» Blog » Koniec świata i już
15-03-2009 17:49

Koniec świata i już

W działach: znów o książkach | Odsłony: 4

Koniec świata i już
W ramach uzupełniania biblioteczki nabyłam sobie Ostatni brzeg (Nevil Shute) i oczywiście w ramach przypomnienia przeczytałam od razu. Nie będę rozwodzić się nad tym, jaki to klasyk i że koniecznie trzeba znać (bo nie każdego interesują tego rodzaju książki, a jest to rzecz bardziej przytłaczająca niż większość horrorów i kobiecie w ciąży chyba lepiej polecić Lustra niż to). Tym, którzy nie czytali przybliżę krótko: wkrótce po II wojnie światowej nastąpiła III - nuklearna, która w krótkim czasie wybiła całe życie na półkuli północnej. Chmury radioaktywnych opadów stopniowo zbliżają się do ostatniego miejsca życia człowieka - do Australii. Główni bohaterowie żyją w świadomości nieuchronnie zbliżającego się końca, którego nie mogą zmienić, a który nastąpi za kilka miesięcy. Czekając, żyją tak jak żyli dotąd: pracują, dbają o rodzinę, zapisują się na kursy. Są tu klimaty jak z ugrzecznionego filmu amerykańskiego przedstawiającego idylliczne lata 50. Ma to pewną przerażającą głębię, jak cytat "innego końca świata nie będzie". Książka właśnie taka jest, przerażająca w swej konsekwencji świata przedstawionego. Ale mi nasunęło się coś innego. Nie wiem, jak Wam, ale mi zagłada, postapokaliptyka i tym podobne klimaty kojarzą się z kolorem krwi, szaleństwem, spuszczeniem ze smyczy wszelkich instynktów. Wiecie, tak jak w filmie o tańczących umarłych Dance of the Dead. W chwili, gdy wszyscy w mieście wiedzą, że umrą i wszystkim pozostało kilka tygodni życia, jednocześnie, że nikt nic nie może poradzić, a sprawy takie jak ponoszenie konsekwencji należą do świata błyskawicznie odpływającego w niebyt.... Ile osób chciało się przespać z sąsiadem*? Ilu marzyło o super samochodzie? Ilu chciało stłuc mordę szefowi? Ilu pomyśli: kurczę, jak to jest kogoś zabić? Urzeczywistnić grę komputerową, ulubiony film, opowieść? Zapolować na człowieka? Tarzać się w brylantach? Nawet kwestia wyrzutów sumienia i życia z konsekwencjami jest ograniczona do kilku tygodni. Shute przedstawił świat, w którym pragnienia wymagające natychmiastowego spełnienia to udział w rajdzie samochodowym (super samochód był nawet w "promocji"). Ułożona pani domu marzyła o ławce ogrodowej, farmer o ogrodzeniu nowego pastwiska dla bydła. Wszystkie te pragnienia miały ważny cel, czyli budowę iluzorycznego świata, który ratował przed psychiczną zapaścią. Książka jak najbardziej podobała mi się, ale jest to coś, co szepcze mi do ucha: to nie tak. Ci ludzie musieliby być idealni, świadomi, pogodzeni ze sobą i ze światem. Zdaję sobie sprawę, że na statkach brytyjskich mogła się zdarzyć taka sytuacja: - Kapitanie, toniemy! - Bardzo dobrze, będziemy mieli okazję wypróbować nowe szalupy (pogodnym tonem). - Ale kapitanie, szalupy są dziurawe. - Bardzo dobrze, marynarze je uszczelnią. - Kapitanie, ale wszyscy zginęli. - Bardzo dobrze, szalupy nie będą w takim razie potrzebne. itd. Siła "brytyjskiego" spokoju to rzecz prawie obca dla osób, w których żyłach płynie krew polskich "Kmiciców'. Może dlatego opcja "życia tak jak żyliśmy aż do samiutkiego końca" jest dla mnie czymś totalnie abstrakcyjnym. Być może nasza kultura nasiąkła klimatami Mad Maxa, Ziemi żywych trupów, wszystkich postapokaliptycznych wizji gdzie człowiek zębami i pazurami walczy o przetrwanie lub chociaż o to, by jego żądze były na wierzchu. Nie wierzę, że koniec świata przeminąłby bez wielkich ruchów religijnych i "zbawiania" nawet na siłę, składania ofiar wszelkim bóstwom. Nadzieja w życie po śmierci zapłonęłaby ogniami stosów, każda idea znalazła wyznawców, a mordowanie innowierców nawet jeśli nie dawało forów po śmierci, przecież by nie zaszkodziło :P. Jeśli umarłaby wiara w ratunek, to zbyt wiele osób nie byłoby w stanie poradzić sobie z klęską gatunku rządzącego ziemią. Jakkolwiek codziennie wymiera ileś tam gatunków, to wydaje mi się, że akurat nasz zrobiłby wszystko, żeby - nawet jeśli byłaby to poza - wciągnąć cały świat w piekło, żeby nie iść na dno w osamotnieniu i z godnością. To nie jest tak, ze nie wierzę w koniec świata przedstawiony przez Shute'a. Jest zbyt idealny, przedstawia pewne wartości w sposób laboratoryjny. Jest jak romans rycerski. I może właśnie to każe mi się zastanawiać nad inną "twarzą" kresu ludzkości. taką z ruchami religijnymi, puszczeniem cugli i urzeczywistnieniem pragnień, które więziła smycz cywilizacji, przepisów i etykiety. Bo wszystkie te rzeczy są powierzchowne w obliczu wielkiej chmury opadu promieniotwórczego. Zostawianie atrakcyjnych zwłok z aurą świętości jest może ważne, jeśli pozostanie ktoś, kto będzie je czcił, wspominał itp. A w tej sytuacji nie zostanie nikt taki.
  • sąsiadką, śliczną panią nauczycielką czy seksowną taksówkarką w mercedesie (jeździ taka po Poznaniu :P)

Komentarze

Autor tego bloga samodzielnie moderuje komentarze i administracja serwisu nie ingeruje w ich treść.

Kalliope
   
Ocena:
0
Świetna notka.
15-03-2009 18:38
Siman
   
Ocena:
+1
"Nie wierzę, że koniec świata przeminąłby bez wielkich ruchów religijnych i "zbawiania" nawet na siłę, składania ofiar wszelkim bóstwom. Nadzieja w życie po śmierci zapłonęła by ogniami stosów, każda idea znalazłaby wyznawców, a mordowanie innowierców nawet jeśli by nie dało forów po śmierci, przecież by nie zaszkodziło :P."

Nic tak nie umacnia w wierze, jak swąd palonego heretyka. ;)
15-03-2009 21:51
~Kolejorz

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
seksowną taksówkarką w mercedesie (jeździ taka po Poznaniu :P)
... nawet kiedyś dostała ode mnie kwiatka :)
15-03-2009 22:05
Urko
   
Ocena:
0
W której korporacji? :>
15-03-2009 23:17

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.