» Opowiadania » Krew za krew. Część 2

Krew za krew. Część 2


wersja do druku
Redakcja: Staszek 'Scobin' Krawczyk
Ilustracje: Justyna Warzocha

Krew za krew. Część 2

    – Weź ten miecz i chodź ze mną – rzekł Govad innym razem, kiedy trzeci rok niewoli chylił się już ku końcowi. Zaprowadził go do ogrodu i kazał mu stanąć naprzeciw siebie, po czym sam dobył swojej spathy, która błysnęła morderczym blaskiem. Nim Cezarion się obejrzał, dookoła zgromadziła się cała służba, kryjąc się za murkiem i roślinami. Wszyscy zerkali z nieukrywanym zdumieniem w oczach, ciekawi, co też wymyślił ich pan.
    – Walcz! Wygrasz, a uczynię cię wolnym człowiekiem.
    I walczyli. Wieloletnie doświadczenie i technika były po stronie Govada, ale starzec niepewnie dzierżył oręż, mogło się nawet wydawać, że ostrze ciąży mu w ręku. Cezarion swoje braki nadrabiał siłą i młodością. Przez chwilę stali przed sobą i wymieniali ciosy, dopóki na czole Govada nie zaperlił się pot, a na pomarszczonych dłoniach nie wyskoczyły żyły. Mimo tego bronił się dzielnie i długo, aż wreszcie Cezarion ciął na odlew. Kiedy miecze zderzyły się ze sobą, krzesząc iskry, wolną pięścią uderzył starca w nadgarstek i wybił mu miecz, który obrócił się kilka razy w powietrzu i legł na piasku kilka stóp dalej.
    – Wiedziałeś, że przegrasz – powiedział młodzieniec, dysząc ciężko.
    – Ale musiałem sprawdzić, czy się nadasz. Masz w sobie coś, czego nie mogę pojąć… Jakąś wewnętrzną siłę. Przeczucie mówi mi, że nie jesteś stworzony do tego, by przez całe życie być jedynie niewolnikiem. A teraz, póki co, jesteś wolny. Dobrze służyłeś mi przez ten czas, ani przez chwilę nie zwątpiłem, że przyjęcie cię pod mój dach było dobrym wyborem. Możesz pozostać, jeśli zechcesz.
    – Oczywiście, że chcę. Nie mam innego domu. Ty jeden okazałeś mi trochę ciepła, odkąd opuściłem rodzinne progi, a los rzucił mnie na szerokie wody. – Mówiąc te słowa, ukląkł i położył dłoń starca na swojej głowie.
    – Jesteś jedynym, który zasługuje, by przejąć po mnie schedę. Nie mam już żadnych krewnych, a niedługo nadejdzie czas, żeby wreszcie opuścić ten świat i oddać się bogom pod osąd.
    – Nie mów tak…
    – Kiedy prawda jest taka, jaka jest. Ale nim to się stanie, musisz przyrzec, że zastąpisz mnie godnie w szeregu królewskich katafraktów. Przyrzeknij.
    Cezarion przełknął ślinę i spojrzał starcowi w oczy. Przez ten czas, który wspólnie spędzili podczas długich letnich wieczorów, suto zakrapianych młodym winem o cierpkim smaku, młodzieniec poznał wiele faktów z jego przeszłości. Wiedział, że Govad całe życie poświęcił służbie; wiedział, jak wiele znaczyła dla niego kasta wojowników. Zdawał sobie doskonale sprawę, że spotkał go niemały zaszczyt. Skłonił pokornie głowę.
    – Obiecuję.



    Od tego dnia każdy kolejny upływał Cezarionowi na ćwiczeniach. Rankiem walczył mieczem z innym młodym rycerzem, którego ojciec znał jeszcze Govada z dawnych kampanii. Po południu udawał się zazwyczaj na pastwiska niedaleko miasta i ćwiczył tam jazdę konną oraz posługiwanie się kopią. Trochę czasu poświęcał na strzelectwo, ale szycie z łuku było zdecydowanie jego piętą achillesową. Za nic nie mógł trafić w cel ze stu kroków. Nie przejmował się tym, bowiem był święcie przekonany, że łukiem posługują się jedynie ludzie zbyt tchórzliwi, by stanąć naprzeciw wroga na ubitej ziemi.
    Wieczorem siadał wraz z Govadem na tarasie i wysłuchiwał starych opowieści i nauk.
    – Katafrakci wywodzą się jeszcze z pradawnej tradycji Wielkiego Stepu, każdy wojownik musi umieć posługiwać się zarówno mieczem, długą włócznią, jak i łukiem. Tak, tak, łukiem i nie patrz na mnie krzywo. Jako potomek pijaczy jogurtu i kumysu powinieneś umieć strzelać z broni moich dziadów w trakcie galopu. I co ważniejsze, strzelać celnie – powiedział kiedyś Govad z lekkim uśmiechem.
    Oporządzenie katafrakta było piekielnie drogie, lecz Cezarion otrzymał od swojego mentora w podarku prawie wszystko. Potrzebował jedynie nagolennic, bo te, które nosił Govad, były już strasznie zużyte i obcierały skórę.
    Uzbroiwszy się jak należy, Cezarion wyglądał jak na prawdziwego wojownika ze stepów przystało; jego pierś zdobił kirys z brązu, a pod nim znajdowała się żelazna kolczuga, ręce chroniły laminowane naramienniki, zaś na głowie zatknięty był hełm tracki z maską jeźdźca.
    – Siła katafrakta opiera się też na masywnym i przywiązanym do swojego pana wierzchowcu – opowiadał Govad innym razem. – Koń winien być starannie dobrany, ponieważ będzie musiał znosić trudne warunki podczas bitwy. Okryty łuskowymi bądź płytowymi ladrami, upiornie się zmęczy i spoci w pełnym słońcu, kiedy staniesz na ubitym polu.
    Wkrótce gruchnęła wieść o zerwaniu rozejmu z Rzymianami. Cezarion z radością odpowiedział na wezwanie i ruszył na granicę, gdzie król Fraates IV rozpoczął wojnę podjazdową, w której główną rolę odgrywała jazda zebrana ze wszystkich satrapii. Stoczono wiele małych i nieistotnych potyczek, gdyż władcy Partów zależało przede wszystkim na łupach grabionych przez konne podjazdy. Dlatego też nie doszło do walnej bitwy, co bardzo unieszczęśliwiło Cezariona. W głębi serca jak najczęściej pragnął krzyżować miecze z żołdakami Oktawiana Augusta, bo choć były to małe kroki na drodze, zawsze przybliżały kres rządów uzurpatora i odzyskanie dziedzictwa.
    Każdego dnia czuł coraz większą nienawiść i złość, które przelewał w walkę, nie okazując nikomu ani krzty łaski. W każdym napotkanym legioniście widział odbicie Oktawiana, na widok każdego Rzymianina wrzały w nim gniew i gorycz.
    Dzięki temu zyskał sobie dobrą opinię wśród dowódców i awansował w hierarchii. Na co dzień cichy i spokojny – choć niejeden był przekonany, że młodzieniec nosi w sercu jakąś zadrę – w czasie bitwy zamieniał się w morderczą bestię. Mawiano o nim, że nie lęka się niczego i walczy w amoku.
    Wojna przeciągała się coraz bardziej, aż wreszcie Fraates postanowił się całkiem wycofać i zawrzeć kolejny rozejm. Cezarion powrócił z łupami do posiadłości w Ktezyfonie, powitany radośnie przez Govada.
    Wbrew przypuszczeniom medyków i podpowiedziom zdrowego rozsądku, starzec przeżył jeszcze pięć lat, nim Ozyrys, Hades, Pluton, a może jeszcze jakiś inny bóg upomniał się o jego ziemski żywot.
    Wtedy Cezarion został oficjalnie panem włości i spadkobiercą Govada. Ustatkował się, przyjęto go na stałe do oddziału katafraktów stacjonujących w Ktezyfon i wydawać się mogło, że nic ciekawszego prócz kolejnej wojny nie mogło się już w jego życiu wydarzyć. Jakaś część duszy Cezariona nawet cieszyła się z takiego obrotu spraw, choć pozostała rozpaczała, że widmo obiecanej zemsty znów się oddaliło.
    Ale los lubił płatać figle i jak to zwykle bywało w takich przypadkach, wkrótce dał o sobie znać.



    Cezarion wyruszył w drogę zaledwie kilka dni wcześniej, kiedy to został wezwany przez satrapę Behrama do Hamadan z okazji przyjazdu dworu królewskiego. Behram był jego dobrym przyjacielem, poznanym podczas polowania dzięki Govadowi.
    Hamadan zbudowano na planie koła oraz otoczono murem i fosą. W centrum miasta wznosiła się dumnie kamienna cytadela, spoglądając z góry na okoliczne budowle i spowijając je cieniem. Cezarion ruszył w jej kierunku, torując sobie koniem drogę przez tłum mieszkańców.
    Kiedy wjechał na obszerny dziedziniec, przywitał go widok przepięknej fasady pałacu z grubymi kolumnami, pilastrami i zaokrąglonymi arkadami. Sługa natychmiast zaprowadził Cezariona do satrapy Behrama, który wyznaczył mu kwaterę.
    Nazajutrz odbyło się posiedzenie Rady Królewskiej, w której zasiadali członkowie siedmiu książęcych klanów partyjskich. Później miała miejsce oficjalna audiencja, podczas której Cezarion wraz z innymi rycerzami strzegł króla.
    Wnętrze sali tronowej zdobiły kolorowe stiuki, malowidła i terakotowe płaskorzeźby. W ścianach pałacu odbijały się majestat minionych czasów i potęga dawnych perskich władców. Fundamenty pamiętały jeszcze czasy Cyrusa II czy Dariusza III Kodomana, który wedle uczonych miał polec na partyjskiej ziemi.
    Spuścizna wielkich królów, kiedyś to wszystko będzie należeć do mojego imperium, sięgającego od Rzymu aż po Baktrę, albo i nawet po Pattalę w delcie Indusu, pomyślał Cezarion, pochylając głowę i oddając hołd budowli.
    Fraates IV był wysokim mężczyzną o zapadniętych policzkach i przetkanych pasami siwizny włosach. Królewska, krwistoczerwona szata swobodnie leżała na jego zaokrąglonym brzuchu.
    Audiencja przeciągnęła się do wieczora, a później nastąpiła uczta. Cezarion długo rozprawiał z Behramem o bieżących sprawach państwa. Jedli, pili, słuchali muzykantów i radowali oczy widokiem pięknych dwórek i tancerek.
    Zdarzyło się jednak, że potrzeba zmusiła katafrakta do opuszczenia sali tronowej i udania się w kierunku łaźni. Długo wędrował po korytarzach, nim zdał sobie sprawę z tego, że zabłądził. Znajdował się gdzieś na niższym, nieużywanym poziomie zamku, o czym dobitnie świadczyły liczne pajęczyny zwisające z sufitu. Trzeba było zachować umiar w piciu wina, zganił się w myślach i przeczesał dłonią włosy na głowie. Zatrzymał się na chwilę, niepewny, co robić. Już miał zawrócić i poszukać jakiegoś sługi, kiedy jego uszu dobiegł cichy szept.
    – Jesteśmy gotowi, wasza wysokość.
    – A więc niech kucharz jak najszybciej doda wilczej jagody do mięsiwa, które ma trafić na królewski stół. Kiedy Fraates wyzionie ducha, udaj wybuch gniewu i wymorduj wszystkich przygotowujących jadło – usłyszał stanowczy, żeński głos.
    W chwilę później rozległ się coraz cichszy stukot ciężkich wojskowych butów, a zza rogu wyłoniła się szczupła postać. Kiedy Fraates IV zawarł pokój z rzymskim cesarzem Augustem, uwalniając jeńców i sztandary zdobyte podczas wieloletnich walk na granicy, uznając przy tym rzymskie wpływy w Armenii oraz ustalając granicę na linii rzeki Eufrat, Oktawian w podzięce podarował monarsze urodziwą niewolnicę imieniem Musa. Powiadano, że Fraates zupełnie stracił głowę dla młodej kobiety; natychmiast uczynił ją królową. Jej ciemne jak atrament oczy świdrowały właśnie Cezariona.
    Początkowe zdziwienie Musy szybko zastąpiła maska obojętności.
    – Chyba usłyszałem coś, co nie było dla mnie przeznaczone – powiedział chytrze Cezarion, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. Czuł, że los wreszcie się do niego uśmiechnął. Być może gdyby wino nie mąciło mu zmysłów, postąpiłby wtedy zupełnie inaczej.
    Musa zbladła, a dłoń powędrowała do boku, gdzie zapewne w fałdach sukni skrywała sztylet.
    – Wiesz, wasza miłość – ciągnął dalej Cezarion – że powinienem pójść teraz do króla i opowiedzieć mu, co też wyprawia się tuż pod jego nosem?
    – Mów, czego żądasz – poleciła władczym tonem piękna królowa. Widać zdążyła już zapomnieć o czasach, kiedy była tylko niewolnicą. Rycerz postanowił przywołać ją do porządku.
    – Dwóch rzeczy. Kiedy król zostanie otruty, uczynisz mnie władcą i razem będziemy panować nad Partią. Gwarantuję poparcie moich przyjaciół i trwałość naszych rządów, ale jeśli i mnie spróbujesz zabić, wierz mi, że przed śmiercią zdążę głośno krzyknąć i wyjawić miano królobójczyni.
    – Skąd wiesz, że za rogiem nie kryją się moi ludzie, gotowi w każdej chwili pozbawić cię życia?
    – Niech zatem wyjdą i zmierzą się ze mną – rzekł Cezarion, dobywając ostentacyjnie miecza.
    – Być może jednak uda nam się porozumieć – powiedziała królowa po chwili milczenia, przypatrując mu się podejrzliwie. – A ta druga rzecz?
    Mężczyzna wskazał na lekko uchylone drzwi do jakiegoś pustego pomieszczenia, a jego twarz wykrzywił jadowity uśmiech.
    – Teraz kochaj się ze mną.
    Musa przygryzła wargi i również powoli się uśmiechnęła.



    – Król nie żyje! – gruchnęła wieść w pałacu, gdy rankiem znaleziono ciało otrutego Fraatesa.
    – Król nie żyje! – przekazywano z ust do ust; czarna nowina w mig obiegła całe miasto. Kolejny monarcha podczas dynastycznej walki o władzę zginął w skrytobójczym zamachu. Podobnie jak ongiś, mord był przyczyną dużego poruszenia na dworze.
    W sali tronowej panowała cisza. Jedne twarze wyrażały przejmujący smutek, żal, wręcz niedowierzanie. Oblicza jeszcze innych zdawały się nieodgadnione.
    – Ktoś go zamordował – rzekł wreszcie Shahzad, satrapa ze wschodu, jeden z członków Rady Królewskiej, która zebrała się, by przedyskutować zaistniałą sytuację. – Trzeba znaleźć winnego, jestem gotów założyć się, że to któryś służący.
    – Albo niewolnica z haremu – podsunął ktoś inny. – Pewnie miała dosyć, kiedy dobierał się do…
    – Pohamujcie język w obecności królowej! – przerwał mu zdecydowany głos z wnętrza sali.
    – Trzeba zaradzić kryzysowi i koronować nowego króla!
    – Cisza, szlachetni książęta! Królowa chce zabrać głos!
    – Czas nagli, musimy więc pośpieszyć się z wyborem następcy mojego małżonka. Jak każe zwyczaj, nowego władcę obierzemy większością głosów.
    – Oferuję mój miecz i doświadczenie! – krzyknął pośpiesznie najstarszy z członków Rady. – O piękna pani, poprzyj mą kandydaturę.
    – Cieszy mnie twoja propozycja, poczciwy Saroshu, ale zmuszona jestem odmówić. Mój głos należy do tego oto młodzieńca – powiedziała Musa zimnym tonem, wskazując czekającego w kącie Cezariona.
    Najpierw członkowie Rady wyglądali, jakby ich sparaliżowało, jednakże po chwili przejmującej ciszy zaczęli gorączkowo protestować, a sala tronowa rozbrzmiała od bluzgów i klątw.
    – Królem może zostać jedynie ktoś pochodzący z dynastii! – wołał zajadle Shahzad, opluwając śliną wszystkich sąsiadów. – On nie jest nawet spokrewniony z Fraatesem!
    – Niech na tron wstąpi jego najstarszy syn!
    – Zamilczcie! – krzyknęła kobieta. – Możemy kłócić się przez cały dzień albo dojść szybko do porozumienia.
    – Jeśli królowa chce, aby ten młodziak został królem, to ja jestem za! – odezwał się jakiś barczysty, nieznany Cezarionowi satrapa, a kiedy Musa odwdzięczyła mu się uśmiechem, zarumienił się jak piwonia. Na pierwszy rzut oka widać było, że tych dwoje łączyło coś więcej. Także wielu innych członków Rady przytakiwało królowej, choć oskarżenia o przekupstwo i zdradę stanu skutecznie zagłuszały ich głosy. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że Musa długo przygotowywała się do chwili, w której przyjdzie wybierać nowego monarchę.
    – Przejdźmy zatem do głosowania! Saroshu, liczę, że pamiętasz słowa, które w afekcie powiedziałeś mi kilka dni temu – powiedziała władczyni uszczypliwym tonem, świadomie dolewając oliwy do ognia. Wrzawa, jaka powstała w chwilę później, sprawiła, że do sali wtargnęli strażnicy chcący uspokoić zbiegowisko.
    Obecność zbrojnych uspokoiła co gorliwszych, a głosowanie wreszcie mogło dojść do skutku. Kiedy okazało się, iż Cezarion zwyciężył, liczni oburzeni satrapowie natychmiast opuścili pałac.
    Musa tymczasem zwróciła się w stronę młodzieńca. Na jej twarzy nie było już śladu uśmiechu, a w oczach błyszczał lód. Katafrakt doskonałe zdawał sobie sprawę z tego, że będzie musiał działać szybko i zdecydowanie.
    – Cezarionie Ptolemeuszu, czy jesteś gotów wstąpić na partyjski tron?
    – Z radością przyjmę ten zaszczyt, królowo.



    Mimo poparcia satrapy Behrama i kilku innych książąt wojna domowa zdawała się nieunikniona, zwłaszcza że Cezarion jeszcze tego samego wieczoru ogłosił się królem Partów i zwierzchnikiem wasalnych królestw Armenii i Medii. Musa z pewnością planowała już, jak ograniczyć jego wpływy, ale nie doceniła nowego przywódcy. Młodzieniec natychmiast wymienił wszystkich żołnierzy w pałacu, wściekłą królową zamknął pod strażą w zamkowych komnatach, tak samo uczynił z jej poplecznikami, a zaraz potem urządził wielką koronację i wyprawił huczną ucztę, choć trafniejszym określeniem byłaby orgia. Każdy władca mógłby powiedzieć, że kluczem do sukcesu jest pełen skarbiec. Cezarion jednak bez wahania otworzył jego wrota i szczodrze obsypał złotem wszystkich obecnych. Chciał, by wieści o jego wspaniałomyślności w mig obiegły państwo i zaskarbiły mu wielu popleczników.
    Miast tego w kilka dni później doniesiono mu, że armia buntowników ze wschodu i północy pod sztandarem satrapy Shahzada maszeruje w kierunku Hamadan.
    Trzeba było się zbroić. Do późnej nocy Cezarion siedział na tronie i wydawał rozporządzenia. Ile zboża przerzucić z portów jako zaopatrzenie dla wiernego mu wojska, jak ukarać te z miast, które odmówiły wydania zapasów i wypowiedziały posłuszeństwo młodemu władcy, kogo mianować głównym dowódcą oddziałów jazdy czy jak pogodzić skłócone rody rycerskie z Hamadan, gotowe rozlać krew w przypadku byle zniewagi. W życiu nie spodziewał się, że rządzenie to aż taka paskudna robota. Znał już każdą wypukłość na tronie, każde wgniecenie. Z młodzieńczych lat spędzonych w Egipcie wspominał, że wszyscy kłaniali się w pas Kleopatrze, a ona sama promieniała szczęściem, tonąc w objęciach Antoniusza. Zabaw i uciech nie było końca.
    No tak, odezwał się cichy głosik we wnętrzu jego głowy, aż wreszcie Egipt bez wielkiego oporu został zajęty przez Rzymian. Nie mógł pozwolić, by Partię spotkał podobny los. Nie dopóki nie odzyska utraconego dziedzictwa. Na razie ten kraj musiał spłynąć krwią tych, co nie chcieli się podporządkować. Cezarion nienawidził sprzeciwu.
    Wreszcie, było już dobrze po północy, odłożył stertę map i udał się na spoczynek.
    Ujął delikatnie w dłonie szczerozłotą koronę i założył ją na głowę. Stare emocje, wygłuszone uczucia eksplodowały w nim ze zdwojoną siłą. Zapragnął wjechać do Rzymu na rydwanie i po barbarzyńsku zawiesić głowę Oktawiana na Kapitolu. Chciał zemsty.
    I teraz była ona w zasięgu ręki, ponieważ Król Królów wstąpił na tron.



    Dwa tygodnie minęły jak z bicza trzasnął. W Hamadan, które nowy władca uczynił stolicą, wrzało jak w ulu. Poruszenie wywołali królewscy żołnierze wznoszący pale na głównym placu. Niby nic szczególnego, gdyby nie fakt, że na każdy zaostrzony drąg nabito człowieka. Dziesiątki jeszcze żywych, ale konających mężczyzn ozdobiło miasto, odstraszając kupców, kramarzy, przyjezdnych, a nawet samych mieszkańców. Jęki i skowyty roznosiły się po pobliskich uliczkach, drewno i ziemia nasiąkły świeżą krwią. Karani byli różni ludzie bez względu na pozycję. Wysoko urodzeni, wojskowi, chłopi, wszystkich łączyło jedno – bunt bądź spiskowanie przeciwko monarsze.
    – Musimy szybko wydać im bitwę! Ich szeregi z dnia na dzień rosną w siłę – gestykulował Behram podczas posiedzenia rady królewskiej. – Tylko tak wasza wysokość może położyć kres pożodze, która trawi naszą biedną Partię…
    – Tak – pokiwał gorliwie głową jego sąsiad. – Czas działa na korzyść naszych wrogów.
    – Zatem niedługo wyruszymy – powiedział powoli Cezarion. – Ale wpierw niech armia spali wszystkie wsie i miasta na zachód od Seleucji.
    – Ale panie, dlaczego? Co zawinili zwykli ludzie? Nie popierają buntowników.
    – Owszem, ale ich panowie nie odpowiedzieli na moje wezwanie i skryli się w górach. Kto nie jest z nami, jest przeciwko. Niech ich ziemie zapłoną ogniem i zabarwią się krwią. A ciebie – wskazał palcem dostojnika z rady królewskiej – wrzucę do klatki pełnej krokodyli, jeśli jeszcze raz zakwestionujesz moje rozkazy. Zrozumiano?
    – Tak, miłościwy panie. – Usłyszał potulną odpowiedź.
    Mawiano później na dworze, że króla ogarnęły szaleństwo i bezpodstawna żądza zemsty. Za takie słowa najczęściej trafiało się na szafot.



    W namiocie panował zaduch. Od konfrontacji z armią buntowników dzielił ich zaledwie dzień, może dwa. Rozbili obóz kilka mil ma południe od Nemek, największego jeziora w tej okolicy.
    Mężczyzna ochlapał twarz chłodną wodą i spojrzał na swoje odbicie, falujące na powierzchni cieczy. Po chwili rozmyślań doszedł do wniosku, że nie tak znowu wielką sztuką jest przejęcie tronu, mógłby uczynić to samo z setką zaufanych katafraktów. Sęk tkwił w tym, aby tę władzę utrzymać.
    Codziennie dochodziły go wieści o niezadowoleniu i kolejnych wojownikach, którzy przyłączali się do armii buntowników. Po części nawet ich rozumiał, on sam zachowałby się podobnie, gdyby władzę w jego ojczyźnie przejął cudzoziemiec z daleka. Zupełnie tak jak uczynił Oktawian z Egiptem. Nagle Cezarion wstrzymał oddech. Czy jego czyny nie stawiały go w jednym rzędzie ze znienawidzonym Rzymianinem? August był pośrednią przyczyną samobójstw Antoniusza i Kleopatry, tak jak on, Cezarion, sprowadził śmierć na Fraatesa.
    Czy teraz, możliwe, że dokładnie w tej chwil, syn zmarłego króla próbuje na własną rękę uciec z kraju, tak jak niegdyś on? Czy ten ktoś mógłby poprzysiąc równie okrutną zemstę Cezarionowi, co on Oktawianowi Augustowi? Musiał przyznać, że w całym zamieszaniu prawowity następca Fraatesa znikł i nikt o nim więcej nie słyszał.
    W okamgnieniu ceramiczna misa uderzyła w ziemię, rozpadając się na setki drobnych części i ochlapując wodą wszystko dookoła.
    Cezarion poczuł się nagle skalany. Zaślepiony własnymi emocjami nawet nie zauważył, kiedy sam stał się tym, kogo przez całe życie nienawidził. Odetchnął głęboko, by uspokoić nerwy. Co się stało, to się nie odstanie. Nic już nie mógł poradzić, musiał natomiast wykonać zadanie, które przed sobą postawił.
    Oktawiana czekała śmierć. W imię sprawiedliwości.
    Samopoczucia nie poprawiała obcięta głowa, leżąca jeszcze w worku, ukryta przed jego wzrokiem. Nie miał zamiaru tam zaglądać, choć powinien z obowiązku. Należała ona do jednego z satrapów gorąco popierających Shahzada, który nieopatrznie wpadł w pułapkę i został zamordowany przez ludzi Cezariona. Znów miał ochotę czymś cisnąć. Przyłapał się na kolejnym podobieństwie do odwiecznego wroga – obaj wysyłali skrytobójców, którzy mieli usunąć niewygodne dla ich rządów osoby.
    – Na Ozyrysa! – warknął pod nosem, kotłując się ze wściekłości. Przypasał miecz, wyszedł z namiotu i kazał trąbić na wymarsz. Miał ochotę zabijać.



    Ich szeregi zdawały się sięgać horyzontu. Jego własna armia zaczęła nagle wyglądać bardzo żałośnie i ubogo. Cezarion stał na wzniesieniu i płonął gniewem. Nie chciał znaleźć się w skórze swoich szpiegów, którzy musieli dostarczyć mu błędnych informacji. Czekał ich okrutny los.
    Podobny zresztą do tego, który gotował się wojskom młodego króla. Cezarion nagle zdał sobie sprawę, że wszyscy niechybnie zginą. Na myśl, że mógłby nie dopełnić zemsty, po raz wtóry zawrzał złością. I wtedy właśnie wpadł mu do głowy pomysł, który był genialny w swej prostocie.
    Posłał wysłanników do Shahzada, zechciał się bowiem spotkać z nim i z pozostałymi satrapami, którzy go popierali. Najlepiej na środku ziemi niczyjej, pomiędzy dwiema wrogimi armiami. Wkrótce gońcy powrócili, niosąc ze sobą dobre nowiny.
    Strażnicy obu stron zostali przy koniach, cofnięci o kilkadziesiąt kroków od miejsca zebrania. Było ich czterech, ubranych w bogato zdobione pancerze. Shahzad i pozostali najwięksi satrapowie zbuntowanych krain. Ach, ileż by oddał, by móc ich po prostu nabić na pal.
    – Mów, czego chcesz, samozwańcze – warknął Shahzad, świdrując go spojrzeniem piwnych oczu. Blizny na jego twarzy mówiły, że brał udział w niejednej potyczce.
    – Rozwiążmy nasz konflikt jak dawni wodzowie koczowniczych plemion, które ongiś podróżowały po tych ziemiach. Tak, jak mówiła tradycja Wielkiego Stepu. Jak dwaj mężczyźni, którzy chcieli zostać wodzami.
    – Co proponujesz?
    – Pojedynek! Walka na śmierć i życie! Tylko my dwaj, niech silniejszy obejmie władzę!
    – Dlaczegóż to miałbym się zgodzić? Jedynie ty chcesz takiego rozwiązania, jeśli o mnie chodzi, to wojska mogą się tu nawet wykrwawić do ostatniej duszy, byleby cudzoziemiec ustąpił z tronu.
    – Jeśli więc mnie pokonasz, nie stracisz ani jednego wojownika. Ba, mało tego, wszyscy moi podkomendni będą na twój rozkaz. Przeciwstawisz się wtedy Rzymowi, zagarniesz i złupisz Judeę, Syrię i Izrael, splądrujesz pozostałe sąsiednie królestwa i sam obwołasz się królem.
    – A jeśli zginę, chcesz, by to przypadło tobie…
    Oblicze Shahzada wyrażało głębokie zastanowienie. Widać było, że nagle zaczął mierzyć Cezariona wzrokiem, jakby oceniał jego posturę i zdolność do walki.
     – Otóż to. Uznacie mnie jako prawowitego króla. Chyba przyznasz, że to uczciwa propozycja? Tylko ty i ja. Na miecze bądź każdą inną broń, na jaką się zdecydujesz.
    – Oszczep.
    – Znakomicie! – zawołał Cezarion, nie kryjąc radości z takiego obrotu spraw. Zaraz też zwrócił się do satrapów: – Czy słyszeliście wszyscy? Czy zostaniecie gwarantami naszej umowy i przysięgacie na bogów dopełnić jej warunków?
    – Przysięgamy – rozległo się z ust zebranych.
    – A więc wracamy po broń i spotykamy się tu za chwilę. Sami. Zwycięzca bierze wszystko.
    Cezarion powrócił zaledwie po chwili, dzierżąc w dłoniach oszczep i tarczę. Shahzad już czekał. Słońce igrało z jego brązowymi włosami. Mężczyzna odrzucił naramienniki, odsłaniając żylaste i umięśnione ręce. Zdjął także hełm; podobnie uczynił młody król.
    – Niech bogowie orzekną, kto jest godzien władać państwem – warknął Shahzad i ruszył w prawo. Przez chwilę krążyli w równej odległości, mierząc się wzrokiem. Cezarion z wolna poczuł, jak ogarnia go amok, który zawsze towarzyszył mu podczas bitew. Kiedy wpadał w rytm, nic nie mogło go powstrzymać. Później pamiętał tylko krwawe obrazy i jęk rozpaczy.
    Part skoczył nagle do przodu i pchnął oszczepem, celując poniżej pasa. Szczęk oznajmił wszystkim, że ostrze ześlizgnęło się po chropowatej powierzchni tarczy. Cezarion odskoczył i błyskawicznie przeszedł do kontrataku, dźgając przeciwnika w ramię. Ten uchylił się bez problemu i runął na króla, zderzając się z nim tarczą. Z braku miejsca na użycie broni Shahzad kopnął wroga w łydkę, a kiedy Cezaron upadł, wytrącił mu tarczę z rąk.
    – A powiadali, żeś taki sil… – nie zdołał dokończyć, gdyż młodzieniec nie pozostał dłużny i szybkim uderzeniem ciężkiego, oplecionego rzemieniami buta zdzielił go w lędźwie. Shahzad również zwalił się na ziemie, razem złączyli się w mocarnym uścisku. Ale tylko na chwilę, bowiem Cezarion nagle puścił drzewce broni, chwycił dłońmi głowę Parta i z całej siły przekręcił.
    Gruchot skręconego karku słyszeli nawet satrapowie, którzy cofnęli się o krok z przerażenia. Król wydostał się spod ciała, poszukał dłonią oszczepu, wstał i dobił przeciwnika.
    Ziemię zbroczyła czerwona jak dojrzałe wino krew. Cezarion wypuścił ze świstem powietrze i powoli przeniósł spojrzenie na obserwujących pojedynek wielmożów. Kazałby ich natychmiast ściąć, gdyby nie fakt, że taki rozkaz byłby równoznaczny z bitwą.
    – Bogowie chcieli, bym został przywódcą Partii. Czy wy również uszanujecie ich wybór i dotrzymacie umowy?
    – Zwykli chłopi nie zrozumieją naszych decyzji. Chcieli walki i łupów. Tak czy inaczej poleje się dzisiaj krew – rzekł jeden z mężczyzn.
    – Razem, szlachetni panowie, mamy dość wiernego wojska, by rozpędzić motłoch. A potem niech się z nimi dzieje co chce. Wykonać!
    Satrapowie bez słowa sprzeciwu kiwnęli głowami i odeszli. To, co się działo później, zwykły podróżnik z daleka, obserwujący pole bitwy, uznałby za wielce dziwne. Wojownicy, którzy rankiem wyzywali się od najgorszych i przygotowywali do krwawej, bezlitosnej rzezi, jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, rozpalili wspólnie ogniska i ucztowali do późnej nocy. Oczywiście nie stało się tak ze wszystkimi – wielu żołnierzy z jednego obozu natychmiast po pojedynku rozproszyło się i rozjechało, złorzecząc na dowódców, którzy nie dotrzymali słowa.
    Cezariona z kolei czekały przygotowania do wielkiej kampanii, być może największej w dziejach Partii.



    Ostatnie promienie słońca leniwie wlewały się przez wielkie okna do przestronnego pomieszczenia, gdzie obradował senat republiki, i odbijały od marmurowej posadzki.
    – O tempora, o mores! – rzekł z irytacją senator Kwintus Varro, kiedy drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich dowódca pretorianów.
    – Ave caesar! – krzyknął przybyły i podbiegł bliżej. – Mam pilną wiadomość dla cesarza!
    Oktawian obdarzył go średnio zainteresowanym spojrzeniem i dał znak, by mówił dalej.
    – Dostaliśmy właśnie listy od naszych szpiegów z Palestyny i Syrii. W królestwie Partów doszło do przewrotu i obrano nowego króla. Wszyscy są zgodni, że został nim Ptolemeusz XV z dynastii Juliuszów.
    Oblicze Oktawiana zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W jednej chwili rozluźniony, wręcz znudzony przeciągającym się posiedzeniem senatu, w drugiej spięty i pobudzony niczym lew wyrwany ze snu. Wszystkie troski i obawy sprzed wielu lat wróciły natychmiast, podobnie jak i wspomnienie wróżby zwiastującej wkroczenie Cezariona do Rzymu i niezwłoczny upadek kraju oraz rządów Augusta. Nie mógł pod żadnym pozorem do tego dopuścić.
    Na trybunach rozległy się gorączkowe szepty wśród rzymskiej starszyzny. Wszyscy wbili wzrok w pierwszego obywatela.
    – Cisza! – powiedział głośno Oktawian. – Koniec obrad na dzisiaj.
    Potem umilkł i zaczął oddychać głęboko. A zatem Cezarion Ptolemeusz wreszcie wyszedł z ukrycia i postanowił upomnieć się o cezarejskie laury… Oktawian nigdy nie zdołał w pełni pogodzić się z faktem, że to właśnie nowo wybrany król Partii jest prawdziwym synem Juliusza Gajusza, że to w jego żyłach płynie krew największego wodza Rzymu. Cezar podjął jednak stosowną decyzję odnośnie do przekazania władzy i musiał mieć ku niej słuszne powody. No i trudno się dziwić, przecież tak wiele różniło jego rodzonego i przybranego syna… A może nie? Może byli podobni jak dwie krople wody? Oktawian nagle pojął, że na dobrą sprawę nie zamienił z Cezarionem nawet słowa. Musiał to zmienić, musiał spojrzeć mu w oczy, zanim jego głowa zostanie ścięta i potoczy się do rynsztoku, a sępy wydziobią mu wnętrzności.
    Dopiero kiedy wszyscy senatorowie łaskawie opuścili budynek, princeps zwrócił się do pretorianina.
    – Zbierz mi zaraz w pałacu wszystkich konsulów, prefektów, pretorów i legatów legionu. Mają się stawić bez zwłoki. Rzym czeka kolejna kampania.
    Oktawian wydał już w myślach bitwę Partom pod sztandarem Cezariona.



    Upał był nie do wytrzymania. Kilkanaście niewolnic wachlowało liśćmi palmy, młodzi chłopcy dbali, by w kielichu stale znajdowało się schłodzone wino.
    – Zaobserwowaliśmy ruchy wojsk w Judei, Syrii i Palestynie – zaraportowali gońcy.
    – Przekroczywszy Rubikon, Juliusz Cezar wypowiedział słowa: Alea iacta est. Dziś ja rzucę moimi kośćmi w grze, w której ktoś niechybnie straci głowę. I dołożę wszelkich starań, by tą osobą był Oktawian August, samozwańczy władca Rzymu!
    – Królu… Nie zdołamy zebrać odpowiednio wielu ludzi, by stawić czoło Rzymianom. Nasze siły są zbyt małe, byśmy mogli wygrać – odważył się powiedzieć Behram.
    – Nie bój się, z wolą bogów i tak zwyciężymy – rzekł pewnie władca.
    Wiedział, że nie ma co liczyć na tych, którzy tworzyli armię buntowników. Satrapowie dotrzymali słowa i nie dopuścili do walki, ale większość zbrojnych rozpierzchła się po całym kraju, rabując, gwałcąc i plądrując. Cezarion nie miał teraz czasu, by się nimi zająć, choć zrujnowana gospodarczo Partia wręcz o to błagała. Podjął jednak decyzję. Wszystkie jego myśli biegły ku spotkaniu z Oktawianem. Nic innego się nie liczyło, nawet życie tysięcy partyjskich wojowników, którzy musieli zginąć.



    I stanęły naprzeciw siebie dwie wielkie armie pod Durą, warownym miastem partyjskim w zachodniej Mezopotamii. Obaj wodzowie zebrali pod swoimi sztandarami zastępy licznych wojowników. Przewaga znajdowała się jednak po stronie Rzymian, legionistów było po pięciokroć więcej. August ogołocił z żołnierzy chyba wszystkie garnizony na wschodzie cesarstwa.
    Cezarion powiódł wzrokiem po twarzach żołnierzy. Oczy otaczających go feudałów i katafraktów wyrażały gotowość do krwawej walki. Oślepiające słońce odbijało się od wypolerowanych pancerzy i wyczyszczonych na połysk tarcz. Dalej znajdowali się łucznicy konni, rozproszeni na niewielkie oddziały, a za nimi stali w szyku piechociarze i procarze. Nad hełmami i włóczniami górowało kilka słoni bojowych, sprowadzonych w ostatniej chwili z Indii.
    Po drugiej stronie pola bitwy zebrało się osiemnaście legionów oraz liczne auxilia, oddziały posiłkowe sformowane w większości z Syryjczyków i Egipcjan. Mur oszczepów i prostokątnych, czerwonych tarcz zdawał się nie mieć końca. Przed nim, w równej odległości, stali wojownicy dzierżący insygnia poszczególnych legionów. Na skrzydłach czaiły się piesze i konne kohorty legionowe oraz jazda pancerna. Wszyscy ustawieni byli w szyku liniowym i oczekiwali na rozkaz.
    Pierwsi ruszyli Partowie. Rozległ się ryk tarabanów i piszczałek. Cezarion dał znak do ataku, a ciężka jazda runęła z impetem na zwartą armię wroga. Kopie poszły w drzazgi. On sam tymczasem skrzyknął dwie setki najlepszych i najbardziej zaufanych katafraktów, po czym wraz z nimi wycofał się na tyły własnych szeregów.
    Powietrze rozdarł przerażający ryk oręża, kiedy dwie armie zderzyły się ze sobą, a partyjska jazda wbiła się klinem między rzymskie włócznie. Zakwiczały zarzynane konie, zabrzmiał jęk konających i dobijanych wojowników. Legioniści ugięli się, ale wytrzymali impet, a po paru chwilach zaczęli przeć do przodu, torując sobie drogę murem tarcz. Słynna rzymska machina do zabijania ruszyła – o to Cezarionowi właśnie chodziło. Pchnął pozostałe siły do bezwładnego ataku i odwrócił spojrzenie od pola bitwy. Zawrócił swój oddział i pomknął na północ, by w bezpiecznej odległości, podążając przez las, wyminąć walczących.
    Wyjechali z kniei niemal na wprost wzgórza, skąd rzymskie dowództwo obserwowało przebieg zwycięskiej bitwy. Stanowiska broniło kilkuset doborowych legionistów, ale cóż to była za przeszkoda… Wśród legatów legionu i centurionów powinien stać Oktawian August. Wiedział, że obaj od lat dążyli do tego spotkania. Musieli wyrównać rachunki.
    Młody król Partów poczuł, jak ogarnia go euforia. Wiatr przegnał śnieżnobiałe, kłębiaste chmury – nawet bogowie zapragnęli obejrzeć ich walkę. Cel jego życia był na wyciągnięcie ręki. Uniósł ją więc i dał znak do ataku. Ziemia zadudniła pod ciężkimi kopytami koni katafraktów. Oddziały chroniące rzymskich dowódców natychmiast sformowały się w szyku naprzeciwko wrogów.
    Ktoś wrzeszczał ochryple, przeszyty włócznią. Miecze szczękały o tarcze, konie rżały przeraźliwie, a kruki krążące nad polem bitwy krakały z uciechy na myśl o uczcie, która się dla nich szykowała. Cezarion z rozpędu przebił się wraz z innymi przez ścianę z tarcz i ciął kilka razy na oślep niczym rozdrażniony wąż kąsający ofiary. Ostrze gladiusa prześlizgnęło się po jego tarczy i trzasnęło z całej siły w żelazną rękawicę. Młodzieniec syknął z bólu, spróbował dosięgnąć napastnika kopniakiem, a kiedy mu się nie udało, spiął wodze i ruszył dalej pod górę, nie chcąc tracić sił przed konfrontacją z Oktawianem. Pragnął dopaść go osobiście i wyszarpać serce z piersi.
    Po szyi wierzchowca strużkami ciekł pot, z pyska toczyła się piana.
    Nagle zauważył szczerozłoty napierśnik, tak bardzo wyróżniający się w morzu pancerzy z brązu. Cezarion zeskoczył z konia, pchnął, po czym wyszarpnął miecz z wnętrzności młodego legionisty, który zagrodził mu drogę, i postąpił kilka kroków w przód. Natychmiast otoczyli go kolejni zbrojni. Oktawian również go dostrzegł i zeskoczył zgrabnie z pozłacanego rydwanu. Szybkim gestem nakazał, by jego gwardia przyboczna się cofnęła.
    – Witaj, synu Cezara! – zawołał niefrasobliwie. – Jesteś wielkim głupcem, że przyjąłeś bitwę. Twoje wojska zostały niemal do cna rozgromione. Nie ma już partyjskich wojowników, którzy poświęcą za ciebie życie.
    – Oni już wykonali swoje zadanie, człowieku, który tytułuje się następcą Cezara, choć wie doskonale, że na to nie zasługuje.
    – Mylisz się – rzekł krótko August. – Testament…
    – Sfałszowany – przerwał mu z dominującą pewnością w głosie. Oktawian uśmiechnął się z politowaniem.
    – Dawno już powinieneś umrzeć, Cezarionie Ptolemeuszu. Widząc, co zrobiłeś z Partią, cieszę się, że to nie tobie przypadło rządzenie Rzymem. W każdym razie wreszcie się spotkaliśmy. Będę mógł własnym ostrzem poderżnąć ci gardło, wypełnić boską wolę i ukoić sumienie.
    – Cezarze – wtrącił centurion z obnażonym mieczem – nie narażaj się, możemy schwytać go żywcem i zawlec w pętach do Rzymu!
    Oktawian chwilę mierzył wzrokiem przeciwnika, a potem przyzwalająco skinął głową.
    Legioniści w oka mgnieniu ruszyli do ataku. Cezarion zwarł się z nimi w morderczym tańcu, lawirując dookoła, zadając ciosy i uchylając się przed cięciami Rzymian. Potyczka nie trwała długo. Król Partów, mimo wieloletniego doświadczenia w boju, nie mógł zwyciężyć w tak nierównej potyczce. Kolejne uderzenia omijały jego obronę, obijając i rozdzierając skórę oraz gruchocząc kości.
    Wkrótce miecz centuriona zahaczył o biodro, którego nie chronił pancerz. Cezarion upadł z krzykiem na ustach, a żołdacy cofnęli się posłusznie, przepuszczając Oktawiana. August uśmiechnął się ponuro, przykląkł na jedno kolano przy ciele wroga i przyłożył miecz do gardła.
    – A jednak nie mamy ze sobą nic wspólnego – szepnął z odrazą w głosie. – Nadszedł czas, aby się pożegnać.
    – W istocie – wykrztusił Cezarion. Resztką sił zacisnął dłoń na rękojeści i ostatnim zrywem zdołał wsunąć własne ostrze pod pachę wroga oraz przeciągnąć je wzdłuż boku. Czerwień buchnęła jak rwąca woda z górskiego strumienia.
    Cezarion, nie zważając na przejmujący, paraliżujący ból oraz oniemiałych legionistów, spróbował wstać. Oto cały Rzym stał przed nim otworem.
    Finis coronat opus.
    Ten, który miał władać całym światem, dopiął swego. Zabijając Oktawiana, odzyskał swoje dziedzictwo i dopełnił zemsty. Krew Kleopatry i Antoniusza za krew człowieka, który doprowadził do ich śmierci.
    Cezarion Ptolemeusz XV wzniósł ręce w górę i ryknął tryumfalnie, plując szkarłatem na wszystkie strony.
    A potem sam wyzionął ducha.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Namrasit
   
Ocena:
0
Super dzieło. Czytało się świetnie (choć opisy to nie za bardzo i szybko je przelatywałem). Na historii się nie znam, więc nie mam żadnych zastrzeżeń.
10-04-2011 20:12

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.