» Film » FanFilmy » Knightquest

Knightquest

Knightquest
Pozostał tydzień do schwytania księżniczki Lei Organy i wydarzeń prowadzących do Bitwy o Yavin. Mroczny Lord Sithów Darth Vader, uwikłany w wojnę z Sojuszem Rebeliantów, kontynuuje swą osobistą kampanię przeciwko rycerzom Jedi. Odnalezieni przez niego muszą przejść na Ciemną Stronę Mocy i służyć Imperatorowi – w przeciwnym razie zostaną zniszczeni.

W międzyczasie Tara Sunarr i jej droid Chee-2A, wykonując niebezpieczne zadanie zdobycia zapasów dla ukrywającego się Jedi Ulica Cinna i dwójki jego uczniów, zostają niespodziewanie zdradzeni i zaatakowani...


Są takie fanfilmy, których znajomość jest niezbędna dla kogoś, kto chce uchodzić za znawcę tematu amatorskich produkcji zrobionych "przez fanów dla fanów". Jednym z nich bez wątpienia jest Knightquest, który zrodził się w głowie jednego człowieka – Joe Monroe’a – trafił do sieci w październiku 2001 roku i, co tu dużo mówić, zrobił wielką furorę. Rozpisywano się o nim w prasie, głośno wychwalali go fani. Otrzymał także sporo branżowych nagród, w tym dwie statuetki Australian Fanfilm Festival. Część widzów uznała go nawet za przełom, bez którego mogłyby nie powstać tak popularne dziełka jak np. Broken Allegiance. Czy słusznie? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie najlepiej jak umiem.

Jeżeli po przeczytaniu napisów początkowych wyda Wam się, że oklepany do bólu wątek walki Mrocznego Lorda z pozostałościami Zakonu Jedi ma być tylko dodatkiem do pojedynków na miecze świetlne, to zostaniecie pozytywnie zaskoczeni. Fabuła Knightquest jest zgrabnie skonstruowana, przemyślana i co ważne momentami potrafi chwycić za serce – niewielu autorów fanfilmów Star Wars może się pochwalić osiągnięciem takiego wysokiego poziomu. Jest to w głównej mierze zasługa dobrego aktorstwa i charakterystycznego klimatu, podkreślanego przez odpowiednio dobrane fragmenty muzyki Johna Williamsa. Dialogi trzymają dość wysoki poziom, choć są momenty lepsze, których pewnie nie powstydziliby się co bardziej znani profesjonaliści, jak i gorsze, gdzie słowa wypowiadane przez aktorów brzmią nieco dziwnie i nienaturalnie.

Efekty specjalne w tym filmie nie są może wybitne, ale swoją rolę spełniają bardzo dobrze. Wygląd statków jest odrobinę zbyt sztuczny, niemniej praca, jaką wykonali twórcy jest godna podziwu i nawet teraz przewyższa sporo późniejszych produkcji fanowskich. Można się przyczepić do YV-666 Tary Sunarr, który jest nieco niedopracowany, poza tym TIE Fightery są za bardzo kanciaste, zaś Imperialny Niszczyciel Gwiezdny stanowczo nazbyt biały i... płaski. Na plus można zaliczyć odpowiednio dobrane prędkości poruszania się wszystkich maszyn – ich ruchy są realistyczne, a sceny pościgu wyglądają niezwykle atrakcyjnie. Idąc dalej: komputerowy model robota Chee-2A pani Sunarr nie jest dziełem sztuki i daleko mu do doskonałości, ale ten element da się przełknąć, tak samo jak rozmazane i niewyraźne wnętrze frachtowca YV-666 (niestety zabrakło dekoracji). Ostrza mieczy świetlnych wykonane są perfekcyjnie, czego nie zdecydowanie nie można powiedzieć o wystrzałach z blasterów i wybuchach. Warto jeszcze odnotować przednie zastosowanie efektów graficznych do podkolorowania nieba w ostatnich scenach w filmie, gdy nad planetą zapada mrok, dzięki czemu świetnie podkreślono ich nastrój.

Muzyka – za nią wypadałoby klasnąć kilka razy, gdyż fragmenty skomponowane przez Johna Williamsa doskonale pasują do toku akcji i można się nawet pokusić o stwierdzenie, że pod tym względem zrównały się do poziomu Gwiezdnej Sagi, gdzie muzyka i fabuła tworzą jedną, zintegrowaną całość. Pojawia się również wiele motywów z czterech ówcześnie istniejących epizodów, które wyraziście łączą wydarzenia na ekranie. Jedynym zauważalnym minusem jest to, że niekiedy ścieżka dźwiękowa zagłusza dialogi bohaterów i czasem słychać przerwę, w miejscu gdzie dany utwór się kończy, a zaczyna drugi. Wielkim atutem efektów dźwiękowych, które są zmontowane tak samo dobrze jak muzyka, jest znakomicie podłożony dubbing oraz głos Dartha Vadera. Nawiasem mówiąc, osoba która wypowiada kwestie Mrocznego Lorda – Ben Fletcher – później powtórzyła swoją rolę w Broken Allegiance.

Aktorstwo – całkiem dobre, i wcale nie mam na myśli poziomu amatorskiego. Ulic Cinn to aktorsko co najmniej poprawna kreacja (jego teksty są czasem zbyt drętwe, ale to akurat wina scenarzysty), co potęguje wrażenie podobieństwa tego bohatera do starego Bena Kenobiego. Karina, uczennica Cinna, odegrana została prawie idealnie – zdecydowanie lepiej niż imiennik kanonicznego Qel-Dromy – natomiast Dannikk, drugi uczeń, nieco gorzej. Tara Sunarr, jak przystało na pilotkę i przemytniczkę, zna odpowiednie odzywki i sportretowana jest tak, że nie można się do niczego przyczepić. Darth Vader natomiast... no cóż, porusza się dokładnie tak samo, jak pierwowzór (nawet styl walki mieczem świetlnym się zgadza), aktor odrobił więc pracę domową na piątkę.

Kostiumy – kolejna świetnie wykonana część filmu, w dużej mierze tworząca jego gwiezdnowojenny klimat. Stroje rycerzy Jedi są niezwykle intrygujące, gdyż łączą style ubiorów znane z Klasycznej Trylogii, jak i te z czasów prequeli. Tuniki są kolorowe, powłóczyste i co najważniejsze pasują do charakterów postaci, które je noszą (zwłaszcza Kariny). W samych superlatywach można także wyrazić się o odzieniu imperialnych oficerów oraz zbroi Dartha Vadera, która idealnie odpowiadała sylwetce aktora, wcielającego się w Mrocznego Lorda Sithów.

Bitwy, walki i pojedynki – jest ich trochę, choć na szczęście to nie one stanowią o treści filmu. Dwa starcia w przestrzeni kosmicznej są efektownie i ciekawie zrealizowane (TIE Fightery jak zwykle pudłują do sześcianu, ale w Star Wars to żadna nowość). Potyczka na powierzchni planety pomiędzy Tarą a szturmowcami też jest niczego sobie – ale wzrok przykuwają przede wszystkim pojedynki na miecze świetlne. Pierwszy (Dartha Vadera z Ulicem Cinnem) to swego rodzaju wariacja na temat starcia Obi-Wana ze swoim byłym uczniem w Nowej nadziei, drugi (Vader vs Cinn i Dannikk) z kolei bardzo przypomina klasyczne pojedynki z Imperium kontratakuje i Powrotu Jedi. Napisałbym jeszcze coś o trzecim, ale wolę za bardzo nie spoilerować. Tak czy owak widać wyraźnie, że Darth Vader dominuje na ekranie (co się tyczy całej produkcji). Nie są to specjalnie spektakularne walki, aczkolwiek aktorzy dobrze spisali się w swych rolach i z szermierką są obeznani. Cieszy, że osią pojedynków nie są latające po całym ekranie miecz świetlne, a dialogi, które pojawiają się w tak zwanym międzyczasie – fabuła Knightquest wiele na tym zyskała.

Odpowiedź na pytanie zadane na wstępie jest jednoznaczna: Knightquest to fanfilm, którego nie wolno przegapić. Zdecydowanie wyrywa się ze sztampowej konwencji pozbawionych fabuły i klimatu produkcji, w których najważniejszymi elementami są las i dwaj, czasem trzej, faceci "naparzający się" drewnianymi kijami – pardon, mieczami świetlnymi. Produkcja Joe Monroe’a zawiera w sobie wszystkie najlepsze aspekty uniwersum Star Wars i nawet jeśli widza może zmierzić kilka rzeczy, które ukazują się w trzecim fragmencie produkcji, polecam Knightquest każdemu, fanowi i nie-fanowi. Co do jednego nie mam bowiem żadnych wątpliwości: to jedna z najlepszych amatorskich produkcji gwiezdnowojennych, jakie kiedykolwiek zrealizowano.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
9.5
Ocena recenzenta
9.5
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie grają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Knightquest
Reżyseria: Joe Monroe
Scenariusz: Joe Monroe
Obsada: Doria Anselmo, Forest G. Wood, Daniel Schneiderman, Michelle O’Keefe
Muzyka: John Williams
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2001
Czas projekcji: 40 min.
Strona internetowa: www.theforce.net/fanfilms/shortfilm...



Czytaj również

Fool's Errand
- recenzja
Fool's Errand
- recenzja
Treasure of the Shadows
Drzewka i trawka odeszły w cień
- recenzja
Harry Potter i Książę Półkrwi
Dwa w jednym to już tłok
- recenzja
Forced Alliance
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.