» » Kocham cię, Lilith

Kocham cię, Lilith


wersja do druku

Kocham cię, Lilith


Istnieją ludzie, którzy wywołują duchy.
Ja wywołuję ciała.

Salwa an-Nu’ajmi


- Nie odpowiadam za swoje sny.
- Owszem, odpowiada pan.

Bruno Schulz


CZĘŚĆ PIERWSZA
1. PONIEDZIAŁEK

Ruskich Bukownik nie ma na żadnej mapie. Odkąd wyjechałem z lesistej doliny Rymanowa-Zdroju, wokoło wznosiły się wyłącznie wzgórza, wzgórza i wzgórza, bezwstydnie nagie i jałowe. Żeby choć chałupa, żeby większy kawałek lasu - ale tu nic, pusto. Droga otwarta przede mną, nikogo z przodu, nikogo z tyłu, pedał gazu kusi, ale strach nacisnąć, kiedy trasa kręta jak ciało zaskrońca wciąż wznosi się i opada.
Mijam starą cerkiew - drewno czarne od wilgoci, impregnowane halnym wiatrem i upływającymi latami, dzwonnica zapadnięta, okna jak martwe oczodoły. Obok cerkwi wyblakła zielona tabliczka w kształcie strzałki w prawo, białe litery głoszą: „Ruskie Bukowniki 5”.
Pod nią mniejsza, biała z brązowym rysunkiem kościoła: „Podkarpacki Szlak Architektury Drewnianej, Zespół Klasztorny oo. Zmartwychwstania Pańskiego, XVIII w.”. Skręcam.
O Ruskich Bukownikach dowiaduję się przypadkiem. Jestem w drodze do sanatorium „Iwona”, za mną trzysta kilometrów drogi, jadę z Lublina. Sanatorium ma rymanowski adres, ale skierowano mnie tędy; podobno to jedyna droga dojazdowa.
Gdy tylko trafiam do Rymanowa-Zdroju, pytam miejscowego o drogę do „Iwony” - widzę, ubrany schludnie, choć gęba czerwona, zjeżona od kilkudniowego zarostu. Kiedy odsuwam ze szmerem szybę po stronie pasażera, uderza mnie zapach taniego wina.
- To dej pan pięć złoty - krzywi gębę w szczerbatym uśmiechu, usta po lewej stronie otwiera szerzej niż po prawej, mówi jakby bokiem, szyderczo, pokątnie. - Na wino.
- Panie, ja tylko o drogę do sanatorium „Iwona” pytam! - niecierpliwię się. – „I-wo-na”!
- No to se pan pytej. –-Uśmiech tamtego jeszcze szerszy, jeszcze bardziej szczerbaty, oczy jasne i czyste jak niebo, jak kryształki lodu.
Wypluwam z siebie ciche „kurwa”, ruszam z piskiem. Szyby nie zasuwam. Ludzi wzdłuż ulicy mało, w dodatku to kuracjusze, ale z innych sanatoriów. O „Iwonie” nikt nie słyszał. Plecy i ramiona coraz mocniej odczuwają kilometry, które zostawiłem za sobą.
Drogę pokazała mi dopiero kobieta z dzieckiem. To ona skierowała mnie na Ruskie Bukowniki.
- Na skrzyżowaniu za kościołem skręci pan w prawo, minie korty tenisowe i wyjedzie z miasteczka, i jeszcze raz w prawo przy starej cerkwi. Trzeba minąć wieś, Ruskie Bukowniki, i tam jest sanatorium, na końcu drogi. Tylko dojazd niedobry, bo piechotą to można szybko dojść, ścieżką i schodkami w górę, o, tu, za „Stomilem”, niedaleko.
Jadę więc po wertepach przez te Ruskie Bukowniki - domów pięć na krzyż, wszystkie krzywe, zgarbione, kryte azbestem. Wraz z zapachem młodej wiosny do środka pcha się odór kurzych gówien. Zasuwam szybę. Po prawej czarny, drewniany kościół klasztorny, niegdyś zapewne cerkiew. Dzwonnica osobno, z tyłu, za niewysokim murem z czerwonej cegły, kulą się domki zakonników. Ciekawe, czy to ciągle grecka świątynia, czy może już rzymska, jak wiele w tym rejonie. Kręcę głową, wierzyć się nie chce, czas zatrzymał się tu chyba przed pięćdziesięciu laty. Z kościoła przez uchylone drzwi przeciska się chudy chłopak z wiadrem i mopem w rękach, gimnazjalny meszek sypie się mu nad górną wargą. Obrzuca niechętnym spojrzeniem moje srebrne suzuki i odwraca się.
Sanatorium drzemie jakieś pół kilometra za wsią, w cieniu okrywającego się już młodą zielenią lasu. Bryła budynku szarawej barwy, prosta, prawie sześcienna, tylko weranda, ogród zimowy i taras ponad nim nieco ożywiają całość. Styl - na oko: późny Gierek. Ale skalniak jest barwny nawet o tej porze roku, choć kwiecień dopiero się rozpoczął, a duże okna od frontu sprawiają miłe wrażenie. Rzut oka w bok - i niespodzianka, domek fiński z jacuzzi na tyłach, właściwie już w lesie. Odprężam się lekko, napięcie barków, pleców i pośladków ustępuje. Zajeżdżam po wysypanej białym, chrzęszczącym żwirem alejce prawie pod samo wejście. Na parkingu zaledwie trzy samochody. Ostatecznie sanatorium wygląda nie najgorzej. Należy mi się wypoczynek.
***
Kiedy zgłosiłem swoją obecność w portierni i załatwiłem wszystkie formalności, w biurze na parterze poinformowano mnie, że doktor Bryniewicz tego dnia już nie przyjmuje i muszę stawić się w gabinecie nazajutrz po śniadaniu. Przekazałem dokumentację lekarzowi dyżurnemu i miła pani z recepcji zaprowadziła mnie do mojego pokoju pod numerem 18.
Pokój numer 18 znajduje się na pierwszym piętrze, tuż obok tarasu. Korytarze i klatka schodowa sanatorium „Iwona” wyłożone są po staroświecku boazerią, zapach drewna przenika wszystko; popołudniowe słońce znaczy deski złotymi smugami. Pokój jest niewielki, ale sympatyczny: ściany w kolorze soku grejpfrutowego, własna łazienka, łóżko, które nawet bardzo nie skrzypi. Do kolacji było jeszcze daleko, cisnąłem więc torbę na podłogę, wziąłem szybki prysznic i poszedłem na spacer po okolicy.
Łagodne zbocze spływało ku wschodowi, w stronę Rymanowa. Miasteczko w dolinie rozciągnięte jak biały potok, po drugiej stronie doliny zza moich pleców słońce rozświetlało porosły szarawą buczyną miękki garb wzgórza. Mój cień szedł przede mną. Wyższe góry po prawej okrywał już przedwieczorny półmrok. Chłodno, rześko; w powietrzu wisiał zapach mokrej ziemi i fiołków - zapach młodej wiosny.
Stała tam, gdzie ścieżka przechodzi w drewniane schodki, skąd rozciąga się najszerszy widok. Przed nią sztalugi, obraz na wpół ukończony, wiatr szarpał lekko jej miedziane włosy z ciemnymi odrostami. Sztruksowy brązowy żakiet, oliwkowa spódnica, dłonie w rękawiczkach bez palców. Spostrzegła mój cień, ale malowała dalej; zatrzymałem się o kilka kroków od niej.
- Bardzo piękny obraz.
Odwróciła głowę, popatrzyła, zasłaniając dłonią oczy od światła i krzywiąc nieładnie usta. Spojrzenie dłuższe niż przelotne.
- Piękny to ma pan wzrok, skoro pan stamtąd widzi. - Głos głęboki, trochę ochrypły. Odkaszlnęła, wróciła do malowania.
- Przepraszam, nie znam się na sztuce - odpowiedziałem po prostu, uśmiech sam pchał się na usta.
- Wiem.
Podszedłem bliżej. Malowała teraz motylka cytrynka, kanarkowa żółć odcinała się od szarozłotego tła uzdrowiskowego pejzażu. Zapach fiołków jakby się nasilił, powiał wiatr. W pewnej chwili zdało mi się, że motyl poruszył skrzydełkami, a liście osiki w rogu obrazu zadrżały. Mrugnąłem. Obraz był oczywiście nieruchomy.
- Całkiem jak prawdziwe...
- Przecież nie zna się pan na sztuce.
- Może w takim razie pani opowie mi coś o niej?
- Bardzo proszę - przerwała, motyl był już prawie skończony. - To są sztalugi. To płótno. To paleta, farby, pędzel. A to ja. Malowałam właśnie pejzaż pod tytułem „Spokój nad Rymanowem”.
- Proszę więc malować dalej.
- Pejzaże maluję tylko z natury. - Spojrzała natarczywie.
Oczy orzechowe.
Uszy zapłonęły mi ze wstydu, bąknąłem jakieś słowa przeprosin i pożegnania. Chyba nie odpowiedziała. Powlokłem się z powrotem do sanatorium, szło mi się sztywno, miałem wrażenie, że w tyłek wetknięto mi kijek. Odwróciłem się raz, gdy dostałem zadyszki i zatkało mnie w piersi. Patrzyła na mnie nadal. Ruszyłem niezgrabnie dalej: tyłek sztywny, uszy płoną, w piersi zatyka. Jak gówniarza mnie spławiła, a ja nic przecież... Obok mnie przeleciał cytrynek.
Nie poszedłem na kolację, przegryzłem tylko snickersa, umyłem zęby i rzuciłem się na łóżko. Uszy płonęły nadal.
Jak gówniarza.
I tak upłynął ranek i wieczór, dzień pierwszy.


2. WTOREK


Nazajutrz wstaję późno i ledwo zdążam na śniadanie. W jadalni w stylu retro nie ma zbyt wielu osób. Samotnie siadam przy czteroosobowym stoliku na nogach z rzeźbionego w roślinne motywy żelaza, nad głową kandelabr ze szkiełkami. Nałożyłem sobie porcję płatków śniadaniowych z mlekiem, chleb z serkiem ziarnistym, jem, jem, zjadłem, już się zbieram, już wstaję...
Zapach fiołków, zapach wiosny.
- Dzień dobry - odzywa się pierwsza.
Na moment staje mi serce.
- Dzień dobry... - Wstaję gwałtownie, uderzyłem nogami o kant stołu, naczynia i sztućce zadźwięczały, spadła położona na skraju łyżeczka, schylam się, by ją podnieść, niezgrabnie, niezgrabnie. A ona nie rusza się z miejsca, tylko stoi, stoi i patrzy, oczy orzechowe, bezczelne oczy, niewinnie bezczelne. W kącikach ust czai się uśmiech, ale zwiastuje śmiech ze mnie, nie do mnie.
- Przepraszam, muszę iść. - Mój głos jak zdyszany, tylko śliny nie przełknąć, tylko nie przełknąć!... Przełknąłem więc. - Do widzenia.
- Do widzenia. - Słodkie i bezczelne to jej „do widzenia”!
Wychodzę szybko z jadalni (kijek w tyłku - kroki sztywne jak u radzieckiego sołdata). Ona tutaj?! Wpadam na jakąś staruszkę, przepraszam, przepraszam, już jestem na korytarzu - znikłem, nie ma mnie.
Ocieram z czoła pot. Kilka głębokich wdechów, kilka chwil dla uspokojenia serca. Nie myśleć o tym, że znów zachowałem się jak smark, nie myśleć, nie myśleć. No więc myślę i myślę. Wstyd. Nie wiem, jakim cudem trafiam przed drzwi pokoju numer 6, gdzie mieści się gabinet lekarski. Puk, puk. Nikt nie protestuje, więc naciskam klamkę.
Gabinet w kolorze brzoskwini, przyjazny, słoneczny, meble ciemne, stylowe.
Lekarz okazuje się nie doktorem Bryniewiczem, a panią doktor Bryniewicz. Właśnie je pączka, uśmiecha się przepraszająco, cukier puder na jej ustach, na meszku powyżej górnej wargi.
- Mmmhm. - Wskazuje mi krzesło, siadam.
Jest młoda, nawet chyba młodsza ode mnie, koło trzydziestki. Uśmiech ładny, miły, oczy bardzo niebieskie pod ciężkimi od tuszu rzęsami i jasną, asymetryczną grzywką. Biały fartuch do niej pasuje, na smukłej szyi łańcuszek z czarnym, wąskim, prostopadłościennym wisiorkiem; stąd już tylko o jedno króciutkie spojrzenie do wylotu cienistej doliny, lecz choćbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę...
- W czym mogę pomóc? - pyta. Głos ma jasny, pastelowy, na granicy śmiechu.
- No... nazywam się Robert Z., wczoraj po południu przyjechałem do sanatorium. Pani doktor już nie było, w biurze powiedzieli, żebym się do pani dzisiaj zgłosił, dokumentację zostawiłem dyżurnemu.
- Mhm. - Przerzuca papiery z prawa na lewo, z prawa na lewo, szybkie spojrzenie w moją stronę - jej uśmiech, mój uśmiech - i wraca do przerzucania kartek, karteczek, karteluszek. - Aha, tutaj pan jest.
- Jestem tu cały czas, pani doktor.
Jej uśmiech, mój uśmiech.
- Pan Robert Z. Co my tu mamy? A, już wiem, czytałam dzisiaj rano: astma oskrzelowa, niezbyt zaawansowana, bierze pan, widzę, broncholityki... mhm... Niedomykalność zastawki mitralnej - no tak, to może pogłębiać objawy ze strony płuc. O, propafenon też pan zażywa? No, dobrze, że z tej grupy, gdyby pan brał beta-blokery, to pańska partnerka nie byłaby pewnie zadowolona. Pan ma, jak widzę, problemy sercowe?
- Nie mam, ostatnio jestem sam.
Śmiech.
- Ale jakieś kołatania, częstoskurcze, przyspieszony rytm serca, ucisk w zatoce szyjnej, tutaj, koło gardła?
- Nie, nic takiego, odkąd zażywam leki, nic się nie dzieje.
Wyrównuje moje papiery, zszywa, odkłada na bok; łokcie na stole, dłonie splecione, pochyla się w moją stronę. Długie, czarne kolczyki kołyszą się jak wahadła.
- No, to my się już tutaj panem zaopiekujemy jak nigdzie indziej! Proszę się rozebrać.
- Całkiem? - pytam z uśmiechem.
- Jeśli ma pan takie życzenie - odpowiada, śmiejąc się. Zęby ma bardzo, bardzo białe. - Mnie wystarczy, jeżeli rozbierze się pan od pasa. W górę, oczywiście.
Zdejmuję oldskulową sztruksową marynarkę i koszulkę z krótkim rękawem, siadam na leżance, doktor Bryniewicz za mną. Pachnie świeżo, owocowo. Zimny dotyk słuchawki na mojej piersi, na plecach.
- Wszyscy tutaj w sanatorium są tacy sympatyczni czy jedynie pani?
- Ejże, niech pan nie gada, bo mi strasznie w stetoskopie buczy! No faktycznie, są szmery systoliczne nad zastawką. A szmery oddechowe zaostrzone. I nie, panie Robercie, nie wszyscy, to tylko ja jestem taka wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju. - Uśmiecha się, mruży oczy. - Jeszcze tylko ciśnienie... O, sto czterdzieści na dziewięćdziesiąt pięć - zawsze pan ma podwyższone czy pan się czymś denerwuje? Proszę się nie bać, ja krzywdy nie robię - no, może czasami. Niech się pan już ubiera. Czyli tak: będzie pan brał udział w inhalacjach codziennie przed południem, między dziewiątą a jedenastą w sanatorium „Eskulap” przy ulicy Parkowej... To taki duży budynek nad rzeką, znajdzie pan bez problemu... z tą karteczką. - Siada przy biurku, pisze coś na karteluszku, stuk, stuk, stuk, stuk: przybija dwie pieczątki. - Ponadto w pijalni zaopatrzy się pan w wodę mineralną „Tytus” - ostrzegam, jest strasznie niedobra! - i będzie pił po pół szklanki przed jedzeniem. Pijalnia jest niedaleko „Eskulapa”, idzie się bulwarem wzdłuż rzeczki. Bardzo tam ładnie. Tu panu napiszę wszystkie zalecenia.
Stuk, stuk, stuk, stuk.
- Po obiedzie będzie pan brał udział w ćwiczeniach rehabilitacyjnych, już tutaj u nas, w „Iwonie”. - Stuk, stuk, stuk, stuk: kolejne pieczątki. - Proszę nie zgubić tych kartek! Aha, i niech pan kupi sobie paczkę balonów i dmucha.
- Przepraszam?
- Balony. Dmuchać. - Wyjmuje z szuflady niebieski balonik, jej uśmiech staje się coraz szerszy. Muszę mieć strasznie głupią minę. - Proszę spróbować.
- Pani doktor się ze mnie naśmiewa.
- Gdzieżbym śmiała! - Odsłania białe, białe zęby, przechyla głowę. - Poprawia wentylację płuc. Śmiało.
Biorę balonik niepewnie, czuję rumieniec wypełzający na twarz. Gdy byłem dzieckiem, długo nie potrafiłem nadmuchiwać balonów - nadymałem się, nadymałem, a tu nic. Było mi wstyd, koledzy naśmiewali się, ciota, ciota. Nauczyłem się dopiero, mając czternaście lat, a był to już wiek na balony zbyt poważny i przeszedłem do własnej pamięci jako balonowa oferma. I teraz mi wstyd, że nawet balonika nie będę potrafił przy pani doktor Bryniewicz nadmuchać, że znów na niedojdę, na ciotę wyjdę... Dmucham, phhh, phhh - balonik rośnie, pęcznieje, pęcznieje, większy i większy. Phhh, phhh - już jest wielkości mojej głowy, tchu mi brakuje, odejmuję od ust i trzymam tak za ośliniony dzyndzelek. Doktor Bryniewicz śmieje się cicho, kolczyki się kołyszą, a ja minę mam pewnie głupszą i głupszą.
- No, i pięknie pan potrafi baloniki nadmuchiwać!
A balon wysmykuje mi się z rąk (a może puszczam go celowo - kto to wie?), pierdząc bezwstydnie i rozpryskując drobne kropelki śliny, tańczy po całym gabinecie, wiruje chwilę w rogu pod sufitem, plfrrrr - i spada na podłogę obok stóp pani doktor, mokry, niemiły flak.
- O, panie Robercie, proszę podnieść balonik - rozkazuje doktor Bryniewicz.
Schylam się, klękam u jej stóp, posłuszny każdemu jej słowu... Pani doktor ma białą spódniczkę do kolan. Łydki bardzo długie, bardzo zgrabne, bardzo gładkie, bardzo złote i błyszczące... Delikatnym ruchem zrzuca białe lekarskie chodaczki - stópki drobne, z niebieskimi żyłkami i widocznym wciąż deseniem: paseczkami zeszłorocznej opalenizny. Delikatne paluszki wabią, wabią, wabią - jak tu nie dać się skusić? Przymykam oczy, muskam jej stopy ustami, językiem, lekko, leciutko, pani doktor podwija paluszki, wzdycha. Wyżej i wyżej, obok kostki, wzdłuż ścięgna Achillesa na wewnętrzną stronę łydki; gęsia skórka pod moimi wargami.
- O, panie Robercie, o!
Językiem wypisuję na jej skórze zaklęcia, kreślę wilgotne, tajemne znaki, zaklinanie-czarowanie. Pani doktor kładzie mi nogę na ramieniu, pocałunki, pocałunki, muśnięcia językiem - wyżej i wyżej, w dolinkę pod kolanem - zapach jej ciała... zapach jej ciała. Runy ze śliny schną po wewnętrznej stronie jej uda, pani doktor zakłada drugą nogę na moje drugie ramię. Unoszę nosem rąbek spódniczki, usta same się rwą, by całować wyżej i wyżej, i wyżej, i...
- O, panie Robercie, o, o, o!
- O, panie Robercie, proszę podnieść balonik. Podnoszę posłusznie, miętolę w palcach mokrą gumę. Doktor Bryniewicz uśmiecha się półgębkiem, ręce na piersiach złożone, odchyla się w fotelu, spogląda wpółgroźnie spod ciężkich od tuszu rzęs. Kręci chwilę głową i wybucha śmiechem.
- Niech się pan już nie wygłupia. No, proszę zmykać, żeby pan zdążył na dzisiejszą inhalację.
***
Kiedy wróciłem do pokoju numer 18 po kurtkę, z lustra na drzwiach szafy łypnął do mnie łobuzersko całkiem przystojny facet: szare oczy, ciemne włosy (tu i tam na skroni siwawe pasemko), twarz równo i starannie niedogolona. Obaj zerknęliśmy na kwity od pani doktor - lek. med. Małgorzata Bryniewicz, specjalista chorób wewnętrznych, krośnieński adres. Robert z lustra uśmiechnął się do mnie trochę krzywawo - bardziej prawą stroną niż lewą, wyprostował się, ściągnął łopatki i wraz ze mną wyszedł z pokoju, naprężony i pewny siebie jak kocur.
Słońce grzało przyjemnie, powietrze było lekkie i wiosenne. Do miasteczka udałem się piechotą. Park zdrojowy tonął w złocie forsycji. Po zostawiających w ustach niemiły smak inhalacjach w ociekającym luksusem „Eskulapie” przeszedłem się żwawo wzdłuż Taboru, kępy złoci i pierwiosnków płożyły się w zakamarkach pod mostami. Ciepło słońca i szum potoku odcinały od reszty świata, nad Rymanowem zawisł senny spokój, spokój... Świat poza doliną był nieistotny i nieważny, bez znaczenia - jest czy go nie ma; zostaje tylko uzdrowisko. Choć sezon nie rozpoczął się jeszcze, nie byłem sam. Niektórym kobietom, nawet tym niespecjalnie ładnym, rzucałem półkrzywe uśmiechy: sztych w lewo, sztych w prawo, finta spojrzenia nieco zbyt długiego - szermierka flirtu. Zwykle odpowiadały; jedna szła z innym mężczyzną - niczego nie zauważył. Welon perfum ciągnął się za nią długo, długo, powłóczysty i ciężki.
W małej, zielonej, podobnej do buddyjskiej pagody pijalni uśmiechnięta kobieta w wieku mojej matki wydała mi butelkę wody „Tytus”. (I pijałka na wodę, dla kuracjuszy zniżka dwadzieścia procent, może ta taka żyłkowana? - Nie, nie, nie, piaskowa nie, może tę ciemnozieloną poproszę). Choć woda niemiła i śmierdzi zbukami, czuję, jak toksyny świata złuszczają się i odpadają płatami od mojego ciała, łupież zbędnych spraw i zbędnych myśli. Oddech lżejszy niż zwykle, nogi mocno i pewnie poniosły mnie z powrotem do „Iwony”. Na obiad prawie się spóźniłem. Zupa pomidorowa i karczek w sosie z zielonym pieprzem smakowały jak nigdy. Nie rozglądałem się dookoła. (Nie przyszła).
Popołudnie upłynęło wśród ćwiczeń na rowerku, drążku i takich tam. Szybko dostałem zadyszki, choć palenie rzuciłem w Nowy Rok. Pełnousta rehabilitantka z kolczykiem w lewej brwi odesłała mnie przed czasem. Zanim wróciłem do pokoju, zarezerwowałem dla siebie jacuzzi na następny dzień, zaraz po inhalacjach; przysługują mi cztery takie sesje.
W pokoju czekał mnie senny spokój popołudnia. Wygrzebałem z torby podróżnej książkę, którą kupiłem przed wyjazdem, i rzuciłem się na skrzypiące łóżko. Tytuł: „Kiedy nadejdzie świt”, autor o dziwnym słowiańskim nazwisku - Gabryel Janieł, czort wie, kto to, chyba rusek jaki, notki o autorze brak, wydawnictwo też mało znane. Srebrno-czarna okładka przedstawia faceta idącego drogą w stronę wiszących na nocnym niebie rozchylonych, lśniących wiśniową czerwienią kobiecych ust - takich samych jak usta mojej rehabilitantki. Z ostatniej strony okładki atakują mnie wykrzykniki: „Międzynarodowy bestseller!!!”, „Książka roku 20..!!!”, „12 tygodni na liście New York Timesa!!!”, wycinki recenzji z magazynów, których nie czytam, peany od autorów, o których nigdy nie słyszałem. M. Eckhart? Lou C. Phaerr? A.D. O’Nai? Nie znam tych nowomodnych pisarzy, po prostu wziąłem książkę z głównej alejki w empiku.
Na piątej stronie niejakiego Immanuela Jesipowicza budzi wschodzące nad lwowską cytadelą słońce. Jest siódma zero trzy. Blask wypełnia pokój, zalewa rozkopaną pościel, podkreśla lekki meszek na złocistych pośladkach nowej kochanki Jesipowicza. Jego dłoń błądzi po ciele kobiety. Rankiem chce się bardziej. Jesipowicz doprowadza swoją na wpół przytomną i ciepłą od snu kobietę do rozkoszy i kiedy ta z powrotem opada w miękką mgłę porannego snu, wychodzi z apartamentu. Narrator zdradza, że nie wróci. Nigdy nie wraca.
Immanuel Jesipowicz jest prywatnym detektywem. Jego klientami są głównie kobiety podejrzewające o zdradę swoich mężczyzn i mężczyźni podejrzewający kobiety. Te pierwsze zwykle lądują w łóżku z Jesipowiczem bez względu na wynik śledztwa. W tych drugich Jesipowicz nie gustuje. Razem z Immanuelem wędruję na przełaj przez sobotni poranek po znanych i nieznanych ulicach i parkach Lwowa. Obecnie Jesipowicz nie ma żadnych zleceń, więc z lubością zanurza się we własnej głowie i kontempluje kaczki w stawie w parku Stryjskim. Dobrze mu widać zrobił poranny wyrzut endorfin do krwiobiegu, połączony z porannym wyrzutem nasienia w drogi rodne ludzkiej samicy. No świnia, bo świnia, ale chyba lubię tego faceta.
Gdy zerkam na ekran telefonu, jest parę minut po osiemnastej. Odkładam trochę niechętnie książkę na pustą półkę nocnego stolika, kilka pospiesznych łyków ohydnej wody mineralnej i zbieram się na kolację. Robert z lustra na drzwiach szafy mruga do mnie i uśmiecha się jednym kącikiem ust. Zadowolony - no ba, że zadowolony, dla niego przecież były te uśmiechy kuracjuszek, te spojrzenia spod rzęs przydługie. Ramiona w tył, głowa trochę wyżej - widać, że bydlę z niego nie lepsze od Jesipowicza, bydlę przystojne i pewne siebie. Tego faceta też lubię.
W jadalni gwar rozmów. Siadam przy stoliku sam, ale wkrótce przysiada się starszy mężczyzna.
- Można? - pyta.
- Mhm, proszę bardzo. - Przełykam szybko, wskazuję krzesło obok.
Mój współjedzca (bo na pewno nie współbiesiadnik) dobiega chyba siedemdziesiątki. Jest wysoki - ode mnie na pewno wyższy, czerstwy, trzyma się prosto; może jakiś emerytowany wojskowy, ma coś takiego charakterystycznego w tej gładko ogolonej twarzy. Kiedy je, porusza uszami i marszczy mięsisty nochal - włoski w dziurkach ma bardzo czarne, jakby farbowane.
- Widziałem, jak pan dziś sam jadł obiad i śniadanie - odzywa się na kilka chwil przed tym, zanim przedłużająca się cisza stałaby się krępująca. - Pan sam, ja sam - przysiądę się, pomyślałem, raźniej nam obu będzie.
Uprzejmie przytakuję, na szczęście mam pełne usta, nie muszę odpowiadać.
- Pan to na długo? Niedawno musiał pan przyjechać, nie widziałem pana wcześniej.
- Dwa tygodnie. Wczoraj przyjechałem - odpowiadam między jednym kęsem a drugim.
Starszy pan kiwa głową, kaniony poprzecznych zmarszczek na jego czole to pogłębiają się, to wygładzają.
- To pan dłużej tu ode mnie zabawi, ja za tydzień do Lublina wracam - odpowiada.
- Pan też z Lublina?
- I pan? Ooo, lubelacy są wszędzie! - Stary uśmiecha się szeroko, resztki jedzenia tkwią między jego rzadkimi zębami. - Jeśli pan pozwoli - Włodzimierz.
- Robert. - Œciskam prawicę starego, nie mogę powstrzymać uśmiechu, pan Włodzimierz ma w sobie jakąś szczerość i otwartość.
- Tak, panie Robercie: Lublin to piękne miasto, a robi się ostatnio coraz piękniejsze... Chadzał pan wieczorami w dół Grodzkiej, zaglądał pan w uliczkę Ku Farze? No ba, że pan chadzał!... Ale najpiękniej Lublin wygląda o zachodzie słońca ze Wzgórza Czwartek, ponad cerkwią i dworcem, spod kościoła Świętego Mikołaja. Proszę zajrzeć kiedy. Ja to, panie Robercie, na Kalinie mieszkam, na Czwartek mam blisko i nieraz zachodzę. Mieszkam w Lublinie prawie całe życie, a wciąż na nowo i na nowo go odkrywam... Ale od miasta niekiedy odpocząć trzeba, a tutaj, w Rymanowie, góry piękne, oj, piękne. Choć Beskidy i tak najpiękniejsze jesienią. Jemy chwilę w milczeniu. Już mam wstać i podziękować za towarzystwo, kiedy pan Włodek pyta:
- A w bilard pan grywa? To prawdziwa gra dżentelmenów. Jest tutaj stół, w pokoju kominkowym, zaraz obok.
Zgadzam się bez namysłu, w bilard gram od szkoły średniej, choć ostatnio trochę mniej. Razem z panem Włodkiem opuszczam jadalnię, mijam krótki korytarz i przez staromodne, dwuskrzydłowe drzwi wchodzę do pokoju kominkowego. Za oknem już szarawo, elektryczny płomień chwieje się w kominku. Cicho tu, tylko zza drzwi wiodących chyba do oranżerii dobiega stłumiona rozmowa. Starszy pan z dziecięcym uśmiechem rozkłada pospiesznie bile na zielonym suknie stołu - widocznie nie miał okazji grywać już od dłuższego czasu.
- Rozbija pan? - pyta.
Daję ręką znak, by sam rozbijał. Pan Włodek przymierza się, trrrach, bile mkną po stole we wszystkie strony, fioletowa czwórka zgrabnie wpada do łuzy.
- Pan, panie Robercie, pierwszy raz w sanatorium? Pierwszy... O, ja już nieraz bywałem, ale zawsze jakoś w Beskidach: i tutaj, w Rymanowie, i w Iwoniczu, i w Wysowej, i w Żegiestowie raz z żoną byłem. Ja swoją żonę właśnie w sanatorium poznałem, i to niedaleko, bo w Iwoniczu. Dwadzieścia lat miałem, panie Robercie - kto ja byłem, szczylek mały. Robiłem wtedy na załadunku na kolei, ładowalimy węgiel pod Łęczną, do ruskich potem szedł. No i pociąg ruszył nagle, coś mnie zaczepiło i między wagony wciągnęło, poniosło między szynami - o, żebym panu nie nakłamał - dobrych pięćdziesiąt metrów. Zdawało mi się, że z godzinę mnie tak wlecze - bo jak człowiek oko w oko ze śmiercią stanie, to inaczej czas płynie. Alem się jakoś nie bał. Człowiek inaczej wtedy myśli, całkiem inaczej. Przez głowę mi tylko przeszło: a więc umrę. Tak, nie inaczej: a więc umrę. I spokój taki jakiś dziwny. Ja panu powiem, że nie wiem, skąd ten spokój, bom święty nie był, nawet do głowy mi żadna modlitwa przyjść nie chciała, a przecież wypadałoby. Żeby tylko to: nawet bólu żem nie czuł. Ani bólu, ani strachu, ten spokój tylko. No, ale z tym mniejsza. Wbijaj pan.
Uderzam zieloną czternastkę, ale poszła pod złym kątem i zamiast do łuzy idzie po bandzie.
- Tak czy tak, cudem żem przeżył. Ręka, panie, połamana, żebra cztery poszły, noga strzaskana dokumentnie i myślałem, że mi ją doktory całkiem odejmą. Ale mnie jakoś poskładali i tak żem trafił do sanatorium „Excelsior” w Iwoniczu. He, wtedy to nie było byle co! A jakie w tych czasach były turnusy! Miesiąc siedziałem cały, to był wrzesień, sześćdziesiąty drugi rok. Tak moją żonę poznałem, była córką jednego z muzykantów, co w „Excelsiorze” w soboty grywali na potańcówkach dla kuracjuszy. Były tam kuracjuszki, nie powiem, oj, były!, ale na potańcówki tom nie chodził. Nieśmiały byłem, raz poszedłem, a tam jak się nie zacznie jedna czterdziecha z drugą przystawiać, pudło takie wyfioczone, brwi domalowane, tu dupą zakręci, tam cyckiem błyśnie. Ale, co ja krył będę, jak mi w tańcu jedna raz rękę za spodnie włożyła, tom zareagował jak trza. Już my mieli iść do jej pokoju - co mi zależy, myślę sobie - alem się w porę zreflektował i odpuściłem. Cycek fajny, bo fajny, ale, na miły Bóg, matką mi być mogła. Dawniej to nie było takich kobiet jak dziś. Teraz to wam, młodym, tylko rękę wyciągnąć i patrzeć, co się złapie - bo każda piękna. No rację mam, czy nie mam? A może ja tylko stary cap lubieżny, co to by sobie cycusia pomiętosił, obojętnie jakiego, aby młodego? Co?
Trzask - wbijam pomarańczową do środkowej łuzy.
- Jeśli idzie o kobiety, to racja - przytakuję. - Dawno tylu tak pięknych nie widziałem co dzisiaj w uzdrowisku. A z pana żaden lubieżny cap, tylko przyzwoity facet, jakich mało teraz na świecie.
Chybiam głupio następną bilę, za to pan Włodek wypuszcza piękną podkręconą.
- Mnie się wydaje, panie Robercie, że nie tak znów mało. Pan się nie gniewa, ale pana pokolenie żyje chyba w bardziej zepsutym świecie niż moje. Dla was mało zgrabnej stópki, łydeczki kształtnej, szyjki łabędziej - wam trzeba dupy na wierzchu, byście zwrócili uwagę. Kobiety pięknieją, mężczyźni też coraz przystojniejsi, jakim Bożym zrządzeniem - pojęcia nie mam. Za moich czasów baba po czterdziestce to już był albo babsztyl stary, albo maszkaron wypindrzony - nie wiadomo, co gorsze. A dziś - pomylić matkę z córką można, każda ma dwadzieścia parę lat. Ki czort? Ludzie piękni, samochody piękne, piękne restauracje - a wy w syf się pchacie, syf wam szczęściem, syfu pragniecie. Chyba że ilość brudu, grzechu i nieszczęścia na świecie musi być stała. Ja wojny dobrze nie pamiętam, małym był, ale powojnie to już tak: ojciec psy bezpańskie łapał we wnyki, bo się ich przez wojnę namnożyło i po lasach jak wilki krążyły, i wytapiał z nich smalec. Sprzedawał potem, że niby sadło borsucze, na reumatyzm i katary dobre, i z tegośmy początkowo żyli. Tak sobie myślę, że myśmy wtedy nasz przydział złego zużyli. A teraz się ludziom z dobrobytu w głowach przewraca. Ale przyzwoitości na świecie ani mniej, ani więcej, niż dawniej bywało. W każdym razie dobrze, że mnie tamtego wieczora diabeł nie podkusił, bom w trzy dni później poznał moją Andzię. Siedemnaście lat wtedy miała. Matka ją za ojcem do kurortów wysyłała, żeby tyle nie pił. Teściu to był, panie Robercie, dobry człowiek, ale w życiu to chyba morze wódki wypił. No i tak nas sanatorium połączyło. Do kurortów romanse widać jak ćmy do świecy lgną.
Uśmiecham się krzywo. Pan Włodek pragnie mówić o sobie, nie obchodzę go ja, nie obchodzi go nikt. Rozmowa dla samego siebie, dla dźwięku własnego głosu, dla odblasku dawnych wspomnień jest pragnieniem tego starszego człowieka, który ciągle żyje w dawnych czasach. Pan Włodek wędruje w czasie przeszłym, ale pragnie współtowarzysza. Pragnie być ciągnięty za język.
- To żona tak pana samego puszcza? - ciągnę więc.
- Teraz to puszcza - pan Włodek macha ręką i wybucha szerokim, szczerym śmiechem. - Dawniej to my razem jeździli, za komuny zwłaszcza, jak taniej było. A teraz stwierdziła, że nie ma już być o kogo zazdrosna, zwłaszcza na turnusie przedświątecznym, gdy ludzi mało. Wyobraża pan sobie? Nie ma o kogo być zazdrosna! A ja jej komplementy ciągle prawię i o rocznicach ślubu
nie zapominam. A ślub bralimy na wiosnę, w kwietniu sześćdziesiątego trzeciego roku. Sześćdziesiątego trzeciego roku... - Pan Włodek patrzy w dal, wraca w czas przeszły, w czas mitu, jedyny czas, w którym pragnie trwać. Płynie wstecz strumieniem lat, pod prąd, pod prąd, nie dba nawet o bilard i popełnia głupie błędy. Moja kolej: wbijam dwie ostatnie połówki z rzędu, zostaje czarna, matowa ósemka.
Drzwi od oranżerii otwierają się jakby zbyt gwałtownie, gdy do pokoju kominkowego wchodzi Ona - spojrzenie trochę zdziwione na mój widok, ale usta nieruchome. Ma na sobie beżowy golf, ciemną, trochę cygańską spódnicę, miedziany kosmyk spada na twarz, w rękach skrzyżowanych pod piersiami książka. Uśmiecham się do niej lekko - z moich oczu musi teraz wyzierać Immanuel Jesipowicz - ale Ona nie odpowiada uśmiechem.
- Czarna do prawej po przekątnej -- informuję pana Włodka, który milczy i słucha wyłącznie wspomnień. Pochylam się nad stołem jak jastrząb nad ofiarą, kij między palcem wskazującym a środkowym lewej dłoni mierzy w sam środek czarnej kuli - stuk, mocno, agresywnie, po męsku. Czarna ósemka w umówionej łuzie.
Szybkie kobiece kroki przecinają pokój za moimi plecami - ruch powietrza, zapach fiołków - i gasną w głębi korytarza. Zapach wiosny utrzymuje się długo; Immanuel Jesipowicz uśmiecha się do mnie moimi ustami, rozpycha z zadowoleniem wewnątrz mnie, gdzieś w okolicach splotu słonecznego. Dziękuję panu Włodkowi za grę i pozostawiam go w czasie przeszłym. Zegar wybija wpół do dziesiątej.
I tak upłynął ranek i wieczór, dzień drugi.
 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Puste niebo
Niebo nigdy już nie będzie takie samo
- recenzja
Kocham cię Lilith
A mógł krócej
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.