» Recenzje » Kaznodzieja #13: Alamo

Kaznodzieja #13: Alamo


wersja do druku

Papa don't preach

Redakcja: Michał 'ShpaQ' Laszuk

Kaznodzieja #13: Alamo
W sierpniu 2002 roku rozpoczął się nowy rozdział w historii polskiego rynku komiksowego. Ponad pięć lat temu ukazał się pierwszy tom serii Kaznodzieja, o której w przeciągu następnych sześćdziesięciu trzech miesięcy usłyszał chyba każdy, choćby średnio zorientowany, fan komiksu. Listopad roku 2007 przyniósł nam ostatnią odsłonę tej wielkiej epopei, w czasie której razem z wielebnym Custerem przemierzaliśmy w poszukiwaniu Boga Stany Zjednoczone. Sztandarowe dzieło Gartha Ennisa dobiegło końca, pozwalając z czystym sumieniem i właściwą perspektywą odpowiedzieć na pytanie: czy rzeczywiście był to komiks wart zachodu?

Po trzykroć nie i raz tak.

"Nie" po raz pierwszy

Niestety, zgodnie z przewidywaniami intelektualny potencjał Kaznodziei sytuuje się, jak mawiała moja polonistka, na poziomie kreta. Oczywiście, nikt nie wymagał filozoficznej głębi od komiksu w dużej mierze przygodowego, lecz przewodnia koncepcja "teologiczna" okazała się tak płytka, że w porównaniu z nią Holandia wydaje się Nepalem Europy. Sama idea buntu przeciwko Bogu i rzucenia wyzwania Stwórcy jest stara jak świat. Również tylko powszechnej amnezji kulturowej należy przypisywać gorszenie się pozornie oryginalną obrazoburczością czynów Jessego Custera. Wszystko to było, tylko okładka nowa. Zwieńczeniem płycizny koncepcji Ennisa są - wreszcie explicite wyłożone - powody, dla których Bóg opuścił ludzi. Nie chcąc odbierać czytelnikom wątpliwej przyjemności z obcowania z pseudopsychologicznymi wywodami na temat motywacji Wszechmogącego, pióra samego wielebnego, wspomnę tylko, że całość opiera się na schemacie: napisać teorię, a potem, dzięki dobrej znajomości ze scenarzystą, dopasować do niej fakty. Efekt byłby komiczny, gdyby jego śmieszności nie zabijało zażenowanie - Custer najpierw przedstawia swoją dziecinną tezę, a potem Bóg postępuje zgodnie z nią. Cóż za przewrotny chwyt fabularny.

Mechanizmy rządzące światem, który przemierza kaznodzieja, są tak proste, iż ocierają się o prostactwo od spodu. Pożądasz władzy? Masz problem z seksem. Jesteś mizoginem i faszystą? Masz ukryte skłonności homoseksualne. Jesteś feministką? Pragniesz, by ktoś wziął cię siłą. Przesycenie dzisiejszej kultury masowej seksualnością to dobry temat do analizy, lecz sprowadzanie wszystkiego do prokreacji to droga na skróty wiodąca przez błoto i kałuże. Naturalnie, doskonale pasująca do bohatera, który definiuje męskość jako umiejętność chronienia "swojej kobiety" poprzez odsunięcie jej od podejmowania jakichkolwiek ważnych decyzji.

Wygląda na to, że Ennis przeczytał raz czy dwa dzieła Nietzschego i Freuda, lecz nie zauważył, że po nich też istniało życie.

"Nie" po raz drugi

Ojciec Kaznodziei przegapił w swojej literackiej edukacji fakt, że prawdziwi bohaterowie: 1. coś poświęcają, 2. przechodzą przemianę. Jesse Custer, samozwańczy reprezentant opuszczonych owieczek Bożych, doznał objawienia w pierwszym tomie, a potem uznał, że jest idealny i kazał wszystkim się dostosować. Symptomy przekonania o tym, że zawsze wie, co jest słuszne, można było zaobserwować już w tomie Salvation. Nowe światło na rys psychologiczny rzuciły retrospekcje z albumu Całe piekło nadchodzi, z którego dowiedzieliśmy się, jakim rozkosznym młodzieńcem był Custer. Jeśli kogoś bulwersowały metody rozprawiania się z rozmaitymi oprychami i zboczeńcami, drastyczne sceny "wymierzania sprawiedliwości" z dwunastego tomu wyjaśniają wszystko. W rolach głównych: sprzęt do cięcia końskiego mięsa, głupawe osiłki, pętla i obleśnie gruby Francuz. Reszty domyślcie się sami.

W Alamo John Wayne, duchowy przewodnik kaznodziei, mówi, że jest z niego dumny. Można zrozumieć, że metody stosowane przez Custera przypadły pierwszemu szeryfowi Dzikiego Zachodu do gustu. To byłoby jeszcze całkiem zrozumiałe i logiczne, ale gdy Cassidy wyznaje, że czuje się zbawiony, bo Custer podał mu rękę, naprawdę można zwątpić w sens boskiego dzieła. A już z pewnością w logikę fabuły i systemu wartości wyznawanego przez bohaterów. Custer, który w Salvation zmusza do samobójstwa byłego nazistę, ma teraz prawo decydować, komu należy się druga szansa? Wolne żarty.

Jesse Custer pretenduje do miana jednego z najbardziej powierzchownych i płytkich bohaterów swoich czasów. Lobo przynajmniej nie twierdził, że zna prawdę objawioną.

"Nie" po raz trzeci, sprzedane

Dość szybko, po paru pierwszych tomach cyklu, okazało się, że jego prawdziwą siłą stanowią postaci drugoplanowe z Tulip i Cassidym na czele. Zwłaszcza ukochana Custera tworzyła jedną z najbardziej niezapomnianych kreacji komiksowych ubiegłego wieku. Niestety, należy z przykrością stwierdzić, że upadły pastor z Annville pociągnął przyjaciół ze sobą. Ennis co prawda postarał się, by pierwszoplanowa para była ulepiona z tej samej gliny, jednakże twarde wychowanie i podobne ideały to jedno, a akceptowanie morderstw - drugie. Łzawy, choć w zamierzeniach pewnie nostalgicznie pozytywny, finał całkowicie niszczy siłę wizerunku Tulip. Należało trzasnąć drzwiami i dać Jessemu kopa na drogę, a nie nabierać się na jego wielkie, szklące się oczy. Podobny niesmak budzi płaszczący się przed Custerem Cassidy. Prawdziwie tragiczna, zagubiona w czasie i swoich grzechach postać błaga o wybaczenie kogoś, kto jest zbyt nadęty, by dostrzegać własne winy.

To raczej wątpliwe, by Ennis od początku nie wiedział, jak zakończy swoją opowieść. Problem w tym, że w pewnym momencie w zasadzie rozwiązał niektóre wątki, lecz był zmuszony jakoś je ciągnąć, by towarzyszyły pozostałym. Takim przypadkiem jest przede wszystkim postać Starra, która "wyczerpała się" już na etapie Wojny w słońcu, lecz jako główny antagonista była "wałkowana" do samego końca, powielając te same kwestie i zachowania.

Garth Ennis zjednał sobie czytelników swoją bezkompromisową, zaskakującą, pełną soczystych dialogów narracją, którą w całej okazałości podziwialiśmy w Aż do końca świata. Pod koniec maratonu, przy mecie w Alamo jakiś trybik się zaciął, coś nie zaskoczyło i z brawurowego westernu wyszła rozwlekła telenowela, którą - gdyby sama się nie zakończyła - należałoby z litości dobić.

Raz "tak"

Kaznodzieję, także za sprawą rewelacyjnych, realistycznych grafik Steve'a Dillona, będziemy wspominać właśnie za to, jak świetnie się go czytało. Przyjemność tę można porównać wyłącznie ze śledzeniem akcji dobrego serialu, w którym kilka wątków przenika się płynnie, nie pozwalając na chwilę oderwać się od ekranu. Ta opowieść nabierała najpełniejszych rumieńców tam, gdzie dotykała Ameryki: jej dziejów i mitów. W tej kwestii Ennis wykazał się perfekcyjną intuicją, umiejętnie dobierając konwencję cyklu, tło historyczne i bieżące problemy. Opowiadał z prawdziwą czułością o kraju wielkich szans i wielkich zbrodni, uzupełniając i wzbogacając jego wywiedzioną z kina mitologię.

Wśród tego amerykańskiego pejzażu szczególnie jasno świeci wątek Gębodupy, przewijający się w tle przygód Jessego Custera. Losy okaleczonego chłopaka stanowią dość smutną przenośnię losu całego młodego pokolenia, opuszczonego, skazanego na chorych idoli. Dobro i ufność, które zachowuje Gębodupa pomimo tego, jak niegodziwie obchodzi się z nim życie, sprawiają, że to happy end jego historii odbiera się z poczuciem dziejowej sprawiedliwości. Jak się okazuje, uchowała się w cynicznym świecie Kaznodziei iskierka nadziei.

Kazanie skończone

Odszedł Sandman, swoją podróż zakończył Kaznodzieja, świat polskiego rynku komiksowego - przynajmniej do czasu reedycji - już nie będzie taki sam. Seria Ennisa i Dillona miała w sobie siłę, która powodowała silne uzależnienie i domagała się niecierpliwego oczekiwania na świeżą działkę emocji. Oprócz niezaprzeczalnych zalet posiadała również wady z opartą na relatywistycznych podstawach moralistyką na czele. Banałów w stylu "Nie powinieneś bić kobiet" średnio wrażliwy czytelnik mógłby dłużej nie znieść.

Zatem na pożegnanie Kaznodziei, w uznaniu zasług i w podziękowaniu za lata wspólnych podróży, zaśpiewajmy razem szlagier Madonny...
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
3.0
Ocena recenzenta
4.38
Ocena użytkowników
Średnia z 13 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Kaznodzieja #13: Alamo
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: Steve Dillon
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: listopad 2007
Liczba stron: 232
Format: B5
Oprawa: miękka, kolorowa
Papier: offsetowy
Druk: kolorowy
Cena: 59 zł
Wydawca oryginału: DC Comics/Vertigo



Czytaj również

Kaznodzieja #1
Teksańska masakra słowem bożym
- recenzja
Kaznodzieja #01: Zdarzyło się w Teksasie
Obrazoburcza wizja czy tandeta w nowym wydaniu?
- recenzja
Kaznodzieja #11: Salvation
Trzy pytania główne
- recenzja
Hellblazer (Wyd. zbiorcze) #5
Constantine odwiedza Amerykę
- recenzja
Hellblazer (Wyd. zbiorcze) #4
Czterdziestolatek
- recenzja
Hellblazer #02: Strach i wstręt
Kaznodzieja: Reinkarnacja
- recenzja

Komentarze


Mandos
   
Ocena:
+2
Dziękuję za zgrabne podsumowanie cyklu.
02-01-2008 18:41
ciemnalitera
    W sumie trzeba sie zgodzic z tym co napisales ale...
Ocena:
+1
wiele zalezy od tego czego spodziewalismy sie po tym komiksie. Przed jego ukazaniem sie slychac bylo glosy o tym jakim genialnym dzielem sztuki komiksowej jest Kaznodzieja i musilao sie to skonczyc zawodem dla wielu( sam podchodzilem do preachera dwa razy). ale pomijajac mialkosc intelektualna glownego watku komiks jest calkiem zabawny na swoj anarchistyczny sposob i za to go trzeba cenic. Kilka watkow jest dosc zabawnych i zgrabnie poprowadzonych, nawet jezeli odrobine przesadzonych - jak kariera dupogeby i jego menadzera. Jest tez w tym komiksie pare celnych obserwacji na temat amerykanskiej psychiki. Jak na Ennisa to naprawde niezle i juz pewnie nigdy nie bedzie lepiej w jego wykonaniu
02-01-2008 18:59
Repek
    ciemnalitera...
Ocena:
0
...ja nigdy nie oczekuję więcej, niż obiecuje sam utwór. :) A chełpił się i pozował na nieco więcej, niż ostatecznie zaoferował.

Co do rzeczy, które wymieniasz: zgoda na całej linii, nie raz śmiałem się szczerze, czytając dialogi bohaterów lub śledząc satyryczne obserwacje Ennisa. I właśnie karierę Gębodupy - jako spójnego wątku - oceniam najwyżej [no, może tuż po wietnamskich opowieściach z tomu Dumni Amerykanie].

Pozdrówka
02-01-2008 19:16
Siman
   
Ocena:
+1
Muszę przeczytać ten tom żeby dowiedzieć się, czy zaspojlerowałeś tak bardzo, jak mi się wydaje. Bo po lekturze recenzji mam wrażenie, jakbym przeczytał co najmniej połowę. :P

Aczkolwiek jako podsumowanie cyklu - bardzo zgrabne, jak to celnie ujął Mandos.
03-01-2008 00:34
Repek
    @Siman
Ocena:
0
Oczywiście, że zaspoilerowałem w dużej mierze. To nie topic na forum. :)

Pozdrówka
03-01-2008 01:30
~Taki zwykły Tryton

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Mam wrażenie że autor recenzji "programowo" staje okoniem do zachwytów nad Kaznodzieją.
Łaja ile wleżie aby na końcu oznajmiść że lektura wspomnianego komiksu jest wyjątkowo emocjonująca. Coś tu nie gra.
Moim zdaniem błędem jest dorabiać ideologię do czegoś co jest jej pozbawione. Kaznodzieja to kawał solidnej, komiksowej roboty. Nie jest to żaden teologiczny wywód. Awantura z Bogiem to szkielet fabularny. Myślę że gwoździem programu jest spojrzenie Irlandczyka(Ennis/Cassidy) na Amerykę. Dwie strony medalu. Jedna to obraz kraju pełenego hipokryzji, nietolrancji. Druga to Ameryka znana z westernów. Uosabia ją tytułowy Kaznodzieja. Poza tym istotnym jest, stary jak świat problem trudnej przyjaźni/miłości, funkcjonującej tutaj w trójkącie: Cassidy, Tulip, Jessie. Można uznać Kaznodzieję za przypowieść o miłości i przyjaźni właśnie. Na koniec coś co szczególnie przypadło mi do gustu. Kapitalnie zdemolowany obraz tragiczno-romantycznego etosu wampira. Pełno jest lektur w których wampir to postać tragiczna. Spętana swą nieśmiertelnością. Często fakt wiecznego cierpiętnictwa podawany jest łopatą.
Tutaj pewien tragizm wampirzego żywota nasuwa się podczas lektury sam. Uwikłany w gwałtowne romanse Cass, jest przyczyną nieszczęść. Istototą przeklętą. Nałogi stają się nie do zniesienia. Trwają wiecznie. To wzystko bez pseudogotyckiej otoczki. Ot wampir. Prawie zwykły facet.
Podsumowując, uważam Kazodzieję za najlepszy komiksowy przewodnik po Ameryce. Najlepszy, bo nie ocenzurowany. Najlepszy, bo z dodatkiem sensacji i romansu.
Wulgarny, bluźnierczy, obrzydliwy. Na granicy kiczu. Chętnie zobaczyłbym przewodnik po naszym kraju.
Pozdrawiam i szczęscia w Nowym Roku życzę.
03-01-2008 18:56
Siman
   
Ocena:
+1
"Moim zdaniem błędem jest dorabiać ideologię do czegoś co jest jej pozbawione."
IMO właśnie sam tę ideologię niejako dorobiłeś. Pod pojęciem ideologia wcale nie muszą kryć się teologiczne wynurzenia. Również stwierdzenia typu:
"Wulgarny, bluźnierczy, obrzydliwy."
Otóż nie za bardzo. Znaczy, wulgarny jest owszem, jeśli miarą wulgarności jest ilość wulgaryzmów i niezbyt wyszukanych motywów zboczeń seksualnych. Bluźnierczy? Gdzie? Po prostu nabijający się z religii, bez zbytniego polotu i oryginalności zresztą. Obrzydliwy? Oj, w kategorii najobrzydliwszych dzieł popkultury Kaznodzieja znalazłby się daleko poza pierwszą setką.

Problemem serii jest to właśnie, że przedstawia się ją jako łamiącą jakieś tam stereotypy, obnażająca oblicze Ameryki. IMO owszem, robi to, ale w zaledwie kilka tomach, a sumując całą serię - dużo więcej jest niewyszukanych historii czysto rozrywkowych, niż opowieści faktycznie będącej "przewodnikiem po Ameryce". Zaś wiele opinii fanów sugeruje, że jest dokładnie odwrotnie.

Zresztą, moim zdaniem z obnażaniem USA znacznie lepiej radzi sobie pokrewne 100 naboi.

repek - a mi się wydawało, że dokładnie odwrotnie. ;) Na forum można napisać "UWAGA SPOJLERY", a potem co tylko dusza zapragnie. Recenzja jest przeznaczona przede wszystkim dla tych, którzy komiksu jeszcze nie czytali (dla tych co czytali też, ale IMO w dalszej kolejności), stąd wypadałoby nie zdradzać im zbyt wiele treści.
03-01-2008 21:46
Repek
    @siman
Ocena:
0
Jestem przeciwnikiem recek reklamowych, które chronią czytelnika przed tym, co go czeka. :) To też kwestia podejścia do utworu literackiego/dzieła sztuki, a raczej jego odbioru - znajomość zakończenia nie jest tu zbytnio istotna. Ale oczywiście, czasem tam gdzie uważam to za konieczne, piszę o spoilerach. Tym razem sprawa była jedna zbyt poważna. :)

@Zwykły Trytonie [piękny nick]

Nie dorabiam ideologii. Raczej ją zwalczam, bo to własnie fani Kaznodziei - nie bez zachęty ze strony komiksu - taką ideologię mu dorobili. Że niby bardzo wywrotowy, że antymoher. Śmiech na sali w tej kwestii.

Nie powiem też, że to Ty dorobiasz ideologię, ale jak najbardziej interpretujesz ze swojego punktu widzenia, eksponując punkt widzenia Cassa. A ten wcale dominujący w komiksie nie jest. Oczywiście jest ważny, ale nie najważniejszy.

I także dlatego, że wątek Cassa jest znacznie ciekawszy od wątku głównego, mocno irytujące jest stawianie Custera nad naszym biednym wampirkiem.

Pozdrówka
03-01-2008 22:03
~rogala1

Użytkownik niezarejestrowany
    Bardzo dobra recenzja
Ocena:
+2
Świetnie nazwałeś wszystkie moje wątpliwości, które towarzyszyły mi przy lekturze serii, a pojawiły się w okolicach "Dumnych Amerykanów". W moim odczuciu seria zaczęła się " z wykopem", nie tylko w moim, świadczy o tym namolne wymienianie jej jednym tchem z Sandmanem. To co stało sie później, pokazuje, że choćby nie wiem jaki pomysł, jaki potencjał postaci, wszystko można spłaścić, zbanalizować, sprowadzić do poziomu brazylijskiej telenoweli ("Jesse, ty płaczesz?" - ja też się popłakałem ale z żenady i z żalu za swoimi oczekiwaniami wobec tego komiksu) - ale czemu tak się stało? Możliwa odpowiedź jest prosta i tylko jedna możliwa: scenarzyście zabrakło tego, co sam myślał, że ma, i w co my uwierzyliśmy, czytając pierwsze tomy serii. Jego pomysł, po prostu bardzo szybko zjadł swój ogon, co nie znaczy, że nie był dość dobry. Pewnie był, ale zdecydowanie został spaprany, zmiękczony, rozmyty, roztkliwiony, takie, że zacytuję byłego wicepremiera "ciamciaramcia".
A podkreślana przez wszystkich tzw. prawda o Ameryce? Wszystkie wątpliwości, które podzielam, zostały już poruszone powyżej, dodam tylko od siebie, że autentyczność przedstawionych sytuacji i dywagacji bohaterów w cokolwiek przydługich dialogach, wyraża (czytaj: obnaża) idealnie dyskusja na temat wyższości Charliego Chaplina nad Flipem i Flapem, czy też odwrotnie. Gratulacje panie Ennis... A po za tym pełno w tej serii czegoś, na co jestem szczególnie uczulony, a co jest wyjątkowo niebezpieczne, jeśli chodzi o kształtowanie gustów odbiorcy masowego - nazywam to "łatwy intelektualizm".
03-01-2008 22:51

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.