» Opowiadania » Kroczący Jak Kot

Kroczący Jak Kot


wersja do druku

Wiertarka c. d.


Był ciepły lipcowy wieczór. Dyfyn popijał Guinnesa w jednym z Pubów który choć po części przypominał mu młodość i jego rodzinną wyspę – Irlandię. Patrzył na ludzi. Dziś mijał kolejny rok od wydarzeń które na zawsze odcisnęły na nim swe piętno. Zamknął oczy. Przez chwilę miał wrażenie, że zobaczył tego który wtedy zginął – swego syna. Swoje odbicie i swoją największą radość. Mimo upływu czasu nigdy nie pogodził się z tą stratą. Oczami wyobraźni zobaczył też drugą z kochanych osób, której teraz brakowało mu jak chyba nigdy dotąd. - Vicki.... Jej imię wypowiedział na glos nieświadomie. Strasznie za nią tęsknił. Tęsknił też za swoimi przyjaciółmi, tymi którzy zginęli i tymi przed którymi uciekł. Otworzył oczy. Na zewnątrz było już ciemno. W Pubie było coraz więcej ludzi. Dyffyn wstał i wyszedł na zewnątrz. Chciał się przewietrzyć.

***


Było zimno. Po omacku poszukał butelki. Znalazł i podniósł ją do ust. Nie było w niej ani kropli alkoholu. Otworzył oczy i rozejrzał się. Na ulicy był duży ruch. Wstał i ruszył przed siebie. Podążał w stronę supermarketu. Tam często można było coś wyżebrać lub znaleźć w śmietniku. Nie zwracał uwagi na spojrzenia ludzi. Po prostu szedł. Koniecznie musiał się napić. Nic innego nie miało najmniejszego znaczenia. - Dyffyn? O Boże to naprawdę ty? Znajomy, bardzo dobrze znajomy głos, który przypomniał mu inne życie. Na chwilę, na małą chwilę głód alkoholowy ustąpił. Głos należał do najdroższej osoby na świecie. - Dyffyn jak ty wyglądasz, mój Boże co ci się stało! - ...Vicki... Prawie jej nie poznał. Zmieniła się. Była ubrana bardzo elegancko. I ten makijaż, nie przypominał sobie aby wcześniej malowała się. Ale to była ona z całą pewnością. - Kiedy ostatnio jadłeś? - ...Vicki... - Biedaku! Co oni z tobą zrobili? Chodź, pójdziemy coś przegryźć, zgoda? - ... Chce mi się pić... Popatrzyła mu prosto w oczy. W jego oczach widziała żal, poczucie winy i coś jeszcze. Nie była pewna czy się nie pomyliła. - Chodź Dyffyn. Mieszkam w Hotelu niedaleko stąd. Głos był miękki. Miły. Zupełnie jak kiedyś. Poszedł za nią tak jak bezdomny pies idzie za obcym w nadziei, że zostanie przygarnięty. Faktycznie było niedaleko. Po tym jak wykąpał się, ogolił, ubrał w naprędce sprowadzone dla niego ubranie, najadł się i wypił drugiego drinka poczuł się lepiej. Naprawdę lepiej. Nie za bardzo zdawał sobie jednak sprawę o co w tym wszystkim chodzi. Mieszkał u niej dwa tygodnie. Dzięki niej odzyskał siebie. Znowu był Dyffynem Kroczącym Jak Kot. Nie wiedział dokładnie jak długo błąkał się bez celu po ulicach Nowego Yorku. Wiedział natomiast co się stało. - Straciłeś w sobie Wilka, prawda? Siedzieli w małej kafejce. Popijali kawę. Vicki jadła jabłecznik. Instynktownie wyczuwał, że to właśnie ta rozmowa, która odbyć się musiała. Przez dwa tygodnie Vicki pomagała mu, tolerowała jego picie i nie wymagała od niego nic. Wiedział dobrze, że stan taki nie może trwać wiecznie. Tym bardziej, że dzisiaj miał do niej ktoś przyjechać. Choć Vicki niewiele mówiła na ten temat Dyffyn domyślał się kto to jest. - Vicki, przecież nie przyszliśmy rozmawiać tu o tym, prawda? Zdenerwowana i spięta. Po raz pierwszy od ich spotkania. - Dyffyn. – zaczęła siląc się na spokój – Ja cały czas czuję do ciebie to co kiedyś. Nawet wybaczyłam ci śmierć Victora. Już cię za nią nie winię. Ale minęło sporo czasu. Ułożyłam sobie życie. - Rozumiem. Rozumiał. Taka kobieta nie może być z kimś takim jak on. Alkoholik i przestępca. No i Wilkołak. - To nie jest dla mnie łatwe. Wierz mi. Ale nie możemy być razem. - Rozumiem Vicki. Poczuł się źle. To że spodziewał się takiej rozmowy nic nie zmieniało. - Bardzo chciałabym, żeby mogło być tak jak kiedyś... - Nie płacz Vicki. Pójdę już. Może się kiedyś spotkamy. W lepszych czasach. - Dyffyn... - Nie przeciągajmy tego. To nie pomaga ani tobie ani mi. Dziękuję za wszystko. Pocałował ją. I otarł jej łzy. Potem odwrócił się i wyszedł. A potem pobiegł. Leżąc w łóżku słyszała jak wył. Ze względu na śpiącego obok mężczyznę nie mogła się dołączyć do tego wycia. Żałowała tego. Może to przyniosło by ulgę?

***


Przed pubem stało kilka osób. Postanowił się przejść i pomyśleć. Znowu wyjeżdżał. Nikt go nie wypędzał, ale miał wrażenie, że tu nie pasuje. Od śmierci Grigorija i Olgi minęły dwa tygodnie. Nie przyłączył się jak reszta do Rudego Wyjca. A Krzysztofem lepiej od niego zajmie się Andrzej i Nadia. A poza tym była jeszcze sprawa gości. Niezapowiedzianych lecz oczekiwanych. A zwłaszcza jednego z nich.

***


Przy ognisku siedziało około dwudziestu osób. Milczeli. Wczoraj odbył się rytuał pogrzebowy Grigorija i Olgi. Także wczoraj przybyli tu goście. Jak powiedzieli byli w trakcie wyprawy. Dyffyn domyślał się, że chodzi o wojenną wyprawę. Witalij Romancev, ojciec Grigorija i przywódca wszystkich tutejszych wilkołaków znał wodza tych którzy tu przybyli. Nazywał się Jorund Kamienna Pięść. Dyffyn znał go również. Podobnie jak kilku innych członków wyprawy. Nie darzyli się przyjaźnią. Jeden z nich wyraźnie obserwował Dyffyna. Nazywał się chyba Huragan i przyjaźnił się z Jorundem. Milczenie przerwał Jorund. - Nie nalegam. Nie ukrywam, że nam się spieszy. Jednak mam tu ośmiu wojowników. To doskonali wojownicy. Możemy pomóc wam w zemście. - Nie będzie zemsty. Nie teraz – głos Witalija był spokojny i pewny – musimy dokończyć to cośmy zaczęli. Potem sam się zemszczę. Usłyszycie o tym – ostatnie słowa mówił przez zaciśnięte zęby – Grigorij był moim synem. Do mnie i do jego watahy należy prawo zemsty. Jorund powiódł spojrzeniem po zgromadzonych. Spojrzał także na tych z którymi tu przybył. Palili się do walki. Nie łatwo być wodzem wyprawy takiej jak ta. Był to oczywiście wielki zaszczyt, ale trzeba było liczyć się z wolą walki swoich wojowników. - Nie zabronicie mi jednak walczyć na waszym terenie? W jego głosie można było wyczuć rosnący gniew. Nie uszło to uwadze większości wilkołaków. Ten na którego wołali Huragan wstał. Był ogromny nawet jak na Fenrisa. Położył swoją łapę na ramieniu Jorunda. Szepnął mu coś do ucha. Kamienna Pięść uśmiechnął się. I po chwili roześmiał. Dało się odczuć rozluźnienie wśród jego podwładnych. A Jorund się śmiał. Huragan usiadł. Dyffyn był prawie pewien, że wcześniej uśmiechnął się do niego kącikiem ust. - Odjedziemy jutro – powiedział Jorund tłumiąc śmiech – nie będziemy tu polować skoro tego nie chcecie. Jesteśmy tu jako przyjaciele, nie wrogowie – ostatnie zdanie powiedział zachowując pełną powagę Witalij spojrzał się na niego. Kiwnął głową. Wstał i przemówił - Rudy Wyjec pokaże wam gdzie będziecie spać. Jedzcie i pijcie do woli. Jorund ukłonił się Witalijowi. Goście wstali i poszli za Rudym Wyjcem. Z wolna odchodziły też miejscowe Wilkołaki.

Dyffyn odszedł w stronę jeziora. Usiadł i popatrzył się w wodę. To tutaj przychodził z Grigorijem, Andrzejem i Olgą. To było ich miejsce. Brakowało mu Grigorija. Zdążył go szczerze polubić. - Nie przeszkadzam? Donośny głos. Z pewnej odległości. - Jestem Huragan. Dyffyn? - To ja. Nie przeszkadzasz. Podejdź Huraganie. Potężny Wilkołak zbliżył się. Bacznie obserwował Dyffyna. - Wiele o tobie słyszałem. Na północy dużo o tobie śpiewają. Jesteś sławny. - Ciekaw jestem co śpiewają – Dyffyn uśmiechnął się słabo – I czy się to komuś podoba. - Różnie. Nie masz za wielu przyjaciół na północy. Włączając w to moich towarzyszy. Kroczący Jak Kot spojrzał się na Huragana. Podobała mu się szczerość jaką usłyszał w jego głosie. - Po co zatem przyszedłeś? - Chcę ci pomóc. - Jakiś konkretny powód? - Ja też tęsknię za swoją samicą. Podkreślił ostatnie słowo. - Jest Wilczycą? - Tak jak ja jestem wilkiem. Twój syn. Miałeś go z Wilczycą prawda? - Sporo wiesz, Huraganie. - Co się z nimi stało? Chcę znać prawdę, nie legendę. - To ma być twoja zapłata za pomoc? Huragan uśmiechnął się w swoim stylu, kącikiem ust - Opowiedz Dyffyn.

***


Opowiedziałem mu, przypomniał sobie Dyffyn. Wszystko. Także to czego się wstydziłem i za co zostałem wygnany.

***


Huragan już od dłuższego czasu wpatrywał się w wodę. Dyffyn skończył opowiadać. Spojrzał na imponującą sylwetkę młodego Wilkołaka. - Taka jest prawda Huraganie – powiedział prawie szeptem – złamałem odwieczne prawo. Huragan milczał. Pokiwał tylko głową. Dyffynowi wydawało się, że widzi smutny uśmiech na twarzy wojownika z północy. - W legendzie jest nieco inaczej. Ale ja cię trochę rozumiem Dyffyn. Ta samica o której ci mówiłem, ona jest naszej krwi. - I wyjechałeś, żeby nie popełnić tego błędu co ja? - To Jorund. On mnie zabrał. To prawdziwy przyjaciel. Dyffyn odwrócił twarz. Przypomniał sobie swoich przyjaciół. Tych którzy nie wyparli się go nigdy i wspierali zawsze. A potem po kolei ginęli. A także tych, którzy odwrócili się od niego i przed którymi uciekł. - Przyjaźń – zaczął Dyffyn, a głos mu drżał – to wspaniała sprawa. - Wiem co o tobie mówią, że przynosisz pecha swoim przyjaciołom – Huragan mówiąc to uśmiechnął się – ale ja się tego pecha nie lękam – wyciągnął prawą dłoń w stronę Dyffyna Dyffyn uścisnął, a raczej spróbował uścisnąć podaną mu prawicę. Jej rozmiary znacznie przekraczały granice zdrowego rozsądku. Odruchowo pomyślał jak Huragan wyglądał w formie bojowej. Po plecach przeszły mu ciarki. - Na początku obiecałem, że ci pomogę. Mimo, że pierwszy raz cię spotkałem znam cię dobrze. Z legend – dodał z uśmiechem – wiem, że nigdy o niej nie zapomnisz. Pomogę ci się z nią spotkać. - Jak – Dyffyn odchrząknął – jak chcesz to zrobić? Huragan zasępił się. Najwyraźniej toczył jakąś wewnętrzną walkę. - Jeżeli zrobisz to co ci powiem, spotkasz się ze swoją samicą. Możesz jednak jednocześnie zdobyć kilku nowych wrogów. Obawiam się, że jednym z nich może być Jorund. - A więc i ty. Dlaczego to robisz? Huragan uśmiechnął się po swojemu. - Już mnie o to pytałeś. A ja odpowiedziałem. Dodatkowo – Uśmiechnął się szerzej – jako szczeniak nasłuchałem się o tobie. To dobre uczucie pomagać swojemu bohaterowi ze szczenięcych lat. Ale wybrać musisz sam – Dodał poważniejąc. - Zgoda. Zaczynaj przyjacielu.

***


Dyffyn idąc ulicą cały czas myślał. Z jednej strony już nie mógł doczekać się spotkania z Vicki, z drugiej jednak strony...

***


Był chłodny grudniowy ranek. Dyffyn wracał właśnie do domu po porannej przebieżce. Jak zwykle wstąpił do sklepu, aby kupić sobie mleko i bułki na śniadanie. Sprzedawca lubił Dyffyna. Kupował tu od dawna, zawsze płacił, lub spłacał zaciągnięte u sprzedawcy kredyty w terminie, czasem pomagał przy wnoszeniu czegoś ciężkiego. Zwykle o tej porze w sklepie nie było jeszcze nikogo. Wszedł pewnie. Tym razem w sklepie był już jakiś klient. Kobieta. Dyffynowi zrobiło się gorąco, potem zimno, a potem znowu gorąco. To było prawie niemożliwe, a jednak nie miał wątpliwości. - Vicki? Kobieta odwróciła się natychmiast. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami. - Dyffyn? – Uśmiechnęła się. Trochę sztucznie – Co za spotkanie. Dobrze wyglądasz. Dyffyn podszedł do niej. Nie wahał się. Objął ją i pocałował. Nie opierała się. Na początku. Po chwili odsunęła się od niego, nie gwałtownie lecz zdecydowanie. - Przestań.. Dyffyn uśmiechnął się niepewnie. Spojrzał na nią. Upływ czasu odcisnął na niej swe piętno. Dało się to zauważyć mimo makijażu. - Prawie się nie zmieniłaś. Co właściwie robisz w tej podłej dzielnicy? To nie jest miejsce dla samotnej, mmm kobiety. Roześmiała się - Jak zwykle troskliwy. Popsuł mi się samochód i przyszłam zadzwonić. Może skoro już... - To będzie prawdziwa przyjemność Vicki. Może zjemy u mnie? Mieszkam niedaleko. Kiwnęła głową uśmiechając się. Cały czas była piękna. Mimo upływu czasu. A zwłaszcza kiedy się uśmiechała. - Stara znajoma? Zupełnie zapomniał o sprzedawcy. Stał za ladą i uśmiechał się tajemniczo. Przynajmniej starał się aby tak to wyglądało. - O, Frank! Przepraszam nie zauważyłem cię. To co zwykle. Odebrał zakupy. I zapłacił. Vicki nie spuszczała go z oka. Ukradkiem otarła łzę. Myślała, że nie zauważył. Myliła się.

- Ładnie się urządziłeś Vicki dokładnie rozejrzała się po jego mieszkaniu. - Nie kpij. To nora. - Ale nora zadbana i ładnie utrzymana – powiedziała z uśmiechem – i nie czuć alkoholu – dodała poważniejąc – długo już nie pijesz? - Będzie prawie cztery lata. Przestałem zaraz po naszym ostatnim spotkaniu. Co u ciebie? - U mnie? W porządku... znaczy... - Ja też bardzo się cieszę, że znów cię widzę Vicki. Uśmiechnęła się. Jak dawniej. Spojrzała mu prosto w oczy. Jak dawniej. Podeszła i przytuliła się. Bardzo mocno. - Jak zwykle wiesz o czym myślę. Nic się nie zmieniłeś. Mieszkasz sam? - Tak. - Masz... - Nie. Zadarła lekko głowę by na niego spojrzeć. W oczach miała łzy. - Czekałeś... na mnie? Uśmiechnął się w odpowiedzi. Brakło mu słów. Tak bardzo marzył o tym by ją spotkać. Setki razy układał sobie scenariusz takiej rozmowy, a teraz gdy do niej doszło nie wiedział co miał powiedzieć. Pocałował ją więc. Tym razem nie opierała się. Po czasie bardzo trudnym do określenia, mogła to być godzina, albo całe wieki, gdy nasycili się sobą i leżeli na jego niewygodnym łóżku odezwała się. Cichutko, jakby chciała by nie słyszał. No cóż piękne chwile mają to do siebie, że trwają za krótko. Bez względu na to ile trwają w rzeczywistości. - Mieszkam teraz u Władców Cieni. Mam dziecko z jednym z ich krewniaków. To syn. - Czy jest... jednym z nas? - Nie. Na szczęście... Wstał. Zaczął się ubierać. - Jesteś na mnie zły? Odwrócił się do niej i uśmiechnął. Chciał uśmiechnąć się wesoło, ale nie za bardzo mu wyszło. - Co ci przyszło do głowy? Wiem jak to u nich jest. - I co teraz? Usiadł na łóżku. Blisko Vicki. - Chcesz... ze mną zostać? - Chciałabym, ale... - To zostań! Przestań wreszcie myśleć o innych! Niewiele zaznaliśmy szczęścia – dodał już spokojniej – ale da się to jeszcze nadrobić. - A mój syn? - Sprowadzisz go tutaj. - Przyjadą z nim, mogą zrobić ci krzywdę. Położył swoją dłoń na dłoni Vicki. Uśmiechnął się uspokajająco. Odetchnął głęboko, spojrzał się jej prosto w oczy - Kocham cię Vicki. Nikt mi cię już nie odbierze. Nigdy. Nie wiedział jak bardzo się mylił.

***


Ocknął się. Leżał na czymś miękkim i lepkim. Spróbował się podnieść. Przeszył go ból. Lewa noga, biodro i plecy. Rana była poważna. Jak każdy wilkołak Dyffyn mógł regenerować swe ciało. Tej rany zregenerować się nie dało. Musiała więc być zadana srebrem, albo... sam walczył starożytną bronią wilkołaków i wiedział jak wyglądają rany nią zadane. Ten który go tak ranił chciał go zabić. Rozejrzał się. Dookoła leżeli ludzie. Na oko około dziesięciu. Nie znał ich. Wyglądało na to że nie żyją. Usłyszał kroki. Dwie osoby. Podczołgał się w stronę śmietnika. Było tu ciemniej i istniała większa szansa na ukrycie się. Mężczyźni zbliżali się. Jeden z nich był bardzo wysoki i potężnie zbudowany. Drugi, choć nie ustępował wzrostem swemu towarzyszowi był znacznie smuklejszy. Podeszli jeszcze bliżej. Dyffyn choć bardzo się starał nie wytrzymał i zemdlał ponownie.

Kiedy ocknął się leżał w łóżku. Obok niego na krześle siedział potężny mężczyzna. Spał chyba. Swe duże dłonie oparł na pokaźnym brzuchu i oddychał równo. Dyffyn spróbował wstać - Nie próbuj. Masz świeże szwy. Mogą nie wytrzymać Jednak nie spał. - Gdzie...gdzie jestem? - Jestem Grisza. Wielkolud wstał. Miał sporo ponad dwa metry, z wyglądu Dyffyn dawał mu jakieś sto siedemdziesiąt kilo. - Jak się tu znalazłem? - Przynieśli cię. John i Ragnaar - Co się tam wtedy stało? - Niepamiętasz. – stwierdzenie nie pytanie – może to i lepiej? - Gdzie Vicki? Otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Dyffyn spojrzał się na niego. Tak, był podobny trochę do tego z ulicy. - Obudził się? Świetnie. Nie znamy się jeszcze. Jestem John O’Brien, Fianna, Ahroun drugiej rangi. Ukłonił się lekko w stronę Dyffyna. - Fianna? Ahroun? - Fianna. Ahroun. John uśmiechnął się. Bardzo miło i sympatycznie. - Jestem... Dyffyn. Kroczący Jak Kot. Kiedyś byłem Fianna. Byłem Ahrounem. - Jak to byłeś? John spojrzał się pytająco. Najpierw na Dyffyna, potem na Griszę. Ten pokiwał głową za zrozumieniem. - Jak zechce to opowie. A jak nie to nie. Zawołaj Ragnara John. Grisza odczekał aż John wyjdzie. - Uciekasz Dyffyn. Nie śmierdzisz Żmijem. Kto cię goni? - Władcy Cieni. - Pomogę ci. Grisza wstał. Podszedł do łóżka. Prawie bez wysiłku dźwignął Dyffyna. Weszli do Umbry. Inaczej niż Wilkołaki. Dyffyn słyszał co nieco o Niedźwiedziołakach. Nigdy jednak żadnego nie spotkał. Aż do dzisiaj. - Dlaczego mi pomagasz? - Bo potrzebujesz pomocy. Bądź cicho, jak gadasz jesteś cięższy Uśmiechnął się. Ubawiło go najwyraźniej to co powiedział. - Nie pójdą za nami? - Tam gdzie idziemy? Nie. nie dadzą rady. - A gdzie... - Cicho. Zobaczysz. To była dziwna podróż. Dyffyn nie pamiętał za dużo. Większość czasu był nieprzytomny. Kiedy obudził się po raz kolejny Griszy już nie było. Rozejrzał się. Był u siebie w domu. Nie, nie w tej norze w Nowym Jorku, ani w żadnym z innych miejsc gdzie mieszkał. Był w swoim prawdziwym domu. W Irlandii, niedaleko Belfastu. To tutaj urodził się i wychował.

***


Doszedł do dworca. Pociąg do Berlina odchodził za kwadrans. Już wsiadał do pociągu kiedy usłyszał za plecami znajomy głos. - Poczekaj. To był Andrzej. Zdenerwowany. Dyffyn odwrócił się. Byli tu wszyscy. Cała wataha, której mógł być częścią. Zdziwił się. Pożegnali się kilka godzin temu, choć trzeba przyznać, że nie było to najprzyjemniejsze z rozstań. Rudy Wyjec nie odzywał się prawie w ogóle, decyzję Dyffyna przyjął jako osobistą porażkę, cała jego wataha nie ukrywała braku zrozumienia dla postanowienia Dyffyna. Z dwoma wyjątkami. Pierwszym był Andrzej Ostry Kieł, który popierał Dyffyna całym sercem i gdyby tylko mu pozwolono ruszyłby z nim. Drugim wyjątkiem był zaś Krzysztof. Choć rozstanie ze swoim nauczycielem i opiekunem bardzo przeżywał sprawiał wrażenie, że rozumie dlaczego Dyffyn wyjeżdża bez niego. - Poczekaj Dyffyn. Andrzej trzymał w rękach skórzaną torbę. Podszedł i wręczył ją Dyffynowi. - Każdy dał coś od siebie. Żebyś pamiętał. O nas, o tym co razem przeszliśmy i o tym, że zawsze możesz wrócić. Zawsze. Dyffyn patrzył się na torbę. Nie musiał zaglądać. Wiedział co tam jest. Nie wiedział co miał powiedzieć. - Będę – odchrząknął – będę pamiętał. Zawsze. Uścisnął podawane mu po kolei prawice. Ostatni podał mu rękę Rudy Wyjec. - Jak będziesz w potrzebie, zawyj. Przybędziemy. Dyffyn kiwnął głową. Na prawdę nie wiedział co miał powiedzieć. Uśmiechnął się więc i wsiadł. Z okna widział ich wszystkich, machali mu na pożegnanie. Miał nieodparte wrażenie, że większość z nich widzi ostatni raz. *** Siedzieli przy ognisku. Mimo, że Dyffyn był z nimi tylko pól roku brakowało im go. Opuścił ich dzisiejszej nocy, a już dało wyczuć się jego brak mimo, że nie należał do najbardziej rozmownych. Nie umawiali się, stało się to spontanicznie. Jeden po drugim, najpierw ci co znali go lepiej, potem reszta zaczęła o nim rozmawiać. Wspominali jak do nich przybył. Potem mówili o walkach jakie stoczył, wreszcie o tym jaki był na codzień. Nawet oszczędny w słowach Witalij powiedział na ten temat kilka słów. Wszyscy wyczuwali, że odszedł od nich ktoś szczególny, wyjątkowy. Ich myśli biegły do niego.

***


Dyffyn wspominał. Wspominał walki jakie stoczył ramię w ramię z tymi, których dziś opuścił. Także te, w których ginęli ci szlachetni Garou. Jego myśli skupiały się na dwóch ostatnich. Tej, na której walczyli także przybysze z północy prowadzeni do walki przez Jorunda Kamienną Pięść. I tej ostatniej, w której pomścili Grigorija Romanceva. Obie były toczone z Wampirami. Obie były zwycięskie, w obu jednak ginęły Wilkołaki. W tej pierwszej najbardziej wykazali się synowie Fenrisa, którzy z dzikim wyciem rozrywali na strzępy wszystko co stanęło im na drodze. Dyffyn widział już kiedyś jak walczą wilkołaki z tego plemienia. Mimo wszystko było to jednak wstrząsające przeżycie, nawet dla tak zaprawionego w bojach wilkołaka jak Dyffyn. Wyraźnie było widać, że to elita. Byli starannie wyselekcjonowaną grupą uderzeniową. Huragan powiedział mu tylko, że ma to związek z Grecją i Czarnymi Furiami. Dyffyn nie dociekał szczegółów. Nie chciał. Zupełnie inna była bitwa ostatnia. Nie była tak starannie zaplanowana jak poprzednia. Brało w niej udział zdecydowanie mniej wilkołaków. I cel był inny. W pierwszej chodziło o zniszczenie siedliska żmija i przy okazji zamieszkujących tam jego sługusów. Między innymi wampirów. W tej drugiej chodziło o zabicie poszczególnych, starannie wybranych osób. Tylko wampirów. Cel został osiągnięty. Dyffyn zdawał sobie sprawę z tego, że głównie dzięki niemu. Nie pysznił się tym, ani o tym nie opowiadał. Zostawił to Galiardom. Potem jego myśli uciekły gdzieś zupełnie indziej. Dyffyn zasnął. Obudził się już w Berlinie. Wsiadając do samolotu lecącego do Nowego Jorku zdawał sobie sprawę z tego, że coś utracił, a nie był pewien czy coś zyska. Zgodził się na to ryzyko. Już najbliższe dni miały pokazać czy słusznie zrobił.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.