Kompot

City Stories 3,5

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Kompot
Do kolejnego Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi jeszcze daleko. Tymczasem, dzięki Instytutowi Adama Mickiewicza, Fundacji Artanimacje i wydawnictwu Kultura Gniewu, ukazał się tom komiksów, które powstały w wyniku spotkania twórców z dwóch krajów: Polski oraz Izraela. Kompot pod wieloma względami przypomina City Stories: formułą wydania, dwujęzycznością, ideą spotkania artystów z różnych państw. Ideą – nie ideologią. Nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek stał nad autorami i coś im narzucał. Całkowita swoboda wyrazu woła z każdego kadru Kompotu.

Jeśli ktoś spodziewał się, że album wpisze się w raczkującą dyskusję o stosunkach polsko-żydowskich, miał prawo czuć się zaskoczony. Polscy i izraelscy komiksiarze w większości ominęli wydarzenia sprzed sześćdziesięciu i czterdziestu lat, niemal otwarcie zrywając z problemami, które były doświadczeniem starszego pokolenia. W Kompocie znajdziemy więcej wątków poruszających bieżące konflikty i trudne kwestie społeczne. Historia ciąży jako kontekst, ale rzadko staje się głównym tematem.


Jedna antologia, cztery gefilte fisz

Jak w każdej antologii, także i tutaj można znaleźć komiksy lepsze i gorsze. Co ciekawe, wyłowienie tych, które decydują o wartości albumu, nie sprawia trudności.

Czytelnika witają Daniel Goldstein i Michał Śledziński. Ten pierwszy w komiksie Żydzi zrujnowali mi życie! w przewrotny sposób ośmiesza różne "fakty i mity", które w Polsce krążą o Żydach. Autor kpi z tych przesądów, powołując do życia człowieka, który jest przekonany o swoim semickim pochodzeniu i robi wszystko, by dopasować się do obiegowego wzorca. Jak kończy się zjadanie dzieci, nietrudno się domyślić.

Z komiksu Goldsteina płynnie przechodzi się do Czarnego wojownika z Jerozolimy autorstwa Śledzińskiego. Sprzyja temu gościnny występ Śledzia w poprzednim epizodzie w charakterze kolorysty, dzięki czemu dwie pierwsze historie wyglądają jak części jednej całości. Naturalnie, już w samej koncepcji fabuły opowiadającej o małym żydowskim chłopcu, który ma dość zgłębiania Tory i wolałby zostać wojownikiem ninja, daje o sobie znać charakterystyczny styl autora Na szybko spisane. Śledziński ma rzadki talent do łączenia humorystycznego podejścia z poważnymi sprawami i aż szkoda, że na co dzień rzadko wypuszcza się na takie wycieczki.

Full Stomach Krzysztofa Ostrowskiego to najbardziej odważny artystycznie komiks w zbiorze. Już sam początek, gdy główny bohater odkrywa w swoim odbycie nielegalnych żydowskich osadników, zapowiada ostrą, nomen omen, jazdę. Jej tempo nie spada nawet na chwilę, podczas gdy alter ego autora zagłębia się w swoje wnętrze i poznaje świat skażony szaleństwem. A że szaleństwo szuka ujścia, wydarzenia zmierzają ku totalnemu kataklizmowi. Warto obejrzeć go i przeżyć samemu, bowiem komiks Ostrowskiego bardziej niż inne opiera się na metaforze, co sprzyja indywidualnej interpretacji.

Na koniec przeglądu "the best of Kompot" polecanka osobista. Bardzo ciekawą kwestią, która rzuca się w oczy podczas lektury komiksów polskich autorów, jest pewien stały zestaw wątków i tematów, które kojarzą się z Izraelem i Żydami (religijna ortodoksja, konflikt na Bliskim Wschodzie, etc.). Co ciekawe, również w percepcji Polski powracają pewne motywy, ze wszechobecnymi celebrytami na czele. Doda oczywiście króluje, lecz własnego komiksu doczekał się… Borys Szyc. Krótka, minimalistyczna w warstwie rysunkowej historyjka autorstwa Racheli Rottner, opowiadająca o dziewczynie szukającej popularnego aktora, jest prosta i urocza. Jest przy tym bodajże jedynym komiksem, który tak mocno akcentuje kontakt dwóch narodów. I na dodatek posiada happy end.


Dwa światy, dwa kompoty

Po lekturze Kompotu można odnieść wrażenie, że programowy brak kontroli nad twórcami nie we wszystkich przypadkach się sprawdził. Komiksowi wyjadacze sami narzucili sobie rygor i zaproponowali świetne, a przynajmniej solidne historie. Część autorów w swoich eksperymentach poszła jednak "na całość", jakby szukanie jak najbardziej nietypowej formy dla opowieści było celem samym w sobie. Do głosu dochodzi swego rodzaju przekora: mamy trudną wspólną historię, więc zróbmy wszystko, by – na zasadzie kontrastu – było zabawnie. Z tego typu zabaw obronną ręką nie wyszedł w zasadzie nikt, a delikatny uśmiech wywołuje jedynie epizod Zeva Engelmayera Shoshke w Polsce, na którego bohaterkę można zerknąć na okładce.

Aby uniknąć takiego wrażenia, można było oczywiście postawić nad autorami redaktora prowadzącego, lecz takie rozwiązanie chyba mijałoby się z celem. Tym większa szkoda, iż nie sięgnięto po patent znany z City Stories, w których komiksiarze pracują w parach. Prawdopodobnie kompot, który wyszedłby z takich kooperacji, byłby słodszy, gęstszy i lepiej współgrał z pomysłem międzynarodowej antologii.

Naturalnie, różne są gusta, lecz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jeden kompot polsko-izraelski smakowałby bardziej intrygująco, niż dwa osobne kompoty – izraelski i polski.


O komiksach na blogu Macieja 'repka' Reputakowskiego