» Recenzje » Knights of the Old Republic #11-12. Reunion

Knights of the Old Republic #11-12. Reunion


wersja do druku

Czym KotOR jest naprawdę

Redakcja: Wojciech 'Wojteq' Popek

Knights of the Old Republic #11-12. Reunion
Dwie trylogie Gwiezdnych wojen różnią się od siebie niemal wszystkim – od okresu powstania począwszy, przez technikę, koncepcję realizacji, na przesłaniu skończywszy. Zapoznając się z opiniami fanów porozrzucanymi w Internecie można chyba śmiało stwierdzić, że zmiana koncepcji właśnie boli ich najbardziej. Baśniowy klimat z pogranicza fantasy i science-fiction starający się w sposób nowoczesny przemycić do widza uniwersalne, choć odłożone na półkę wartości, przekazywany często ze specyficznym przymrużeniem oka, z nastaniem ery prequeli gdzieś się rozmył. Zastąpiła go pseudo-patetyczność i humor w stylu Manfreda walącego po głowie Sida w Epoce lodowcowej, mający przemawiać bardziej do młodszej części widowni.

Patrząc jednak na wiodące z aktualnie wydawanych serii komiksowych zauważyć można tendencję "powrotu do korzeni", koncepcji jaka zdawała się przyświecać przy realizacji Nowej nadziei. Bardzo dobrze widać to na przykładzie zeszytów jedenastego i dwunastego z serii Knights of the Old Republic.

Carrick i spółka przybywają na Telerath, planetę bankierów by, używając malutkiego podstępu, wyciągnąć pieniądze z zamrożonego konta Marna Hierogrypha. Wysłani do tej akcji Gorman i Jarael radzą sobie całkiem dobrze, do czasu gdy napada na nich dwóch rzezimieszków i porywa… prowadzącego ich bankiera. Bohaterowie podejmują próby odzyskania urzędnika (zanim ktoś zauważy jego zniknięcie i zainteresuje się prawdziwą tożsamością jego klientów) tylko po to, by dowiedzieć się, że całe wydarzenie jest wiele większym i dużo bardziej znajomym spiskiem.

Cztery ostatnie zeszyty, począwszy od pierwszego na ostatnim z miniserii Flashpoint skończywszy, wprowadziły podział akcji komiksu na dwa wątki – mistrzowie Jedi sobie, Zayne Carrick i spółka sobie. Dość łatwym do przewidzenia był fakt, że kolejne zeszyty upłyną na staraniach, by te dwie rozdzielone linie powrotem ze sobą połączyć. Wykorzystano do tego celu dwie nowe postaci, a całość przedstawia się nader ciekawie. Byli nauczyciele Carricka i jego nieżywych już przyjaciół w jakiś sposób wydedukowali, iż ten po ucieczce z Taris zechce wrócić na łono rodziny. Z tym właśnie założeniem postanowiono wykorzystać osobiste wpływy by przenieść ojca padawana, na planetę, gdzie będzie można wystawić go pod obserwację łowców nagród, którzy w razie rodzinnego spotkania mieli ten fakt zameldować. Autorzy stwierdzili jednak, że jedyna słuszna linowa fabuła byłaby zbyt prosta, więc pozwolono pozostałym postaciom mieć własny pomysł na rozegranie tej partii. I faktycznie, Carrick trafia na Telerath, jednak zupełnie z innych, przytoczonych wcześniej, powodów.

W Reunion wszystkie dotychczas czołowe postaci schodzą nieco na drugi plan, ustępując miejsca dwóm ithoriańskim łowcom nagród, braciom Moomo – generatorom niemal wszystkiego, od akcji do humoru, w tej miniserii. Są oni typowymi niewłaściwymi ludźmi do niewłaściwego zadania. Wykazując tendencje by najpierw robić potem myśleć, obaj gładko wpisują się w klasyczny archetyp błaznów, dostarczając historii tak nieoczekiwanych zwrotów akcji, jak i humorystycznych tekstów.

Głównym problemem tych dwóch komiksów jest fakt, że są tak naprawdę o niczym. Nie posuwając w zasadzie w ogóle serii naprzód, są w zasadzie dużą dygresją. Obok ogólnego wrażenia, podobne pozostaje w stosunku do samego Reunion – mimo, iż akcja zrywami staje się dynamiczna i tak często pojawiają się przestoje i niepotrzebne dłużyzny.

Do stworzenia warstwy graficznej zaproszono tym razem dwóch rysowników. Posunięcie o tyle kontrowersyjne, że rzadko kiedy przynosi komiksowi coś dobrego, a często różnica pomiędzy koncepcjami artystów jest wyraźnie widoczna. Zeszytem jedenastym zajął się etatowy grafik w Knights of the Old Republic Brian Ching, którego kreska nie zmienia się znacząco od tego, co pokazywał poprzednio w tej serii. Zaniedbane są nieco tła, jak gdyby niegodne uwagi artysty… Wspomniane wcześniej różnice są widoczne, jednak nie dotyczą one (na szczęście) poziomu prac. Harvey Tolibao sprostał zadaniu przed nim postawionemu, a kreska jego jest estetyczna i efektowna. Na zmianie rysownika najbardziej ucierpieli ithorianie, których zmianę aparycji ciężko nazwać zmianą na lepsze. Cóż tu dużo pisać – wyglądają dziwacznie. Mieszane uczucia mam względem dalszych planów, które z jednej strony dostały więcej uwagi ze strony rysownika, niż w przypadku Chinga, z drugiej zaś wyraźnie widoczne są na nich droidy R2, jak i woźnicy z Ataku klonów – uroczyście oświadczam, że w momencie, gdy okaże się że R2 ma już nawet nie kilkaset, a kilka tysięcy lat, przestaję czytać tę serię.

Reunion, mimo iż wygląda na wciśnięte z braku pomysłu, bardzo dobrze oddaje podejście autorów do całej serii. Nie jest to szukanie patetycznych, nadętych historii z odległej galaktyki, a raczej bawienie się światem z nieco przymrużonym okiem. Koncepcja ta miała swoje przebłyski od pierwszego zeszytu, lecz właśnie tutaj znalazła swoje apogeum. I może właśnie dlatego warto oddać się lekturze tych dwóch komiksów.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Knights of the Old Republic #19-21. Daze of Hate
Powitań nadszedł czas
- recenzja
Knights of the Old Republic #13-15. Days of Fear
Rozstań nadszedł czas
- recenzja
Knights of the Old Republic #09. Homecoming
Powrót do korzeni
- recenzja
Knights of the Old Republic #01-06. Commencement
Dawno temu w bardzo odległej galaktyce...
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.