oraz przewlekły ból, wielozakresową allodynię. Procesy regeneracji, przyrostu, remodelowania intepretowane są jako gojenie i generują sygnały bólu, wzrasta liczba komórek mikrogleju, a na dodatek zamyka się pętla sprzężenia zwrotnego - wydłuża się okres wytwarzania przez glej czynników uwrażliwiających i sygnałów stanu zapalnego. Nie ma rany, ale glej goi, a zatem idzie impuls cierpienia.
Im wyższa proporcja liczby komórek astrocytowych do komórek neuronowych, tym wyżej na drabinie ewolucyjnej lokuje się dany gatunek. Decyduje neuroglej, nie zaś wielkość mózgu czy stosunek jego masy do masy ciała. U Króla Bólu owa proporcja neurogleju do neuronów była o dwa rzędy wielkości wyższa od średniej populacyjnej Homo sapiens stasis.
Tylko że to bolało.
Nie ruszał się. Nie ruszał się, jeśli nie musiał; każdy ruch to nowa fala bodźców, nowy krzyk organizmu, nowa agonia. Leżąc, wystawia na dotyk największą powierzchnię ciała, ale leżeć bez ruchu może najdłużej. Na bodźce stałe, na bodźce powracające - w końcu przestaje reagować tak intensywnie. Powtarzane doznania nakładają się na siebie, identyczne ruchy, identyczne kształty, identyczny nacisk, faktura materiału, temperatura, miejsce kontaktu - boli, ale można to znieść, można zepchnąć pod spód, zlekceważyć, zapomnieć, zanim jeszcze na dobre przeminęło. To jedyny dostępny mu sposób znieczulenia: na poziomie psychiki, nie fizjologii.
Nie ruszał się, jeśli nie musiał, nie wstawał, nie wychodził z pokoju, nie wychodził z domu, jeśli nie musiał. Przedmioty martwe powoli oswajał, stutysięczny dotyk klamki boli mniej od dzie-sięciotysięcznego - lecz źródło największego cierpienia stanowiły istoty żywe.
Fatima (która była starsza o jedenaście lat) miała psa, od dziecka lubiła psy, wielkiego labradora. Rodzinna legenda głosi, że gdy pies po raz pierwszy polizał rączkę Króla Bólu, serce Króla w spazmie nagłego cierpienia zatrzymało się na kilka sekund i rozwrzeszczały się wszystkie alarmy medyczne w domu.
Pies musiał zniknąć.
Wstępu do Króla odmówiono także samej Fatimie. Rzadko przychodził ojciec - rzadko, więc ból był tym silniejszy. Nie dotykał dziecka nikt oprócz matki i pielęgniarki.
Królestwo bólu z czasem się powiększało. Już w pierwszym roku życia ból przekroczył granice Dotyku i wkroczył na ziemie Światła, Zapachów oraz Dźwięków. Pokój dziecka zahermetyzowano.
Król zaczął mówić bardzo późno, ponieważ mowa i dźwięk własnej mowy również stanowiły nowe doznania i najpierw - jak zawsze - musiał przełamać barierę cierpienia. Wykrztusił pierwsze słowo na panicznym wydechu:
- Fijć!
Dzieci plują jedzeniem, ciskają zabawkami, ściągają ubranie, niszczą, co mogą zniszczyć - byle tylko zwrócić na siebie uwagę i przyciągnąć dorosłych. Król Bólu zaczynał od repertuaru na-kierowanego na efekt dokładnie odwrotny: “Wyjdź!”, “Nie!”, “Sam!”, “Idzie!”, “Zostaw!”, “Nic!”. Nic, nic, nic, nie chciał nowych zabawek, nie chciał nowych przytulanek, nie chciał niczego, co nowe, inne i nieoswojone w bólu.
Leżeć w bezruchu. Oddychać. Cisza, to samo światło i kolory. Nikt nie dotknie, nikt nic nie powie. Bezpieczny. Oddychać, oddychać. Tak cierpieć jest najprzyjemniej.
Pokonała go nuda.
Umysł potrzebuje codziennej porcji świeżych bodźców tak samo, jak ciało potrzebuje codziennie nowej porcji protein. Oczywiście są różne metabolizmy: jedni jedzą mniej, inni więcej, jedni spalają wolniej, inni szybciej. Niestety, umysł Króla Bólu był wyjątkowo żarłoczny. Cholerny glej stymulował rozrost synaps szybciej, niż Król nadążał je zaspokajać. (Potem miewał koszmary z własnym mózgiem w roli głównej. Śnił o swoich neuronach śniących, że śni o swoich neuronach, które śnią, że śni o swoich neuronach śniących, że śni o - no, właśnie takie były sny Króla Bólu).
Mieszkali w starej kamienicy niedaleko śródmieścia. Rodzina Króla odnowiła najwyższe piętro i poddasze. Na pokój dziecka przeznaczono narożne pomieszczenie górnej kondygnacji. Przez trójkątne świetliki w pochyłym dachu wpadało światło słoneczne i poświata księżycowa, przesuwały się po ścianach i sprzętach geometryczne fale blasku i cienia, kalejdoskopy barw, kształtów i natężenia jasności. Jako niemowlę źle znosił te ciągłe zmiany, matka zasłoniła świetliki, bezpieczniejsze było stałe światło sztuczne. Z czasem nie nauczył się bynajmniej znosić ich lepiej, lecz po kilku latach, gdy tylko posiadł niezbędną po temu siłę, sam zerwał zasłony, pewny bólu, jaki go czeka w spotkaniu z nowością; ale nie wytrzymał, zerwać musiał - z ciekawości.
Klątwa plastusiowa napędza samą siebie: wiecznie głodny umysł szuka wciąż nowych podniet, nowych bodźców - a kiedy napływają, krzyczy z bólu. Czy nadprodukcja neurogleju jest z tym sprzężona w sposób konieczny? Z pewnością sprzężenie wyjaśnia, dlaczego owa mutacja, nawet jeśli się pojawiła, zaginęła bez śladu w mrokach ewolucji Homo sapiens: w królestwie zwierząt podobne kaleki giną bezpotomnie.
Król wyglądał przez świetliki na ruchliwe ulice, wspinał się na krzesło, przyciskał twarz do szyby; dźwięki miasta nie docierały do wnętrza. Z obrazu dedukował wrażenia, których nie doświadczał. Co czują ludzie przytuleni do siebie? Co czuje dziecko w ramionach matki? Co czują ludzie, gdy biją się ze sobą, ten bity i ten bijący? Co czuje człowiek, stojąc w deszczu z odkrytą głową? Bolało go ciepłe słońce, bolała zimna szyba, ale patrzył.
Odnajdywał potem w wyznaniach ludzi normalnych opisy identycznych kompulsji. Drapią paznokciami gojące się rany, które przez to otwierają się na nowo i bolą tym bardziej - ale oni nie potrafią się powstrzymać, drapią mimo to, drapią dlatego. Zrywają strupy. Wygryzają skórę spod paznokci, do krwi, do kości. Drażnią chore zęby, językiem, palcami, sztućcami, gdy tylko ból przygaśnie, by zaraz powrócił, ostrzej, mocniej, więcej, więcej, więcej bólu.
Tak wyglądało całe życie Króla.
Matka przyłapała go pod świetlikami - i oto pojawiła się w pokoju Króla tiwipeta, a potem także konsola. Ze ściszonym dźwiękiem, na minimalnej ostrości i jasności - oglądał obrazy z miliona ulic, tysiąca miast; zaiste, było to okno na świat. Z nałożonego na kanały zagraniczne programu tłumaczącego uczył się języków. Alfabet poznał z nagłówków na kanałach newsowych. Przeglądarka TV/net rzucała go po sieci, przekierowywana szeptanymi pytaniami, w końcu samą zmianą rytmu oddechu. Konsolę dostał, gdy pokazał matce, że umie czytać. Wiedziała, czego się spodziewać po plastusiowym dziecku. Konsola była holograficzna, bezdotykowa, ale oczywiście samo przyzwyczajanie rąk i palców do nowych ruchów bolało. Głód jednak znowu okazał się silniejszy.
Wtedy to, podczas pierwszych wizyt w sieci, wpisał ID, które pozostało z nim na zawsze: KING OF PAIN, KRÓL BÓLU, desperacka przechwałka dziecka, które czyni ze swej odmienności powód do chwały. Usłyszał piosenkę i wiedział, że to o nim.

I have stood here before in the pouring rain
With the world turning circles running 'round my brain.
I guess I always thought you could end this reign
But it's my destiny to be the King of Pain.


Potem - lata potem - pojawił się kaptur.
Zastanawiające, jak dobrze potrafił udawać normalnego człowieka, skryty w ciele proxyka, wykapturzony z własnego ciała. Naturalność odruchów, których wykształcić przecież nie mógł - całe to uczuciowe i behawioralne oprzyrządowanie sytuacji fizycznej bliskości - zastępował staranną grą, kopiowaniem zachowań podpatrzonych u obcych ludzi: w sieci, na proxyku.
Zdawał sobie sprawę, że to, z czym tu walczy, to rodzaj autyzmu. Nie było ekspertów od neurologii plastusiów - kto szybciej zrozumie właściwości nowej struktury mózgu, jeśli nie sami plastusie? Król wyczytał, że ponadprzeciętna aktywność neurogleju kory czołowej, zakrętu obręczy i móżdżku charakteryzuje właśnie autystów. Być może więc to człowiek autystyczny byłby następnym stadium ewolucji Homo sapiens - gdyby Homo sapiens nadal ewoluował.
Król Bólu studiował intymność jak antropologowie studiują fenomeny ekstremalnych subkultur.
Na początku istotnie kierowała nim wyłącznie chęć poznania stosownych algorytmów zachowań, by móc tym skuteczniej je naśladować. Szybko jednak zdobył się na uczciwe wyznanie: zazdroszczę. Zazdrościł tego, do czego nie miał dostępu; to naturalne. Czy można jednak zazdrościć uczucia, do którego samemu nie jest się zdolnym i którego się w ogóle nie rozumie?
Dniami i nocami oglądał voyeurystyczne filmy pochodzące z wszechobecnych kamer publicznych i prywatnych, na których to filmach ludzie nieświadomi ukrytej za obiektywem widowni, przyłapani przez obiektyw w przerwie na lunch, na ulicy, na pikniku, w restauracji, w ogrodzie przydomowym - odgrywali swoje rytuały intymności. Głównie pary zakochanych (hetero- czy homoseksualnych, bez znaczenia), ale także większe rodziny, matki z dziećmi, synowie i ojcowie, a zwłaszcza rodzeństwa. Jak się do siebie odnoszą, co mówią, czego nie mówią, jak milczą, jak reagują na siebie, jak odczytują wzajem swoje zachowanie, z urwanego słowa, z krótkiej miny, z gestu prawie niezauważalnego, z rzeczy, których Król Bólu faktycznie nie był w stanie zauważyć. Skarby najcenniejsze w jego kolekcji stanowiły nagrania nie tyle sytuacji intymności, co sytuacji, w których podglądane osoby w intymność dopiero wchodzą: na początku sobie obce (to potrafił rozpoznać), na końcu porozumiewające się już bez słowa i bez gestu, podświadomie (to też rozpoznawał); ale ten punkt, granica, moment zmiany i przyczyna zmiany - jak oni to robią! - pozostawały dla Króla Bólu nieprzenikalnym sekretem.
Być może to jak z jazdą na rowerze: owa wiedza jest nie do przekazania w słowach, trzeba doświadczyć, żeby pojąć. Naj-oczywistszym progiem intymności wydaje się seks. Kiedy Król Bólu go przekroczył? Ba, w tym cała rzecz, że progi istniały w czasach jego dziadków, pradziadków, a teraz są jedynie łagodne pochylnie. “Nie można być dziewicą w połowie” - otóż można, w połowie, w jednej trzeciej, w kilku procentach. Co jest ważniejsze: uczestnictwo ciała czy pamięć doświadczenia? Znajdź próg, jeśli potrafisz. Najpierw były te voyeur-filmy - potem komputerowe gry, nowele - potem seks pod kapturem w VR, z postaciami zarządzanymi przez programy - potem w VR z postaciami zarządzanymi przez innych ludzi - potem pod kapturem na dorodnym męskim proxyku, z wysokiej klasy (bo drogą) prostytutką. Upewnił się wcześniej, że operuje ona na własnym ciele. Sam nagrał całe doświadczenie - by studiować je tygodniami równie pilnie.
I powtarzał ten schemat przez lata, stopniowo rozbudowując swą grę i dodając etap niby-przypadkowego poznania i uwiedzenia. Nie płacił już kobiecie (nie otwarcie, nie bezpośrednio), nie potrafił jednak wskazać, w którym momencie skończyła się prostytucja, a zaczęło - co? coś innego, nie-prostytucja. 4e33a była, jak dotąd, najbardziej ambitnym ćwiczeniem Króla.
W zdumienie wprawiali Króla Bólu ludzie, którzy zdawali się tę sferę życia całkowicie sobie lekceważyć. Nie byli na nią ślepi czy upośledzeni, jak Król; świadomie odrzucali to, czego on im tak zazdrościł.
Przed Janką nie musiał się kryć.
- Pani Dulska strikes back! - naśmiewała się z niego. - Imam byłby z ciebie dumny! Jeszcze trochę i zaczniesz mi prawić kazania o świętości dziewictwa!
- Nie mówię przecież o grzechu, nie mówię o żadnych kategoriach moralnych. Ale wszystko, co robisz, czego doświadczasz - wpływa na ciebie i zmienia cię. Równie dobrze możesz się posługiwać terminami neurologicznymi, skoro rażą cię religijne metafory. Musisz zadać sobie pytanie: czy chcę się stać taką osobą? “Przespałam się z tym, przespałam się z tamtym”. Jakbyście się pozdrowili w tłumie.
- Urodziłam się w stazie, nawet kataru od nich nie złapię. A zresztą, kto się nie pieprzy na proxykach?
- To nie ma znaczenia! Ciało to detal. Jak bardzo jesteś w stanie zbliżyć się do drugiego człowieka? Wejdziesz mu do głowy? Poznasz myśli? Poznasz uczucia? Nigdy. Widzisz proxyków, rozmawiasz z proxykami, dotykasz proxyków - nawet jeśli ich jeźdźcy akurat się w nich urodzili, dla ciebie wszyscy ludzie poza tobą samą zawsze będą proxykami. Ciało to detal; to czy tamto, bez znaczenia. Ale wstyd ciała, ale bariera nagości, fizycznej i psychicznej, bariera zażenowania, lęku przed odsłonięciem, przed opuszczeniem maski - ona oddziela sytuacje konwencjonalne od sytuacji intymności. Jeśli wszystko jest normalne, swobodne, łatwe i bezstresowe, jeśli tak samo jesz ze znajomym śniadanie i uprawiasz seks - nigdy się do nikogo naprawdę nie zbliżysz. Ten ból, który czasami nazywamy wstydem, czasami zdradą, czasami upokorzeniem, ten ból nie jest więzieniem, z którego za wszelką cenę musisz się wyrwać - on jest pierwszym warunkiem intymności.
Śmiała się.
- A wszystko przez to, że urodziłeś się z rozregulowanym systemem nerwowym!
Nikt nie ceni owego dobra równie wysoko, jak ci, co są go pozbawieni.
Ból jest jedynym uczuciem, które nie dopuszcza intymności. Można dzielić z kimś szczęście, można dzielić przyjemność, smutek, gniew, zazdrość, można dzielić miłość, można nawet dzielić wstyd - ale z nikim nie można dzielić bólu. Ból jest dyscypliną samotności i drogą do wnętrza duszy.
Król Bólu, niepostrzeżenie dla niego samego, stał się prawdziwym kapłanem intymności.
Tylko czasami przeważał cynizm i ironia: może dlatego tak dobrze mu to wychodzi, może dlatego pozostaje proxyk Króla Bólu nie do odróżnienia od proxyków normalnych ludzi - ponieważ w istocie wszyscy naśladują sztuczność sztucznością i w ogóle nie ma czegoś takiego jak “naturalna intymność”? Są jedynie teatry, w których widzowie i aktorzy się na moment zapominają - oraz teatry złe, teatry z głośnymi suflerami, przesadnym makijażem i tekturową scenografią, w których wszyscy wykonujemy mechaniczne gesty i recytujemy puste słowa, jednocześnie myśląc o czymś zupełnie innym. Chodzi zatem o to, by grać z przekonaniem, grać z wiarą w szczerość własnej gry. Czyż wybitni aktorzy nie doprowadzają się do płaczu samą myślą o płaczu, czyż nie popadają na scenie w stany histeryczne i euforyczne? Granica jest rozmyta, trudno powiedzieć, gdzie kończy się symulacja uczucia, a zaczyna uczucie.
Być może więc tym właśnie jest intymność, w ten sposób ją sobie wmawiamy: pierwsze słowa są niezręczne, pierwszy dotyk nas krępuje, uciekamy przed jego/jej wzrokiem, ale gramy dalej, ćwiczymy tę grę, idzie coraz sprawniej, coraz krótsze wahanie przed kolejnymi kwestiami, coraz łatwiej spływają z warg zdania, które jeszcze niedawno brzmiały nam kiczowato i pretensjonalnie, coraz mniej sami sobie się dziwimy, i gramy dalej, gramy dalej - już chwilami zapominając, że gramy. Być może tak właśnie rodzi się intymność.